19-05-2013, 16:22
Witaj!
Mam okazję przedstawić Ci drogi czytelniku, moje nowe opowiadanie w klimacie horroru, które jest pierwszym elementem układanki (do mam nadzieje kilku częściowego cyklu opowiadań).
Miłej lektury!
Vincent stał przy oknie, obserwując przez szybę płynący między brukowaną uliczką strumyczek. Słońce leniwie chowało się już za dachy kamienic. Rzucało swe ostatnie pomarańczowe promienie, które jaskrawymi barwami mieniły się w kałużach. Deszcz już nie padał, lekko jeszcze siąpił, upuszczając z nieba co jakiś czas krople, która przy upadku tworzyła kręgi na tafli wody. W oddali widać już było wschodzący księżyc, który dzisiejszego wieczora eksponował całą swą okazałość.
- Chyba żaden klient już się dziś nie pojawi. – pomyślał w głębi duszy.
- John, chodź tu do mnie! – zawołał, odwracając się w stronę drzwi na zaplecze.
Po chwili oczekiwania, zaczynał tracić cierpliwość. A gdy już miał iść na zaplecze zobaczyć czym jest tak pochłonięty jego asystent, usłyszał straszny łomot dobiegający z tamtej części lokalu. Niezdarny John, wiedząc że szef na niego czeka, gonił po omacku, nie zważając że korytarz zastawiony jest cennymi rzeczami - jak to zazwyczaj bywa na zapleczach lombardów – biegł taranując wszystko na swojej drodze. Kolanem uderzył w mosiężny puzon, którego bok wgiął się do środka, a John zaliczył przy tym twarde spotkanie z podłogowymi deskami. Próbując szybko się podnieść, oparł rękę na głowie rzeźby małej dziewczynki, która się odłamała pod naporem jego wagi. W końcu, gdy zjawił się w progi drzwi i zobaczył minę szefa, uświadomił sobie, że znowu narobił bałaganu.
- Co tam się do licha stało?! Znów coś uszkodziłeś? Po co ty tak pędzisz jak szalony po tym sklepie?! – krzyczał zdenerwowany Vincent.
- Przepraszam Panie Moriss… Zaliczyłem się przy zadaniach w mojej izbie i straciłem poczucie czasu. Później gdy dotarło do mnie, że mnie Pan wołał, nie wiedziałem ile czasu mięło… Stąd ten mój pośpiech. – oznajmił cichym głosem pomocnik, opuszczając głowę.
- Ech… Wieczne problemy z tobą. Potrącę Ci to z wypłaty! A teraz idź i przeliczać pieniądze z kasetki, zamykamy interes na dzisiaj. – powiedział zrezygnowanym głosem Vincent.
Nieraz już miał ochotę zwolnić swojego asystenta, chłopak był istną burzą chaosu i roztargnienia. Swoimi wybrykami narażał sklep na niepotrzebne straty, ale jedno trzeba było mu przyznać – miał głowę do rachunków jak nikt inny w tym miasteczku. Był najwybitniejszym uczniem jakiego kiedykolwiek Vincent posiadał. Zawsze przeliczał całodzienny utarg równo, co do dukata. Liczył jak maszyna i nigdy, ale to nigdy, nie mylił się w swoich obliczeniach.
Zapadał już wieczór, księżyc górował wysoko na niebie. Gdzie nie gdzie, szedł jeszcze jakiś przechodzień z lampą w dłoni. Vincent siedział na ganku sklepu, melancholijnie pykając dymki z drewnianej fajki.
- Dobry wieczór, Panie Moriss. Koniec pracy na dzisiaj? – odezwał się nadjeżdżając strażnik, który patrolował na koniu miejskie uliczki.
- Witam, Panie Irin. Tak, wreszcie koniec… To był długi dzień, czekam tylko aż John skończy liczyć utarg i wracam do domu. Żona już pewnie czeka na mnie z kolacją. – odrzekł Vincent.
