Jest takie powiedzenie, że śmiech to zdrowie. Ktokolwiek to wymyślił, na pewno byłby zmuszony zrewidować swoje poglądy, gdyby tylko był ze mną w zeszłym miesiącu w Medellin, drugim co do wielkości mieście w Kolumbii. A konkretnie w tamtejszym szpitalu psychiatrycznym, gdzie kilka tygodni wcześniej przywieźli moją młodszą siostrę, Elsę. Kontakt z nią był znacznie utrudniony, gdyż zamknęła się w szczelnej skorupie własnego świata, nie dopuszczając do siebie nikogo z zewnątrz.
Odwiedziłem ją wtedy po raz trzeci, i jak się miało później okazać, ostatni. Podczas tych smutnych i ciągnących się w nieskończoność wizyt nie udało mi się zamienić z nią nawet słowa. Nie wychodziła z pokoju, oprócz terapii grupowej, podczas której siedziała z nogami podkulonymi pod siebie i ze wzrokiem wbitym w podłogę. Jakby się czegoś wstydziła, choć mógłbym przysiąc, że nie miała czego.
Do szpitala przywieziono ją po nieudanej próbie samobójczej. Od czasu do czasu można było zobaczyć blizny wychylające się spod jej lewego rękawa. Odwracałem wtedy wzrok i czułem się zawstydzony, jakbym to ja sam zadał sobie takie rany w chwili najwyższej słabości.
Pozwalano mi na dłuższe odwiedziny niż rodzinom pozostałych pacjentów ponieważ byłem księdzem. Oprócz personelu (i mojej siostry, rzecz jasna) nikt o tym nie wiedział. Przychodziłem zatem w normalnym stroju, żeby – jak to określił ordynator oddziału – „nie drażnić zbytnio pacjenta, któremu się wydaje, że jest Szatanem”. Był to ciekawy przypadek, zważywszy na to, że dobiegał osiemdziesiątki i poruszał się wyłącznie na wózku inwalidzkim.
Tamtego dnia, podczas ostatniej wizyty, gdy moja siostra zasnęła po obiedzie, zaszyłem się w kącie niemal całkowicie opustoszałej świetlicy, by odmówić różaniec. Nie musiałem szczególnie uważać, że zostanę zdemaskowany. W takim miejscu żadne zachowanie nie wydaje się na tyle nienormalne, by wzbudziło większe zainteresowanie. Przymknąłem więc oczy, pozwalając moim palcom wieść mnie po kolejnych, drewnianych koralikach, będących dla mnie niczym alfabet Braille’a dla ślepca. Udało mi się zmówić ponad dwadzieścia „zdrowasiek”, gdy ze stanu skupienia i refleksji wyrwał mnie męski głos.
- Gol! – usłyszałem. Szybko otworzyłem oczy. Byłem lekko przestraszony, bo nie zapominałem w otoczeniu jakich ludzi się wówczas znajdowałem. Na drugim końcu niebiesko-białej sali siedział mężczyzna w żółtej koszulce, który nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat. A więc mniej więcej w wieku mojej siostry, Elsy. Rozejrzałem się dookoła, ale nie nigdzie nie było żadnego telewizora. Ten człowiek patrzył mi prosto w oczy.
Odruchowo schowałem różaniec do kieszeni. Tamten człowiek patrzył jeszcze na mnie przez kilkadziesiąt sekund, po czym odwrócił się i zniknął za rogiem korytarza. Niedługo potem podszedł do mnie jeden z lekarzy dyżurnych, który zapewne zauważył moją konsternację.
- To Hector Garcia, księże Martinez – zaczął, poprawiając wąskie okulary. – Mamy go tu od dwóch lat. Ma naprzemienne zmiany nastroju. Raz jest zrozpaczony, innym razem dostaje niekontrolowanych ataków śmiechu. Prawie w ogóle się nie odzywa. Powtarza tylko raz za razem słowo „gol”.
- Dlaczego chodzi w żółtej koszulce, a nie tak jak reszta pacjentów? – zapytałem, a w głowie wciąż dźwięczało mi słowo „gol”, odbijające się echem w szpitalnym korytarzu.
