Biegłam, dopóki nie potknęłam się o wszystkie wczoraj.
Gdy wstałam i spojrzałam za siebie, ze zdumieniem odkryłam, że właśnie mnie doganiają, a może nigdy od nich nie uciekłam? Może zawsze były głęboko pod skórą, tylko nie chciałam przyznać, nawet przed sobą, że pamiętam.
Azyl dla upośledzonych albo zmęczonych śledzeniem białych plam.
Gdy wstałam i spojrzałam za siebie, ze zdumieniem odkryłam, że właśnie mnie doganiają, a może nigdy od nich nie uciekłam? Może zawsze były głęboko pod skórą, tylko nie chciałam przyznać, nawet przed sobą, że pamiętam.
Wesołe miasteczko, tym byłam.
Lawirowaniem na granicy strachu i euforii. Kiedy strach zwyciężył, pozostał wrak. Wtedy, z aptekarską wprost dokładnością uważałam, żeby z worka nie wysypały się śmieci, nie wypełniły przestrzeni, w której jeszcze mogłam udawać.
Zakładać maskę, wmieszać się w tłum zwykłych, szarych ludzi.
Nie chciałam na nich patrzeć, do dzisiaj nie chcę wiedzieć, czy również dźwigali garb. Czy w pochyleniu pleców, wciśnięciu się w siebie, też było piętno wybrańców.
Wystarczyły mi makijaże, niemal idealne, szyte na miarę. Dlatego po nocach turkotała maszyna. Widać to było w podkrążonych oczach. One zdradzały.
Wróg ukryty w lustrze... a później wanna wypełniona zepsutymi erytrocytami.
Azyl dla upośledzonych albo zmęczonych śledzeniem białych plam.