- W takim razie życzę powodzenia w interesach. Proszę pozdrowić ode mnie Elorę i podziękować jej za pyszne ciasteczka, którymi mnie wczoraj poczęstowała. Spokojnej i bezpiecznej nocy, Panie Moriss! – powiedział młody strażnik, odjeżdżając w stronę rynku.
- Do widzenia Evan, do widzenia… - mruczał staruszek pod nosem.
Siedział na ganku jeszcze przez chwilę, dopóki tytoń w fajce całkowicie nie wypalił się na popiół. Już wstawał, gdy nagle w drzwiach pojawił się John, który wyciągnął w jego kierunku dłoń i pomógł mu wstać ze schodów.
- Skończyłem już szefie. Zarobił Pan dziś 124 dukaty. To najlepszy wynik w tym miesiącu! – mówił podekscytowany.
- Cicho, bądź! – skarcił go starzec. – O takich rzeczach powinniśmy wiedzieć tylko ja i ty. Nigdy nie należy się przechwalać zarobkami…
- A-a-a-ale przecież ulica jest pusta, nikogo tu nie ma. – próbował tłumaczyć się młodzian.
- Nie szkodzi synu - ściany mają uszy. Trzeba pilnować się na każdym kroku. Wejdź do środka…
Gdy weszli Vincent pokrzątał się jeszcze chwilę po lokalu. Sprawdził czy drzwi od zaplecza są zamknięte, podomykał wszystkie okna i pogasił naftowe lampy, które tliły się jeszcze słabym płomyczkiem. Wyjął z kieszeni fraka skórzaną sakiewkę i rzucił ją swojemu pomocnikowi.
- Twoje wynagrodzenie za pracę, nie wydaj wszystkiego od razu. Ciężkie nastały czas, trzeba oszczędzać.
- To chyba więcej niż powinien dostać? – spytał zdumiony John, oglądając zawartość złapanej sakiewki.
- Jesteś młody, potrzebujesz tych pieniędzy, poza tym solidnie pracujesz. Bierz, póki się rozmyślę… - dodał z lekkim uśmiechem właściciel lombardu.
Młodzieniec podziękował jeszcze raz, całując ręce staruszka, po czym wybiegł ze sklepu wartkim krokiem i udał się w stronę kamienicy, gdzie wynajmował mały pokoik. Vincent zamknął lokal, nabił fajkę tytoniem i powolnym krokiem zmierzał ku domowi. Ulice były już puste, gdzieś w oddali jedynie słychać było uderzające o brukową kostkę podkowy konia i skrzypienie drewnianych kół karocy pędzącej uliczką. Wracając Pan Moriss rozmyślał co teraz robi w domu jego żona i dwójka dzieci. Pewnie jak co wieczór czekają aż wróci z pracy, zjedzą wspólnie kolację i razem położą się spać.
Jego zadumę przerwał dobiegający z zaułka kobiecy głos. Przystanął na chwilę i rozglądnął się dookoła, po czym zaczął nasłuchiwać w ciszy. Wyrwany z zamysłu nie wiedział, czy było to coś prawdziwego czy tylko przesłyszenie spowodowane sędziwym wiekiem, więc stał w ciszy jeszcze chwilę. Jednak nic więcej już nie usłyszał. Wzruszył ramionami i udał się w dalszą drogę. Zdążył przejść kilka kroków i znów usłyszał ten głos. Dużo słabszy i mniej wyraźniejszy niż poprzednio , lecz tym razem wiedział już na pewno, że jego zmysły nie płatają mu figli. Wyciągnął z torby małą naftową lampkę, rozpalił ją i zmierzał w stronę zaułku. Było w nim coś niepokojącego, w powietrzu unosił się straszny fetor, a na dodatek światło żadnej miejskiej latarni tam nie dolatywało. Płomyk w lampce tlił się słabo i oświetlał tylko mały kawałek dróżki przed nim. Kilkanaście metrów przed nim, coś ciężkiego spadło na ziemię wydając głośny metaliczne brzdęk. Gdy tam doszedł, ujrzał zasunięty właz, prowadzący