- To koszulka reprezentacji Kolumbii – wyjaśnił doktor. – Praktycznie się z nią nie rozstaje. Pozwalamy mu ją nosić dla świętego spokoju – lekarz uśmiechnął się porozumiewawczo, łącząc słowo „święty” z moim kapłaństwem. – Udało nam się ustalić, że Hector Garcia w wieku dwunastu lat był naocznym świadkiem morderstwa Andresa Escobara, tego piłkarza, jeśli wie ksiądz o kim mowa.
Skinąłem głową. Doskonale wiedziałem o kogo chodzi. W 1994 na Mistrzostwach Świata Kolumbia przegrała ze Stanami Zjednoczonymi mecz decydujący o awansie do fazy pucharowej, a bramkę samobójczą zdobył wtedy Andres Escobar, który kilka dni po powrocie z Mundialu został zastrzelony przez jakiegoś mężczyznę, najprawdopodobniej fanatycznego kibica, nie mogącego się pogodzić z porażką swojej reprezentacji. Przez kilka tygodni tą sprawą żyła cała Kolumbia.
Słuchałem uważnie doktora, zastanawiając się jednocześnie, czy wyglądałem na aż tak przestraszonego przez Hectora, że wymagało to konsultacji lekarskiej. Mimo to, doceniałem troskę psychiatry, który w ramach anegdoty opowiedział mi o nowej pacjentce wierzącej, że jest Alicją w Krainie Czarów. Niosło to ze sobą takie skutki, że (oprócz sporadycznego uganiania się za niewidzialnym królikiem) jadła lub piła tylko z takich naczyń, na których było napisane „zjedz mnie” lub „wypij mnie”. Miała około czterdziestki, a jej mąż był czarnoskórym policjantem, który kilka razy w tygodniu przychodził do niej na niespełna godzinę.
Zajrzałem do swojej siostry. Ciągle spała, więc powróciłem na świetlicę, by dokończyć różaniec. W modlitwie najczęściej polecałem moją biedną Else Najświętszej Panience, by wstawiła się u Boga. Właściwie prosiłem o cud.
- Najświętsza Panienko – powtarzałem to tysiące razy w podobnej formie, za każdym razem zaciskając powieki jak najmocniej się dało (jakby to miało w czymkolwiek pomóc) – spraw, bym mógł znów zobaczyć Elsę uśmiechniętą, tak jak kiedyś. Chociaż jeden raz.
Wielokrotnie wspominałem roześmianą buzię swojej siostry. Kiedy się uśmiechała, obnażała piękne, perliste zęby. Tak wiele gotów byłem poświęcić, by jeszcze kiedyś móc zobaczyć radość na jej twarzy. Tak wiele…
- Gol! – usłyszałem znowu. Tym razem wykazałem się większym spokojem. Zaprosiłem przyjacielskim gestem Hectora, by się przysiadł. Długo się wahał, lecz ostatecznie zdecydował się przyjść bliżej. Wreszcie usiadł, lecz zdawał się być bardzo onieśmielony.
- Witaj, Hector – podałem mu rękę. Z ociąganiem wymienił ze mną zwyczajowy uścisk dłoni. „Nawet w szpitalu psychiatrycznym obowiązują jakieś maniery”, pomyślałem. Nie bałem się go, bo znajdowaliśmy się na drugim piętrze, a więc oddziale z pacjentami, którzy nie stanowią zagrożenia. Kilka kroków ode mnie przebiegła „Alicja”, zapewne dotrzymując kroku wiecznie spóźnionemu białemu królikowi w surducie.
Hector podniósł na mnie wzrok. Z jego brązowych oczu ciekły łzy. Młoda twarz mimo tego wydawała się dość szlachetna, lecz też niezwykle umęczona. Najwyraźniej byłem świadkiem kolejnego ataku rozpaczy.
- Byłem tam – powiedział nagle, niezwykle czysto i przenikliwie, nachylając się nad moim lewym uchem. Poczułem jak moje ciało przeszywają dreszcze. Czy lekarz nie powiedział, że ten pacjent prawie w ogóle się nie odzywa oprócz wykrzykiwania słowa „gol” raz za razem? Poszukiwałem wzrokiem kogoś, kto to zauważył, ale wszyscy byli zajęci swoimi sprawami.
- Gdzie, Hectorze? – Zdziwienie spowodowane tymi dwoma słowami ustąpiły miejsca ciekawości. – Gdzie byłeś?