do podmiejskiej kanalizacji. Ktokolwiek tu był, musiał uciec właśnie nim. Wyciągnął rękę z lampką przed siebie, by oświetlić większą część okolicy. Nie widział tam jednak nic nadzwyczajnego, zaułek jak każdy inny – trochę śmieci, biegające szczury, zniszczone sprzęty domowe. Popatrzył na przednią ścianę zamykającą zaułek i coś przykuło jego uwagę. Coś na ścianie błyszczało odbijając światło lampy. Niepewnym krokiem podszedł bliżej, by dokładnie przyjrzeć się temu. Gdy pierwszy blask ognia padł na ścianę, Vincent skamieniał. Lampka wypadła mu z rąk, rozbryzgując palącą się naftę po całej ziemi. Na ścianie wisiała młoda, naga dziewczyna z poderżniętym gardłem. Była do niej przybita za dłonie wielkimi gwoździami. Klatkę piersiową i brzuch miała rozciętą w kształt litery „Y”, tak że cięcia szły pod piersiami, spotkały się na mostka i kończyły na wysokości wzgórka łonowego. Wnętrzności powoli wypadły na ziemie, a krew ściekała jej po każdej części ciała. Wyglądały jak cienkie strużki, które łączyły się w okolicach kostek i ociekały ze stóp na ziemie, tworząc pod nią wielką kałużę krwi. Tak dużą, że buty starca stojącego metr przed nią, miały całe podeszwy ubroczone we krwi. Włosy dziewczyny również były poprzybijane do ściany, ich ułożenie bardzo przypominało nimb - złotą poświatę jaką miewali chrześcijańscy święci na ikonach. Na twarzy miała wycięty szeroki uśmiech, a nad ciałem widniał napis wykonany krwią - „Zbrodnia jest sztuką”.
Vincent widział już wiele w życiu. Nieraz przyglądał się zmasakrowanym ludzkim ciałom wracające na wozach z pola walki, jednak tak potraktowane ciało niewinnej, młodej dziewczyny wywarło na nim wielki szok. Oprzytomniał i zaczął biegnąć w stronę głównej drogi, ciągle potykając się o swoje nogi, którymi już i tak ledwo powłóczył.
- Staż! Straż! – krzyczał w niebogłosy.
Akurat kilkadziesiąt metrów dalej, zza rogu jednej z kamienic, wyjechał na koniu strażnik Evan. Gdy tylko usłyszał krzyk i dostrzegł starca, szarpnął lejce i galopem w przeciągu kilku sekund był już przy nim.
- Na boga! Panie Moriss, to Pan?! Co się stało? Czemu Pan tak krzyczy?
- Evan, tam w zaułku - wskazuje palcem - ktoś zamordował młodą kobietę! To jakiś szaleniec... Kto?! pytam kto, mógł dopuścić się czegoś takiego?!
Twarz młodego strażnika momentalnie pobladła. Zsiadł z konia, sięgnął ręką za pas i wyciągnął latarkę. Z kabury schowanej pod mundurem dobył jeszcze pistolet.
- Uprzedzam Cię, że ten widok jest odrażający… - wydyszał Vincent.
Szedł przed siebie w głębie mroku z wyciągniętą bronią, a gdy tylko światło latarki padło na ścianę zaułku - Evan zwymiotował.
- Barbarzyństwo, barbarzyństwo… - szeptał pod nosem, idąc i wycierając twarz chusteczką.
- Panie Moriss, zaczeka tu Pan chwilę. Muszę pojechać na komendę i powiadomić innych strażników, by zajęli się zwłokami i zabezpieczyli miejsce zbrodni. Przyjadę furgonetką i zabiorę Pana do nas w celu przesłuchania. – odrzekł Evan, wskakując na konia i odjeżdżając.
Mam okazję przedstawić Ci drogi czytelniku, moje nowe opowiadanie w klimacie horroru, które jest pierwszym elementem układanki (do mam nadzieje kilku częściowego cyklu opowiadań).
Miłej lektury!