- Gol! – powtórzył po raz kolejny, tym razem krzycząc i śmiejąc się na przemian. W tym śmiechu było coś tak mrocznego… Psychiatra, który przeglądał papiery w dyżurce, podniósł na chwilę głowę, po czym wrócił do swoich czynności. Zrozumiałem, że Hector zapewne często krzyczy w ten niekontrolowany sposób. Niesamowite, że do czegoś takiego można w ogóle przywyknąć.
Od razu pomyślałem o Elsie. Wiele razy prosiłem o choćby jeden uśmiech. A co, jeśli Bóg ze mnie zakpi i doczekam się tylko takiego obłąkanego śmiechu? Ot, życzenie spełnione, tak jak chciałeś.
Odgoniłem szybko ponure myśli. Chciałem wstać, by zajrzeć do swojej siostry, bo zbliżała się godzina mojego wyjścia, lecz młody mężczyzna w koszulce reprezentacji Kolumbii złapał mnie za rękę uniemożliwiając mi powstanie z miejsca. Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że na środku koszulki widniał numer dwa. Nie musiałem nigdzie tego sprawdzać, by mieć pewność, że z dwójką grał Andres Escobar. Że z tym numerem wybiegł na boisko w meczu przeciwko Stanom Zjednoczonym.
- On wyszedł stamtąd – jego głos drżał. Oczy Hectora były rozszerzone do granic ludzkich możliwości i wpatrywały się we mnie niemal hipnotycznie. – Z tamtej restauracji. Wyszedł. Podeszło do niego trzech ludzi. Do Andresa Escobara. Który strzelił samobója. Wbił swojaka! Ha! I przegraliśmy z pieprzonymi Jankesami. I oni we trzech podeszli do Andresa. Escobar wychodził z restauracji. Tu, w Medellin. I jeden z nich wyjął pistolet. Spojrzał na Escobara, tak, jak teraz ja patrzę na ciebie. Wiesz, co powiedział Escobarowi? Wiesz?
Przeszły mnie ciarki, a im bliżej było końca tego dziwnego, przerywanego monologu ucisk ręki Hectora Garcii stawał się coraz silniejszy. Już chciałem powiedzieć, że nie wiem, ale wtedy w mojej głowie zaświtała mi odpowiedź. Aż nazbyt oczywista.
- Gol... – wyszeptałem.
Hector puścił moją rękę, a na jego twarzy z wolna zaczął rozkwitać obłąkańczy uśmiech. Zacząłem się bać tego człowieka.
- Pokażę ci – powiedział to w ten sposób, w jaki iluzjoniści mówią do małych dzieci, by im zaimponować. Wyprostował się, a kilka sekund później zaczął się histerycznie śmiać i krzyczeć:
- Gol! Gol! Gol! – rozlegało się co chwila, a Hector zerwał się z siedzenia i rozpoczął szaleńczy bieg po świetlicy. Hałasy zwabiały do świetlicy pacjentów, którzy zaczęli wynurzać się ze swoich pokoi. Bardzo szybko zaczął im się udzielać nastrój Hectora. Zaczęli się śmiać, klaskać, jedna para staruszków zaczęła nawet tańczyć. Zupełnie niezauważenie pojawiali się też lekarze i pielęgniarki, by móc zareagować w odpowiedniej chwili nad tą niespodziewaną eksplozją spontanicznej radości. Mogłoby się wydawać, że ktoś powiedział tym ludziom, że wygrali właśnie fortunę na loterii.
- Śmiech to zdrowie – powiedziała do mnie jedna z pielęgniarek, uśmiechając się serdecznie.
- Skoro to zdrowie – podjąłem temat – to jakim cudem jest zaraźliwy?
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, ale po chwili jej czoło znów się wygładziło, gdy spostrzegła, że i ja się uśmiecham.
Ale trwało to bardzo krótko, bo dosłownie pięć sekund później, gdzieś po drugiej stronie świetlicy, z tyłu ludzi, którzy utworzyli coś na kształt okręgu wokół tańczącego i krzyczącego Hectora, pojawiła się Elsa. Początkowo przyglądała się wszystkiemu z mieszaniną nieufności, ale i zaciekawienia, jak dzikie zwierzątko na smakołyk trzymany przez człowieka. Mgiełka przykrywająca jej obojętne oczy gdzieś się rozpierzchła, dzięki czemu mogłem podziwiać delikatny blask mojej siostry, czego nikt poza mną nie zauważył. A potem zupełnie niespodziewanie, jak kropla deszczu na Saharze, na twarzy Elsy pojawił się uśmiech, odsłaniający jej zęby.
Nie patrzyłem na Hectora, nie słyszałem pacjentów. Ten cały obraz stanowił dla mnie tylko ledwie widoczne tło, a na środku tej sceny stała Elsa. I, mój Boże, uśmiechała się.
W oczach stanęły mi łzy.
- Dzięki Ci, Najświętsza Panienko – szepnąłem, ukrywając twarz w dłoniach. Nie spodziewałem się, że będę świadkiem tej cudownej przemiany tak szybko. Z najwyższym trudem opanowałem wzruszenie i chciałem podejść do Elsy, przytulić ją, ale musiałbym przecisnąć się między wieloma osobami, więc uznałem, że będę ją obserwował z odległości tych kilku metrów, jakie nas dzieliły. Nie chciałem jej spłoszyć.
We wciąż rosnącym tłumie pacjentów dostrzegłem też czarnoskórego policjanta w mundurze – męża „Alicji w Krainie Czarów”, która ściskała go za rękę. Wśród całego grona ubranych na biało i szaro pacjentów, skaczący z niezwykłą energią Hector w swojej żółtej koszulce reprezentacji Kolumbii wyglądał jak promień słońca przebijający się przez gęste chmury.
Przyglądając się Elsie, zastanawiałem się, czy – kiedy to wszystko się skończy – wróci do swojego mrocznego i zamkniętego świata, czy może ten śmiech zadziała jak terapia i wszystko powoli zacznie się zmieniać na lepsze. Ta druga możliwość wydawała się tak ekscytująca, że sam mimowolnie zacząłem klaskać rytmicznie razem z innymi. Co też może się teraz dziać w jej głowie? Otworzyła pancerz, by czerpać pełnymi garściami z tej radosnej chwili.
Ale gdzieś z tyłu głowy pojawiła się nurtująca myśl. Taka, którą każdy z nas zawsze słyszy, kiedy wszystko wreszcie zaczyna się układać tak, jak sobie to planowaliśmy.
To zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
- Niezłe przedstawienie – zagadnął do mnie doktor, który stanął obok mnie. Przytaknąłem mimowolnie i wtedy to do mnie dotarło. Jakby jakaś zapadka w mózgu odblokowała się z cichym kliknięciem.
Przedstawienie...
- Hector! Nie! – krzyknąłem, starając się przepchnąć przez tłum pacjentów i sanitariuszy, ale było za późno. Młody pacjent. w najmniej oczekiwanym momencie swojego radosnego tańca, rzucił się na policjanta, popychając go na ścianę i wyciągając mu pistolet z kabury, po czym wymierzył na oślep w tłum pacjentów, którzy rozstąpili się, zostawiając wciąż uśmiechniętą Elsie na wprost Hectora.
- Gol! – krzyknął donośnie, lecz znacznie głośniejszy był odgłos wystrzału. Moja siostra upadła na ziemię. – Gol! Gol! Gol! – darł się Hector Garcia, a rozbłyski przy każdym strzale oświetlały twarz szaleńca, który śmiał się, strzelał do Elsy i krzyczał.
- Nie!!! – ryknąłem, przebijając się do przodu przez tłum pacjentów, którzy napierali w przeciwnym kierunku. Na niebiesko-białej ścianie pojawiały się coraz większe rozbryzgi krwi. Pielęgniarze obezwładnili go po szóstym wystrzale. Stanowczo za późno dla mojej siostry.
- Jeszcze sześć! – krzyczał Hector przyciśnięty do ziemi. – Puśćcie mnie! Nie skończyłem! Miało być dwanaście! Escobar dostał dwanaście!
Niektórzy spośród pacjentów wciąż byli roześmiani i klaskali, zupełnie nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji.
- Gol! – krzyknął jeszcze ktoś z tłumu, a ja zmętniałym od łez wzrokiem spojrzałem po raz ostatni na spokojny uśmiech mojej siostry, który zastygł na jej martwej twarzy.
- Nie… - szepnąłem, niezdolny do krzyku, bo świat przed moimi oczami zdawał się wirować, a łzy obficie ciekły mi po policzkach.