Vincent stał przy oknie, obserwując przez szybę płynący między brukowaną uliczką strumyczek. Słońce leniwie chowało się już za dachy kamienic. Rzucało swe ostatnie pomarańczowe promienie, które jaskrawymi barwami mieniły się w kałużach. Deszcz już nie padał, lekko jeszcze siąpił, upuszczając z nieba co jakiś czas krople, która przy upadku tworzyła kręgi na tafli wody. W oddali widać już było wschodzący księżyc, który dzisiejszego wieczora eksponował całą swą okazałość.
- Chyba żaden klient już się dziś nie pojawi. – pomyślał w głębi duszy.
- John, chodź tu do mnie! – zawołał, odwracając się w stronę drzwi na zaplecze.
Po chwili oczekiwania, zaczynał tracić cierpliwość. A gdy już miał iść na zaplecze zobaczyć czym jest tak pochłonięty jego asystent, usłyszał straszny łomot dobiegający z tamtej części lokalu. Niezdarny John, wiedząc że szef na niego czeka, gonił po omacku, nie zważając że korytarz zastawiony jest cennymi rzeczami - jak to zazwyczaj bywa na zapleczach lombardów – biegł taranując wszystko na swojej drodze. Kolanem uderzył w mosiężny puzon, którego bok wgiął się do środka, a John zaliczył przy tym twarde spotkanie z podłogowymi deskami. Próbując szybko się podnieść, oparł rękę na głowie rzeźby małej dziewczynki, która się odłamała pod naporem jego wagi. W końcu, gdy zjawił się w progi drzwi i zobaczył minę szefa, uświadomił sobie, że znowu narobił bałaganu.
- Co tam się do licha stało?! Znów coś uszkodziłeś? Po co ty tak pędzisz jak szalony po tym sklepie?! – krzyczał zdenerwowany Vincent.
- Przepraszam Panie Moriss… Zaliczyłem się przy zadaniach w mojej izbie i straciłem poczucie czasu. Później gdy dotarło do mnie, że mnie Pan wołał, nie wiedziałem ile czasu mięło… Stąd ten mój pośpiech. – oznajmił cichym głosem pomocnik, opuszczając głowę.
- Ech… Wieczne problemy z tobą. Potrącę Ci to z wypłaty! A teraz idź i przeliczać pieniądze z kasetki, zamykamy interes na dzisiaj. – powiedział zrezygnowanym głosem Vincent.
Nieraz już miał ochotę zwolnić swojego asystenta, chłopak był istną burzą chaosu i roztargnienia. Swoimi wybrykami narażał sklep na niepotrzebne straty, ale jedno trzeba było mu przyznać – miał głowę do rachunków jak nikt inny w tym miasteczku. Był najwybitniejszym uczniem jakiego kiedykolwiek Vincent posiadał. Zawsze przeliczał całodzienny utarg równo, co do dukata. Liczył jak maszyna i nigdy, ale to nigdy, nie mylił się w swoich obliczeniach.
Zapadał już wieczór, księżyc górował wysoko na niebie. Gdzie nie gdzie, szedł jeszcze jakiś przechodzień z lampą w dłoni. Vincent siedział na ganku sklepu, melancholijnie pykając dymki z drewnianej fajki.
- Dobry wieczór, Panie Moriss. Koniec pracy na dzisiaj? – odezwał się nadjeżdżając strażnik, który patrolował na koniu miejskie uliczki.
- Witam, Panie Irin. Tak, wreszcie koniec… To był długi dzień, czekam tylko aż John skończy liczyć utarg i wracam do domu. Żona już pewnie czeka na mnie z kolacją. – odrzekł Vincent.
- W takim razie życzę powodzenia w interesach. Proszę pozdrowić ode mnie Elorę i podziękować jej za pyszne ciasteczka, którymi mnie wczoraj poczęstowała. Spokojnej i bezpiecznej nocy, Panie Moriss! – powiedział młody strażnik, odjeżdżając w stronę rynku.
- Do widzenia Evan, do widzenia… - mruczał staruszek pod nosem.
Siedział na ganku jeszcze przez chwilę, dopóki tytoń w fajce całkowicie nie wypalił się na popiół. Już wstawał, gdy nagle w drzwiach pojawił się John, który wyciągnął w jego kierunku dłoń i pomógł mu wstać ze schodów.
- Skończyłem już szefie. Zarobił Pan dziś 124 dukaty. To najlepszy wynik w tym miesiącu! – mówił podekscytowany.
- Cicho, bądź! – skarcił go starzec. – O takich rzeczach powinniśmy wiedzieć tylko ja i ty. Nigdy nie należy się przechwalać zarobkami…
- A-a-a-ale przecież ulica jest pusta, nikogo tu nie ma. – próbował tłumaczyć się młodzian.
- Nie szkodzi synu - ściany mają uszy. Trzeba pilnować się na każdym kroku. Wejdź do środka…
Gdy weszli Vincent pokrzątał się jeszcze chwilę po lokalu. Sprawdził czy drzwi od zaplecza są zamknięte, podomykał wszystkie okna i pogasił naftowe lampy, które tliły się jeszcze słabym płomyczkiem. Wyjął z kieszeni fraka skórzaną sakiewkę i rzucił ją swojemu pomocnikowi.
- Twoje wynagrodzenie za pracę, nie wydaj wszystkiego od razu. Ciężkie nastały czas, trzeba oszczędzać.
- To chyba więcej niż powinien dostać? – spytał zdumiony John, oglądając zawartość złapanej sakiewki.
- Jesteś młody, potrzebujesz tych pieniędzy, poza tym solidnie pracujesz. Bierz, póki się rozmyślę… - dodał z lekkim uśmiechem właściciel lombardu.
Młodzieniec podziękował jeszcze raz, całując ręce staruszka, po czym wybiegł ze sklepu wartkim krokiem i udał się w stronę kamienicy, gdzie wynajmował mały pokoik. Vincent zamknął lokal, nabił fajkę tytoniem i powolnym krokiem zmierzał ku domowi. Ulice były już puste, gdzieś w oddali jedynie słychać było uderzające o brukową kostkę podkowy konia i skrzypienie drewnianych kół karocy pędzącej uliczką. Wracając Pan Moriss rozmyślał co teraz robi w domu jego żona i dwójka dzieci. Pewnie jak co wieczór czekają aż wróci z pracy, zjedzą wspólnie kolację i razem położą się spać.
Jego zadumę przerwał dobiegający z zaułka kobiecy głos. Przystanął na chwilę i rozglądnął się dookoła, po czym zaczął nasłuchiwać w ciszy. Wyrwany z zamysłu nie wiedział, czy było to coś prawdziwego czy tylko przesłyszenie spowodowane sędziwym wiekiem, więc stał w ciszy jeszcze chwilę. Jednak nic więcej już nie usłyszał. Wzruszył ramionami i udał się w dalszą drogę. Zdążył przejść kilka kroków i znów usłyszał ten głos. Dużo słabszy i mniej wyraźniejszy niż poprzednio , lecz tym razem wiedział już na pewno, że jego zmysły nie płatają mu figli. Wyciągnął z torby małą naftową lampkę, rozpalił ją i zmierzał w stronę zaułku. Było w nim coś niepokojącego, w powietrzu unosił się straszny fetor, a na dodatek światło żadnej miejskiej latarni tam nie dolatywało. Płomyk w lampce tlił się słabo i oświetlał tylko mały kawałek dróżki przed nim. Kilkanaście metrów przed nim, coś ciężkiego spadło na ziemię wydając głośny metaliczne brzdęk. Gdy tam doszedł, ujrzał zasunięty właz, prowadzący do podmiejskiej kanalizacji. Ktokolwiek tu był, musiał uciec właśnie nim. Wyciągnął rękę z lampką przed siebie, by oświetlić większą część okolicy. Nie widział tam jednak nic nadzwyczajnego, zaułek jak każdy inny – trochę śmieci, biegające szczury, zniszczone sprzęty domowe. Popatrzył na przednią ścianę zamykającą zaułek i coś przykuło jego uwagę. Coś na ścianie błyszczało odbijając światło lampy. Niepewnym krokiem podszedł bliżej, by dokładnie przyjrzeć się temu. Gdy pierwszy blask ognia padł na ścianę, Vincent skamieniał. Lampka wypadła mu z rąk, rozbryzgując palącą się naftę po całej ziemi. Na ścianie wisiała młoda, naga dziewczyna z poderżniętym gardłem. Była do niej przybita za dłonie wielkimi gwoździami. Klatkę piersiową i brzuch miała rozciętą w kształt litery „Y”, tak że cięcia szły pod piersiami, spotkały się na mostka i kończyły na wysokości wzgórka łonowego. Wnętrzności powoli wypadły na ziemie, a krew ściekała jej po każdej części ciała. Wyglądały jak cienkie strużki, które łączyły się w okolicach kostek i ociekały ze stóp na ziemie, tworząc pod nią wielką kałużę krwi. Tak dużą, że buty starca stojącego metr przed nią, miały całe podeszwy ubroczone we krwi. Włosy dziewczyny również były poprzybijane do ściany, ich ułożenie bardzo przypominało nimb - złotą poświatę jaką miewali chrześcijańscy święci na ikonach. Na twarzy miała wycięty szeroki uśmiech, a nad ciałem widniał napis wykonany krwią - „Zbrodnia jest sztuką”.
Vincent widział już wiele w życiu. Nieraz przyglądał się zmasakrowanym ludzkim ciałom wracające na wozach z pola walki, jednak tak potraktowane ciało niewinnej, młodej dziewczyny wywarło na nim wielki szok. Oprzytomniał i zaczął biegnąć w stronę głównej drogi, ciągle potykając się o swoje nogi, którymi już i tak ledwo powłóczył.
- Staż! Straż! – krzyczał w niebogłosy.
Akurat kilkadziesiąt metrów dalej, zza rogu jednej z kamienic, wyjechał na koniu strażnik Evan. Gdy tylko usłyszał krzyk i dostrzegł starca, szarpnął lejce i galopem w przeciągu kilku sekund był już przy nim.
- Na boga! Panie Moriss, to Pan?! Co się stało? Czemu Pan tak krzyczy?
- Evan, tam w zaułku - wskazuje palcem - ktoś zamordował młodą kobietę! To jakiś szaleniec... Kto?! pytam kto, mógł dopuścić się czegoś takiego?!
Twarz młodego strażnika momentalnie pobladła. Zsiadł z konia, sięgnął ręką za pas i wyciągnął latarkę. Z kabury schowanej pod mundurem dobył jeszcze pistolet.
- Uprzedzam Cię, że ten widok jest odrażający… - wydyszał Vincent.
Szedł przed siebie w głębie mroku z wyciągniętą bronią, a gdy tylko światło latarki padło na ścianę zaułku - Evan zwymiotował.
- Barbarzyństwo, barbarzyństwo… - szeptał pod nosem, idąc i wycierając twarz chusteczką.
- Panie Moriss, zaczeka tu Pan chwilę. Muszę pojechać na komendę i powiadomić innych strażników, by zajęli się zwłokami i zabezpieczyli miejsce zbrodni. Przyjadę furgonetką i zabiorę Pana do nas w celu przesłuchania. – odrzekł Evan, wskakując na konia i odjeżdżając.
Jeśli przeczytałeś i spodobało Ci się to napisz to w komentarzu!
Jeśli widzisz jakieś błędy, któryś fragment źle Ci się czyta albo po prostu ja skiepściłem robotę po całości, również napisz!
Konstruktywną krytykę zawsze przyjmuję na klatę z godnością!
Jeśli widzisz jakieś błędy, któryś fragment źle Ci się czyta albo po prostu ja skiepściłem robotę po całości, również napisz!
Konstruktywną krytykę zawsze przyjmuję na klatę z godnością!
"Nigdy nie wiedziałem co jest poezją,
próbuję tylko wytłumaczyć parę spraw."