- Wielkie nieba! Jesteśmy spóźnieni – powiedział biały królik w surducie, ściskając w łapce zegarek kieszonkowy. Wziął za rękę Elsę, a potem zniknęli w króliczej norze.
Chwilę później straciłem przytomność.
Odwiedziłem ją wtedy po raz trzeci, i jak się miało później okazać, ostatni. Podczas tych smutnych i ciągnących się w nieskończoność wizyt nie udało mi się zamienić z nią nawet słowa. Nie wychodziła z pokoju, oprócz terapii grupowej, podczas której siedziała z nogami podkulonymi pod siebie i ze wzrokiem wbitym w podłogę. Jakby się czegoś wstydziła, choć mógłbym przysiąc, że nie miała czego.
Do szpitala przywieziono ją po nieudanej próbie samobójczej. Od czasu do czasu można było zobaczyć blizny wychylające się spod jej lewego rękawa. Odwracałem wtedy wzrok i czułem się zawstydzony, jakbym to ja sam zadał sobie takie rany w chwili najwyższej słabości.
Pozwalano mi na dłuższe odwiedziny niż rodzinom pozostałych pacjentów ponieważ byłem księdzem. Oprócz personelu (i mojej siostry, rzecz jasna) nikt o tym nie wiedział. Przychodziłem zatem w normalnym stroju, żeby – jak to określił ordynator oddziału – „nie drażnić zbytnio pacjenta, któremu się wydaje, że jest Szatanem”. Był to ciekawy przypadek, zważywszy na to, że dobiegał osiemdziesiątki i poruszał się wyłącznie na wózku inwalidzkim.
Tamtego dnia, podczas ostatniej wizyty, gdy moja siostra zasnęła po obiedzie, zaszyłem się w kącie niemal całkowicie opustoszałej świetlicy, by odmówić różaniec. Nie musiałem szczególnie uważać, że zostanę zdemaskowany. W takim miejscu żadne zachowanie nie wydaje się na tyle nienormalne, by wzbudziło większe zainteresowanie. Przymknąłem więc oczy, pozwalając moim palcom wieść mnie po kolejnych, drewnianych koralikach, będących dla mnie niczym alfabet Braille’a dla ślepca. Udało mi się zmówić ponad dwadzieścia „zdrowasiek”, gdy ze stanu skupienia i refleksji wyrwał mnie męski głos.
- Gol! – usłyszałem. Szybko otworzyłem oczy. Byłem lekko przestraszony, bo nie zapominałem w otoczeniu jakich ludzi się wówczas znajdowałem. Na drugim końcu niebiesko-białej sali siedział mężczyzna w żółtej koszulce, który nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat. A więc mniej więcej w wieku mojej siostry, Elsy. Rozejrzałem się dookoła, ale nie nigdzie nie było żadnego telewizora. Ten człowiek patrzył mi prosto w oczy.
Odruchowo schowałem różaniec do kieszeni. Tamten człowiek patrzył jeszcze na mnie przez kilkadziesiąt sekund, po czym odwrócił się i zniknął za rogiem korytarza. Niedługo potem podszedł do mnie jeden z lekarzy dyżurnych, który zapewne zauważył moją konsternację.
- To Hector Garcia, księże Martinez – zaczął, poprawiając wąskie okulary. – Mamy go tu od dwóch lat. Ma naprzemienne zmiany nastroju. Raz jest zrozpaczony, innym razem dostaje niekontrolowanych ataków śmiechu. Prawie w ogóle się nie odzywa. Powtarza tylko raz za razem słowo „gol”.
- Dlaczego chodzi w żółtej koszulce, a nie tak jak reszta pacjentów? – zapytałem, a w głowie wciąż dźwięczało mi słowo „gol”, odbijające się echem w szpitalnym korytarzu.
- To koszulka reprezentacji Kolumbii – wyjaśnił doktor. – Praktycznie się z nią nie rozstaje. Pozwalamy mu ją nosić dla świętego spokoju – lekarz uśmiechnął się porozumiewawczo, łącząc słowo „święty” z moim kapłaństwem. – Udało nam się ustalić, że Hector Garcia w wieku dwunastu lat był naocznym świadkiem morderstwa Andresa Escobara, tego piłkarza, jeśli wie ksiądz o kim mowa.
Skinąłem głową. Doskonale wiedziałem o kogo chodzi. W 1994 na Mistrzostwach Świata Kolumbia przegrała ze Stanami Zjednoczonymi mecz decydujący o awansie do fazy pucharowej, a bramkę samobójczą zdobył wtedy Andres Escobar, który kilka dni po powrocie z Mundialu został zastrzelony przez jakiegoś mężczyznę, najprawdopodobniej fanatycznego kibica, nie mogącego się pogodzić z porażką swojej reprezentacji. Przez kilka tygodni tą sprawą żyła cała Kolumbia.
Słuchałem uważnie doktora, zastanawiając się jednocześnie, czy wyglądałem na aż tak przestraszonego przez Hectora, że wymagało to konsultacji lekarskiej. Mimo to, doceniałem troskę psychiatry, który w ramach anegdoty opowiedział mi o nowej pacjentce wierzącej, że jest Alicją w Krainie Czarów. Niosło to ze sobą takie skutki, że (oprócz sporadycznego uganiania się za niewidzialnym królikiem) jadła lub piła tylko z takich naczyń, na których było napisane „zjedz mnie” lub „wypij mnie”. Miała około czterdziestki, a jej mąż był czarnoskórym policjantem, który kilka razy w tygodniu przychodził do niej na niespełna godzinę.
Zajrzałem do swojej siostry. Ciągle spała, więc powróciłem na świetlicę, by dokończyć różaniec. W modlitwie najczęściej polecałem moją biedną Else Najświętszej Panience, by wstawiła się u Boga. Właściwie prosiłem o cud.
- Najświętsza Panienko – powtarzałem to tysiące razy w podobnej formie, za każdym razem zaciskając powieki jak najmocniej się dało (jakby to miało w czymkolwiek pomóc) – spraw, bym mógł znów zobaczyć Elsę uśmiechniętą, tak jak kiedyś. Chociaż jeden raz.
Wielokrotnie wspominałem roześmianą buzię swojej siostry. Kiedy się uśmiechała, obnażała piękne, perliste zęby. Tak wiele gotów byłem poświęcić, by jeszcze kiedyś móc zobaczyć radość na jej twarzy. Tak wiele…
- Gol! – usłyszałem znowu. Tym razem wykazałem się większym spokojem. Zaprosiłem przyjacielskim gestem Hectora, by się przysiadł. Długo się wahał, lecz ostatecznie zdecydował się przyjść bliżej. Wreszcie usiadł, lecz zdawał się być bardzo onieśmielony.
- Witaj, Hector – podałem mu rękę. Z ociąganiem wymienił ze mną zwyczajowy uścisk dłoni. „Nawet w szpitalu psychiatrycznym obowiązują jakieś maniery”, pomyślałem. Nie bałem się go, bo znajdowaliśmy się na drugim piętrze, a więc oddziale z pacjentami, którzy nie stanowią zagrożenia. Kilka kroków ode mnie przebiegła „Alicja”, zapewne dotrzymując kroku wiecznie spóźnionemu białemu królikowi w surducie.
Hector podniósł na mnie wzrok. Z jego brązowych oczu ciekły łzy. Młoda twarz mimo tego wydawała się dość szlachetna, lecz też niezwykle umęczona. Najwyraźniej byłem świadkiem kolejnego ataku rozpaczy.
- Byłem tam – powiedział nagle, niezwykle czysto i przenikliwie, nachylając się nad moim lewym uchem. Poczułem jak moje ciało przeszywają dreszcze. Czy lekarz nie powiedział, że ten pacjent prawie w ogóle się nie odzywa oprócz wykrzykiwania słowa „gol” raz za razem? Poszukiwałem wzrokiem kogoś, kto to zauważył, ale wszyscy byli zajęci swoimi sprawami.
- Gdzie, Hectorze? – Zdziwienie spowodowane tymi dwoma słowami ustąpiły miejsca ciekawości. – Gdzie byłeś?
- Gol! – powtórzył po raz kolejny, tym razem krzycząc i śmiejąc się na przemian. W tym śmiechu było coś tak mrocznego… Psychiatra, który przeglądał papiery w dyżurce, podniósł na chwilę głowę, po czym wrócił do swoich czynności. Zrozumiałem, że Hector zapewne często krzyczy w ten niekontrolowany sposób. Niesamowite, że do czegoś takiego można w ogóle przywyknąć.
Od razu pomyślałem o Elsie. Wiele razy prosiłem o choćby jeden uśmiech. A co, jeśli Bóg ze mnie zakpi i doczekam się tylko takiego obłąkanego śmiechu? Ot, życzenie spełnione, tak jak chciałeś.
Odgoniłem szybko ponure myśli. Chciałem wstać, by zajrzeć do swojej siostry, bo zbliżała się godzina mojego wyjścia, lecz młody mężczyzna w koszulce reprezentacji Kolumbii złapał mnie za rękę uniemożliwiając mi powstanie z miejsca. Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że na środku koszulki widniał numer dwa. Nie musiałem nigdzie tego sprawdzać, by mieć pewność, że z dwójką grał Andres Escobar. Że z tym numerem wybiegł na boisko w meczu przeciwko Stanom Zjednoczonym.
- On wyszedł stamtąd – jego głos drżał. Oczy Hectora były rozszerzone do granic ludzkich możliwości i wpatrywały się we mnie niemal hipnotycznie. – Z tamtej restauracji. Wyszedł. Podeszło do niego trzech ludzi. Do Andresa Escobara. Który strzelił samobója. Wbił swojaka! Ha! I przegraliśmy z pieprzonymi Jankesami. I oni we trzech podeszli do Andresa. Escobar wychodził z restauracji. Tu, w Medellin. I jeden z nich wyjął pistolet. Spojrzał na Escobara, tak, jak teraz ja patrzę na ciebie. Wiesz, co powiedział Escobarowi? Wiesz?
Przeszły mnie ciarki, a im bliżej było końca tego dziwnego, przerywanego monologu ucisk ręki Hectora Garcii stawał się coraz silniejszy. Już chciałem powiedzieć, że nie wiem, ale wtedy w mojej głowie zaświtała mi odpowiedź. Aż nazbyt oczywista.
- Gol... – wyszeptałem.
Hector puścił moją rękę, a na jego twarzy z wolna zaczął rozkwitać obłąkańczy uśmiech. Zacząłem się bać tego człowieka.
- Pokażę ci – powiedział to w ten sposób, w jaki iluzjoniści mówią do małych dzieci, by im zaimponować. Wyprostował się, a kilka sekund później zaczął się histerycznie śmiać i krzyczeć:
- Gol! Gol! Gol! – rozlegało się co chwila, a Hector zerwał się z siedzenia i rozpoczął szaleńczy bieg po świetlicy. Hałasy zwabiały do świetlicy pacjentów, którzy zaczęli wynurzać się ze swoich pokoi. Bardzo szybko zaczął im się udzielać nastrój Hectora. Zaczęli się śmiać, klaskać, jedna para staruszków zaczęła nawet tańczyć. Zupełnie niezauważenie pojawiali się też lekarze i pielęgniarki, by móc zareagować w odpowiedniej chwili nad tą niespodziewaną eksplozją spontanicznej radości. Mogłoby się wydawać, że ktoś powiedział tym ludziom, że wygrali właśnie fortunę na loterii.
- Śmiech to zdrowie – powiedziała do mnie jedna z pielęgniarek, uśmiechając się serdecznie.
- Skoro to zdrowie – podjąłem temat – to jakim cudem jest zaraźliwy?
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, ale po chwili jej czoło znów się wygładziło, gdy spostrzegła, że i ja się uśmiecham.
Ale trwało to bardzo krótko, bo dosłownie pięć sekund później, gdzieś po drugiej stronie świetlicy, z tyłu ludzi, którzy utworzyli coś na kształt okręgu wokół tańczącego i krzyczącego Hectora, pojawiła się Elsa. Początkowo przyglądała się wszystkiemu z mieszaniną nieufności, ale i zaciekawienia, jak dzikie zwierzątko na smakołyk trzymany przez człowieka. Mgiełka przykrywająca jej obojętne oczy gdzieś się rozpierzchła, dzięki czemu mogłem podziwiać delikatny blask mojej siostry, czego nikt poza mną nie zauważył. A potem zupełnie niespodziewanie, jak kropla deszczu na Saharze, na twarzy Elsy pojawił się uśmiech, odsłaniający jej zęby.
Nie patrzyłem na Hectora, nie słyszałem pacjentów. Ten cały obraz stanowił dla mnie tylko ledwie widoczne tło, a na środku tej sceny stała Elsa. I, mój Boże, uśmiechała się.
W oczach stanęły mi łzy.
- Dzięki Ci, Najświętsza Panienko – szepnąłem, ukrywając twarz w dłoniach. Nie spodziewałem się, że będę świadkiem tej cudownej przemiany tak szybko. Z najwyższym trudem opanowałem wzruszenie i chciałem podejść do Elsy, przytulić ją, ale musiałbym przecisnąć się między wieloma osobami, więc uznałem, że będę ją obserwował z odległości tych kilku metrów, jakie nas dzieliły. Nie chciałem jej spłoszyć.
We wciąż rosnącym tłumie pacjentów dostrzegłem też czarnoskórego policjanta w mundurze – męża „Alicji w Krainie Czarów”, która ściskała go za rękę. Wśród całego grona ubranych na biało i szaro pacjentów, skaczący z niezwykłą energią Hector w swojej żółtej koszulce reprezentacji Kolumbii wyglądał jak promień słońca przebijający się przez gęste chmury.
Przyglądając się Elsie, zastanawiałem się, czy – kiedy to wszystko się skończy – wróci do swojego mrocznego i zamkniętego świata, czy może ten śmiech zadziała jak terapia i wszystko powoli zacznie się zmieniać na lepsze. Ta druga możliwość wydawała się tak ekscytująca, że sam mimowolnie zacząłem klaskać rytmicznie razem z innymi. Co też może się teraz dziać w jej głowie? Otworzyła pancerz, by czerpać pełnymi garściami z tej radosnej chwili.
Ale gdzieś z tyłu głowy pojawiła się nurtująca myśl. Taka, którą każdy z nas zawsze słyszy, kiedy wszystko wreszcie zaczyna się układać tak, jak sobie to planowaliśmy.
To zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
- Niezłe przedstawienie – zagadnął do mnie doktor, który stanął obok mnie. Przytaknąłem mimowolnie i wtedy to do mnie dotarło. Jakby jakaś zapadka w mózgu odblokowała się z cichym kliknięciem.
Przedstawienie...
- Hector! Nie! – krzyknąłem, starając się przepchnąć przez tłum pacjentów i sanitariuszy, ale było za późno. Młody pacjent. w najmniej oczekiwanym momencie swojego radosnego tańca, rzucił się na policjanta, popychając go na ścianę i wyciągając mu pistolet z kabury, po czym wymierzył na oślep w tłum pacjentów, którzy rozstąpili się, zostawiając wciąż uśmiechniętą Elsie na wprost Hectora.
- Gol! – krzyknął donośnie, lecz znacznie głośniejszy był odgłos wystrzału. Moja siostra upadła na ziemię. – Gol! Gol! Gol! – darł się Hector Garcia, a rozbłyski przy każdym strzale oświetlały twarz szaleńca, który śmiał się, strzelał do Elsy i krzyczał.
- Nie!!! – ryknąłem, przebijając się do przodu przez tłum pacjentów, którzy napierali w przeciwnym kierunku. Na niebiesko-białej ścianie pojawiały się coraz większe rozbryzgi krwi. Pielęgniarze obezwładnili go po szóstym wystrzale. Stanowczo za późno dla mojej siostry.
- Jeszcze sześć! – krzyczał Hector przyciśnięty do ziemi. – Puśćcie mnie! Nie skończyłem! Miało być dwanaście! Escobar dostał dwanaście!
Niektórzy spośród pacjentów wciąż byli roześmiani i klaskali, zupełnie nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji.
- Gol! – krzyknął jeszcze ktoś z tłumu, a ja zmętniałym od łez wzrokiem spojrzałem po raz ostatni na spokojny uśmiech mojej siostry, który zastygł na jej martwej twarzy.
- Nie… - szepnąłem, niezdolny do krzyku, bo świat przed moimi oczami zdawał się wirować, a łzy obficie ciekły mi po policzkach.
- Wielkie nieba! Jesteśmy spóźnieni – powiedział biały królik w surducie, ściskając w łapce zegarek kieszonkowy. Wziął za rękę Elsę, a potem zniknęli w króliczej norze.
Chwilę później straciłem przytomność.
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon