Ocena wątku:
  • 2 głosów - średnia: 4.5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
W Wielkiej Brytfannie
#1
Opowiadanie napisane na konkurs "Moje pierwsze kroki w Wielkiej Brytanii".

W WIELKIEJ BRYTFANNIE


Sebastianowi, Agnieszce, Michałowi, Sabinie,
Johnowi, Billowi oraz Pete'owi


„Żyję, można mnie odwiedzać
w parkach i na dworcach, łatwo mnie dotknąć(…)
– można na mnie jeszcze polować.”

Jacek Podsiadło – „Wiersze zebrane”



Skąd przyszliśmy, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy? Pytania pozornie retoryczne. Takie, na które odpowiedzi szuka się całe życie. Części składowe owych odpowiedzi zmieniają się każdego dnia – tak samo zresztą, jak ukryta pod powierzchnią głębsza treść samych pytań. Niegdyś nurtowały mnie one nieustannie. Teraz już rzadziej. Może przez to, że z każdym minionym rokiem, bogatszy o nowe doświadczenia, poznaję niewielki ułamek rozwiązania zagadki? Powodem może też być chroniczny brak czasu na kontemplację filozoficznych zagwozdek. Czasem wydaje mi się, że te siedem lat spędzonych na Wyspach przytępiło moją zdolność myślenia.
Okruch prawdy kryje się zapewne w każdym z tych stwierdzeń, a pozostała jej cześć – w wielu innych.



I. SKĄD PRZYSZEDŁEM?

Do Wielkiej Brytanii przyjechałem za namową, a właściwie nakazem mojego przyjaciela, Bartka. Miałem dwadzieścia dwa lata, beznadziejnie jałową umysłowo dziewczynę i żadnych planów – nie mówiąc już o widokach – na przyszłość. Rynek pracy oferował niewiele, wyż demograficzny zbierał swoje żniwo, a rzesze absolwentów marketingu i zarządzania próbowały sprzedać się pracodawcom za bezcen – w większości godząc się na warunki, czyniące Kodeks Pracy dokumentem stricte pro forma.
Polska, w której mieszkałem i jaką pamiętam, miała do zaoferowania głównie nieudolną demokrację, uprawianą przez starą i doświadczoną gwardię politykierów, przerost formy nad treścią we wszechobecnej biurokracji oraz całe mnóstwo powodów, żeby traktować słowo “patriotyzm” jak niesmaczny żart. A do tego tanie, wszędzie dostępne narkotyki. Doskonałe połączenie, które sprawiło, że wielu mi podobnych przedstawicieli kwiatu polskiej młodzieży obrało tę pozornie łatwiejszą ścieżkę.
Kiedy odwiedził mnie Bartek, niezmiernie się ucieszyłem. On natomiast niezmiernie przeraził. Nie widzieliśmy się ładny rok, w ciągu którego moje życie stopniowo nabierało rozpędu. W takim sensie, że staczałem się niczym sporej wielkości głaz ze stromizny, u stóp której czekała przepaść prowadząca prosto do piekła. Po wspólnie spędzonym wieczorze i kilku butelkach niezbyt drogiego wina, oraz wysłuchaniu bełkotliwych sprawozdań z tego, co aktualnie u nas słychać, Bartek oznajmił, że za miesiąc chce mnie widzieć u siebie. To znaczy w Wielkiej Brytanii, a dokładnie w Anglii, a dokładniej w Southampton, jakieś osiemdziesiąt mil na południowy zachód od Londynu. Następnego ranka wyjechał, zostawiając mnie z coraz szybciej kręcącymi się trybikami w głowie.
We wrześniu 2002 roku, dzięki pomocy rodziców, przekroczyłem granice magicznego Zachodu, zamaskowany jako turysta. Zamieszkałem w jednym pokoju z Bartkiem i jego dziewczyną, która kilka tygodni później wróciła do Polski w celu kontynuowania nauki.
Sześciopokojowe mieszkanie dzieliliśmy z pięciorgiem współlokatorów: sympatyczną parą starych znajomych z Polski, czyli Filipem i Anią; osiemdziesięcioletnim, cynicznym do bólu Amerykaninem imieniem Garry, który uwielbiał jazz i bilard; niewiele od niego młodszym Irlandczykiem, Waynem, który prawie w ogóle nie wychodził ze swojego pokoju oraz Peterem – od lat żyjącym z zasiłków i zapomóg degeneratem–narkomanem, który ćpał wszystko, co mu wpadło w ręce, każdy dzień spędzając w innym świecie, na innym haju. Całkiem wesoła gromadka.
Dzięki znajomościom Ani szybko znalazłem pracę jako kucharz – w kantynie, na placu budowy. Dni upływały całkiem znośnie. Wypłata, którą dostawałem co tydzień, wystarczała, żeby zapłacić za mieszkanie i w miarę normalnie żyć. Jako nielegalny imigrant oczywiście nie płaciłem podatków.
Szok kulturowy trwał stosunkowo krótko. Po jakimś miesiącu byłem w stanie iść ulicą i nie rozdziawiać gęby na widok grupy kobiet w burkach, kompletnie zalanych czternastolatek w ciąży czy kogoś zasuwającego w grudniu na rowerze w szortach, japonkach i szaliku. Po pracy przeważnie zwiedzałem industrialne Southampton, włócząc się brudnymi uliczkami. Czułem wewnętrzny spokój. Cieszyłem się, że wyjechałem z Polski i mogę zostawić za sobą tamto życie.



II. KIM JESTEM?

Ta swego rodzaju sielanka trwała kilka miesięcy. Nasi współlokatorzy okazali się bezkonfliktowi i nie sprawiali kłopotów, podobnie zresztą jak my. Wayne siedział u siebie i rzadko wychodził. Peter snuł się jak duch uwieziony w nieustającym tripie. Nasza paczka zaprzyjaźniła się natomiast z Garrym, który pod maską cynizmu ukrywał uśmiechniętą twarz miłego, a do tego wyedukowanego i obytego dziadka. Jadaliśmy wspólnie posiłki, a w weekendy paliliśmy trawkę i do rana dywagowaliśmy o wszystkim i o niczym – od podważania racji greckich filozofów, przez saksofonową wirtuozerię Coltrane’a, po dyskusje o wyższości jazzu nad rock’n’rollem.
Pamiętam szczególnie jedno marcowe popołudnie. Była słoneczna i ciepła niedziela. Popijaliśmy herbatę i słuchali starych winyli z gramofonu Garry’ego. Staruszek opowiadał, jak to niegdyś uwielbiał jeździć na rowerze. Opisywał trasy, które pokonał i bezskutecznie starał się policzyć ile mil w sumie przepedałował. Widać było, że łezka mu się w oku kreci na wspomnienie tych wycieczek. Na pytanie, kiedy jeździł ostatni raz, odparł:
– Ha! Wiecie, że nawet nie pamiętam? Od paru ładnych lat ledwo chodzę, a co dopiero mówić o rowerze…
Faktycznie miał problemy z nogami i naprawdę nie dawał sobie rady z chodzeniem. Spojrzeliśmy na siebie z Filipem. Wytargaliśmy z zagraconego garażu starą damkę, którą Ania jeździła do pracy i niemal siłą wyciągnęliśmy opierającego się Garry’ego na ulicę. Z naszą pomocą udało mu się wsiąść na rower. Podtrzymywany z dwóch stron, zaczął pedałować. Po chwili śmiał się w głos, w najlepsze zasuwając asfaltem. Puściliśmy rower i biegliśmy z boku, asekurując go. Później zawróciliśmy i w ten sam sposób pokonaliśmy drogę powrotną. Garry ledwo dyszał, ale płakał ze szczęścia. I prawdę mówiąc my prawie też. Nigdy nie zapomnę tej roześmianej, czerwonej z wysiłku i mokrej od łez osiemdziesięcioletniej twarzy.
Czas płynął powoli. Bartek wrócił do Polski, a na jego miejsce przyjechał brat, Marcin, z dziewczyną – Kaśką. Ledwo mieściliśmy się we trójkę w małym pokoju. Źle spałem, dręczyły mnie jakieś niedobre przeczucia. Załatwiłem nowej współlokatorce pracę u siebie w kantynie. Szef chętnie ją przyjął do pomocy. “Żeby nas trochę odciążyć”, jak stwierdził. Faktycznie, ruch był spory, bo i budowa ogromna. Do tego kobieta przyciągała do kantyny więcej klientów. Spoceni i umorusani budowlańcy chętnie przychodzili choćby na kawę – tylko po to, żeby poflirtować z Kaśką.
Pewnego sobotniego poranka dostałem SMS–a od szefa, w którym informował, że zostałem zwolniony, rzekomo z powodu malej wydajności w pracy. Zaległą wypłatę przyniosła w poniedziałek Kaśka, z uśmiechem oznajmiając, że od tego tygodnia ma dzięki mnie prawie dwa razy więcej godzin.
Jako niepoprawny optymista nie zraziłem się tym i ostro wziąłem za szukanie nowej pracy. Niestety, bez znajomości trudno było coś znaleźć, jako że większość pracodawców bała się zatrudnić nielegalnego imigranta, któremu w dodatku parę miesięcy wcześniej wygasł termin ważności wizy turystycznej.
Schodziłem dziesiątki mil, a trzy wersje podrasowanego i niezbyt zgodnego z prawdą CV znałem na pamięć. Skrzynki, zarówno emailowa jak i pocztowa, wciąż były jednak puste. Nie licząc oczywiście przychodzących rachunków, które regularnie uszczuplały moje skromne zapasy gotówki.
Po dwóch miesiącach bezowocnych poszukiwań wyciągnąłem spod materaca ostatnie zaskórniaki i poszedłem upić się do nieprzytomności z Garrym. Staruszek wypił tyle co ja, a jednak był całkiem trzeźwy. Starał się podtrzymać mnie na duchu przekonując, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Podarował mi też książkę, każąc zwrócić uwagę na fragment, gdzie autor porównuje wszechświat do instrumentu, ludzi do strun, a nasze dobre i złe uczynki do melodii, którą gramy. Melodia odbija się od pudła rezonansowego i wraca zwielokrotniona, przy okazji wprawiając w wibracje – dobre lub złe – pozostałe struny. W ten sposób wpływamy na „melodię” wszystkiego, co nas otacza.
Ciekawy koncept i muszę przyznać, że głowiłem się nad nim ładnych kilka dni, co skutecznie odciągnęło moje myśli od niepowodzeń.
Zacząłem stopniowo zadłużać się u Filipa – musiałem jakoś płacić za czynsz i rachunki. Po kilku następnych tygodniach bezowocnych poszukiwań i kolejnej schodzonej parze butów, zły nastrój wrócił. Zwielokrotniony. Całkiem jak w tej cholernej książce. Zamknąłem się w sobie i rzadko opuszczałem pokój, który miałem teraz cały dla siebie, jako ze Marcin i Kaśka wyprowadzili się do innego mieszkania.
Chudłem w oczach. Kromka chleba z masłem służyła mi za cały dzienny posiłek. Na więcej nie było mnie stać, a nie mogłem wciąż pożyczać pieniędzy. Od czasu do czasu współlokatorzy poczęstowali mnie obiadem, co było dla mnie zbawieniem. Taki stan trwał ponad dwa miesiące. Poznałem wtedy prawdziwe znaczenie słowa „głód” i nauczyłem szanować jedzenie. Do tej pory zbieram ze stołu każdy okruszek i nawet przeterminowane produkty wyrzucam z ciężkim sercem.
Dostałem niezłą lekcję pokory. Wiele czasu poświęcałem na rozmyślania. Zaglądałem w głąb siebie, analizowałem sytuacje, które mnie spotkały i starałem się wyciągać wnioski. Zacząłem poznawać takie obszary własnej osobowości, o których nie miałem pojęcia że istnieją. Zarówno jaśniejsze, jak i te ciemniejsze. Często wracałem myślami do książkowej metafory o melodii życia, którą każdy z nas gra. Czyżbym przez cały czas wydobywał fałszywe akordy?
Chyba nie do końca, ponieważ szczęście mi w końcu dopisało. Znalazłem pracę w wielkiej pralni. Zatrudnieniu pośredniczyła na wpół legalna agencja pracy, która dostawała jakieś siedemdziesiąt procent naszego wynagrodzenia. Pozostałe trzydzieści trafiało do kieszeni pracowników. Wszystko na czarno. Nie było to wiele, ale przy siedmiu dwunastogodzinnych zmianach dawało całkiem przyzwoity przychód. Zacząłem tyrać jak wół. Do pracy jeździłem z grupą Polaków, którzy katowali moje uszy rosyjskimi przebojami disco. Droga zajmowała niecałe dwie godziny. Wstawałem o trzeciej rano i wracałem późnym wieczorem. Ważne, że było mnie stać na jedzenie.
Powoli zacząłem nabierać wagi. Byłem co prawda totalnie wyczerpany, ale za to udało mi się spłacić cześć długu u Filipa. Myśl o tym, że jeszcze jakieś półtora miesiąca harówki i może uda mi się powoli zacząć wychodzić na prostą, dodawała mi sił.
Niestety, życie nie jest tak kolorowe, jak się wydaje.
Po miesiącu przyszedł do nas manager i oznajmił, że agencja zrywa z nami kontrakt, gdyż pralnia znalazła tańszą siłę roboczą. Chodziły słuchy, że to Rosjanie. Moi znajomi zaczęli snuć plany, jak dobrać im się do skóry. Przestali nawet słuchać tych swoich przebojów.
Mnie nie obchodziło, kto nas wykolegował. W ogóle wszystko przestało mnie obchodzić. Spędziłem cały tydzień w pokoju, siedząc nieruchomo na materacu i wpatrując się w ścianę. Nie odzywałem się, nie jadłem, prawie w ogóle nie spałem. Nocami włóczyłem się po pustym mieście, w dzień zapadałem w letarg. Nikt ani nic nie było w stanie mnie ruszyć.
Rzeczy działy się obok mnie. Filip z Anią żyli swoim życiem i szukali mieszkania. Peter gdzieś przepadał na całe dnie, a Garry spędzał czas w klubie bilardowym. Wayne kiedyś wrócił od lekarza i oznajmił, że ma raka. Zamknął się w pokoju, a po chwili wyrzucił klucz przez okno. Jakiś czas później zmarł. Chyba w męczarniach, bo kojarzę straszliwe wycie, dochodzące z jego pokoju. Niewiele pamiętam z tamtego okresu. Pojedyncze sytuacje uchwycone w statyczne kadry pamięci.
Zarzygany Peter ledwo potrafiący znaleźć drogę do swojego pokoju, obejmujący dwie młode kurwy.
Pijany Garry siedzący całą noc w fotelu, palący skręta za skrętem i bełkoczący pod nosem coś o „tych cholernych Irlandczykach niepotrafiących nawet grać w bilard”.
Pielęgniarze wyważający drzwi do pokoju Wayne’a. Ci sami pielęgniarze, wynoszący zawinięty w czarną folię duży pakunek. Odór fekaliów.
Ania gotująca obiad. Zapach obiadu (a może fekaliów?) wdzierający się do moich nozdrzy.
Główna ulica w centrum i chłód jezdni pod plecami.
Miliardy gwiazd na nocnym niebie.
Samochód hamujący z piskiem opon.


.oOo.


Stałem się wrakiem człowieka, a mój umysł przykryła gruba warstwa czarnych myśli. Teraz, po latach, wydaje mi się, że byłem w zaawansowanym stadium depresji. Czułem się, jakby los urządził na mnie polowanie, które zakończyło się pełnym sukcesem. Z wielką dziurą w głowie dogorywałem w Wielkiej Brytfannie. Czułem napierające zewsząd fale gorącego powietrza, swąd spalonej skóry i zwęglonych marzeń. Nie mam pojęcia, ile to trwało. Na pewno długo. W końcu nastąpił jednak przełom.
Życie wcale nie jest takie kolorowe, jak się wydaje. Nie jest też jednak całkiem bezbarwne i jałowe.


.oOo.


Któregoś dnia zadzwonił telefon. Akurat czułem się stosunkowo dobrze. Nikogo nie było w domu. Siedziałem w kuchni i piłem przegotowaną wodę. Na herbatę nie było mnie stać.
Dzwonek komórki tak mnie zaskoczył, że strąciłem szklankę ze stołu. Od wieków nikt do mnie nie dzwonił! Odebrałem, nawet nie patrząc na wyświetlacz.
– Hello, can I speak to Mark Dyrda, please? – Głos należał do kobiety.
– Tak, przy telefonie. Kto mówi?
– Dzwonię z firmy Spar. Kojarzy pan może taką sieć sklepów?
– A tak, zdarzało mi się u was robić zakupy.
– Jakieś pół roku temu złożył pan u nas podanie o pracę. Otwieramy nową jednostkę niedaleko stacji kolejowej i chcieliśmy pana zaprosić na rozmowę kwalifikacyjną. Oczywiście, jeśli wciąż jest pan zainteresowany.
Nie wierzyłem własnym uszom. Wyłączyłem mikrofon i roześmiałem się w głos. Po chwili udało mi się opanować wesołość.
– Tak, jestem zainteresowany. Kiedy i gdzie mam się stawić?
Wpadłem w euforię. Rozmowa miała mieć miejsce za dwa dni. Poświęciłem ten czas na doprowadzenie się do porządku. Pożyczyłem od Petera maszynkę do włosów i ostrzygłem się. Zgoliłem też brodę, gęsto pokrywającą moją twarz. Z szafy wygrzebałem najlepszą koszulę... Krawat! Nie miałem krawata! Z pomocą znowu przyszedł Peter. Był ostatnią osobą, którą mogłem posądzić o posiadanie tej części garderoby.
W feralny dzień stanąłem przed lustrem. Wyglądałem tak profesjonalnie, jak tylko było możliwe. Nagle za moimi plecami pojawił się Peter. Jego oczy latały na wszystkie strony. Położył mi dłoń na ramieniu.
– You will do it. You will fucking do it, mate – powiedział całkiem trzeźwo. Brzmiał, jakby oznajmiał oczywisty fakt. Wziąłem głęboki oddech i wyszedłem z domu. Był początek lutego. Powietrze ostre, ale orzeźwiające. Pierwszy raz od bardzo długiego czasu pozwoliłem sobie na małe, malutkie marzenie.
Moja melodia była czysta.



III. DOKĄD ZMIERZAM?

1 maja 2004 roku Polska zyskała członkostwo w Unii Europejskiej. W przeddzień tego wydarzenia zadzwoniłem do pracy i wziąłem tydzień urlopu. Przez wszystkie rozmowy ze znajomymi przewijało się jedno słowo: legal! Imprezowaliśmy cztery dni. Nareszcie będę mógł postarać się o numer ubezpieczenia społecznego. Do tej pory we wszelkie dokumenty wpisywałem tymczasowy, który dostają w Wielkiej Brytanii zagraniczni studenci. Będę mógł w końcu przestać udawać przed wszystkimi w pracy, że uczę się zaocznie. Koniec kłopotliwych pytań! Koniec z udawaniem turysty przy przekraczaniu granicy! Pojadę do Polski odwiedzić rodzinę nie bojąc się, że nie wpuszczą mnie z powrotem. Koledzy ze Spara cieszyli się razem ze mną. Nie zapytali, dlaczego nagle rzucam studia. Może wiedzieli cały czas? Nie obchodziło mnie to. Legal!
Wypadki potoczyły się szybko. W ciągu niecałego roku awansowałem na asystenta managera. Znalazłem sobie przytulne mieszkanie. Wkrótce pozbyłem się też wszystkich zaległych długów i zacząłem odkładać jakieś pieniądze.
Wiatr zmian rozwiał czarne chmury nagromadzone w mojej głowie. Pod nimi kryło się słońce. Jasne i gorące. Takie, które sprawia, że chce się żyć. Od czasu do czasu odwiedzałem Garry’ego i Petera. Wprowadzili się do nich jacyś Polacy. Garry narzekał, że nie zabierają go na rower i nie lubią jazzu. Czasem słuchaliśmy na cały regulator chaotycznych improwizacji Coltrane’a, żeby ich wkurzyć.
Melodia Coltrane’a też była czysta. Jazz był czysty. Życie było.


.oOo.


Od tamtych wydarzeń minęło ponad pięć lat. Mieszkam w innym mieście i mam nową pracę. Wciąż dostaję lekcje, wciąż staram się wyciągać wnioski i wybierać właściwą ścieżkę na rozstajach. Mam w perspektywie powrót do Polski. I założenie rodziny. Od czasu do czasu stukają do mojej głowy trzy ważne pytania, na które poznałem ułamek odpowiedzi. Wierzchołek góry lodowej.
Gram swoją melodię. Robię kroki do przodu. Raz małe, raz duże. Ale te największe, te pierwsze, które postawiłem na Wyspach, na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Odcisnęły bowiem ślady, których nie da się zatrzeć; są dobrze widoczne na śniegu, który spadł wczoraj.
Łatwo mnie wytropić. Łatwo mnie dotknąć.
Wciąż można na mnie polować.


Imiona bohaterów zostały zmienione.
Leeds
Luty – marzec 2011



Opowiadanie to jest oparte na faktach. Autor miał niewątpliwą przyjemność doświadczyć niemal wszystkich opisanych wyżej zdarzeń, co pozwoliło mu poznać lepiej zarówno siebie jak i innych. Oraz nauczyć się kilku czystych akordów.
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#2
bardzo przyjemny tekst, taka pacyfikacja codziennosci. spodobalo mi sie..

pozdrawiam
Odpowiedz
#3
Nie chciało mi się wyłapywać baboli, aczkolwiek przeczytaj tekst raz jeszcze i je popraw, root. Znalazłem kilka, ale nie miałem ochoty ci ich wskazywać i opisywać, wybacz Big Grin

Tekst czyta się naprawdę świetnie. Jest napisany dość luźno i niesie jakieś przesłanie. Jest świadectwem. Świadectwem tego, że człowiek może się wygrzebać z każdej sytuacji.

Gratuluję, bardzo mi się podobało Smile
Masssssakra.

[Obrazek: 29136-65e26c5e68f2a8b1dc4d3c4283a1bf34..gif]
Odpowiedz
#4
Ano, przeczytałem. Sam mieszkam w Londynie, także nie musiałem się nawet zmuszać do zapoznania się z tym, łyknąłem od razu. Bez skojarzeń, please. Big Grin

Świetny tekst. Luźny i prawdziwy, zero sztuczności. Cholernie przystępny i pomimo tego, że opisane w nim wydarzenia są poważne - napisane z przymróżeniem oka, a mimo to nie bawią i nie dostarczają czytelnikowi rozrywki - to nie jest on przeciążony, jest raczej lekki i stąd łatwo przyswajalny.
Imigranci nie mają lekko, nawet teraz. Prasa, politycy, telewizja na kazdym kroku przypominają, jaki to multikulturowy kraj... jednak to nie do końca prawda. Zawsze jest jakieś "ale", zawsze znajdzie się jakiś zapalony przeciwnik obcokrajowców. Tutaj nawet Amerykanin nie będzie traktowany dobrze, nie wspominając o kims z Europy Wschodniej. Tym bardziej podziwiam, że musiałeś sobie radzić (tak naprawdę) sam w dużo cięższych czasach. I że potrafisz na to spojrzeć z dystansem. Ba, może nawet uśmiechem na ustach! Wszystko to było bowiem swego rodzaju testem na dojrzałość. I dzięki temu, że przetrwałeś, w pełni się usamodzielniłeś.

One love, man.
Odpowiedz
#5
Dziękuję wszystkim za opinie i komentarze Smile
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#6
Już pisałam, że podoba mi się lekkość stylu. Dodatkowo:

"Popijaliśmy herbatę i słuchali" -> brzydko trochę. "Słuchając"?
"Czyżbym przez cały czas wydobywał fałszywe akordy?" -> akord to jakaś sekwencja chwytów. Nie wydaje mi się, żeby akordy same w sobie mogły być fałszywe.
"ale za to udało mi się spłacić cześć długu u Filipa." -> "część"

Co do merytorycznej kwestii... Nie mogę się wypowiedzieć, bo opisane zostały fakty. Sama spotkałam się z kilkoma nieprzyjemnymi zdarzeniami i gdybym je opisała, nie chciałabym, aby ktoś oceniał moje zachowanie czy sposób postępowania.
Odpowiedz
#7
Dzięki za komentarz i wyłapanie tych kilku bładków, Pani Pepe Smile

Co do akordu - akord to trzy dźwięki zagrane razem. To pojęcie stosowane w muzyce, nie tylko w odniesieniu do instrumentów strunowych (bo jak mniemam, pisząc "chwyt" odnosisz się do gitary?). Jeśli chodzi o gitarę, "chwyt" to po prostu potoczna nazwa akordu. Chwyt=akord.

Komentując zawartość merytoryczną niekoniecznie musisz od razu oceniać działania bohatera. Gdybym się czegoś wstydził lub nie chciał, żeby ktokolwiek komentował ten utwór, to bym go tutaj nie opublikował Smile

Pozdrawiam.

You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#8
Cytat:Niegdyś nurtowały mnie one nieustannie. Teraz już rzadziej.
Mam podobnie Smile

Cytat:Po pracy przeważnie zwiedzałem industrialne Southampton, włócząc się brudnymi uliczkami.
Według mnie to zdanie prosi o rozpisanie. Gdybyś kiedyś zastanawiał się nad rozszerzeniem tego tekstu, to warto tu coś dopisać moim zdaniem.

Przeczytałem jednym tchem, jeśli były błędy, to nie wyłapałem, ale wydaje mi się, że nie było. Wink

Główną zaletą tej historii jest to, że czuć w niej prawdę. Nie ma przesady typowej dla fikcji literackiej (np. kiedy główny bohater ma doła) i dlatego, w to opowiadanie się wierzy. Kolejna spora ciekawostka to fakt, że opisujesz pobyt w Anglii przed i po wejściu Polski do UE. Pamiętam ten dzień, swoją drogą, miałem bodajże 14 lat wtedy i ani było mi w myśli gdziekolwiek emigrować. Wink Mieliście ciężej, wielu z obecnych emigrantów może o tym nie wiedzieć (sam nie wiedziałem dopóki nie przeczytałem tego opowiadania). Także odkrywasz coś nowego dla fali wielu osób.

Ogólnie jest bardzo dobrze, ale przyczepię się do jednej rzeczy. Tekst jest napisany bardzo sucho, miejscami niemal urzędowo. Może podyktował to limit znaków, ale gdybyś chciał rozpisać, to więcej potocyzmów.

Postaci miodzio.

Czytanie było przyjemnością, nie zaprzątałem sobie nawet głowy łapaniem błędów. 4/5, bo jednak miejscami "za sucho". Rozbuduj to kiedyś, Root, myślę, że warto. Smile

Pozdrawiam!
Odpowiedz
#9
Uwielbiam ostatnio tematykę szukania własnej drogi, a jeśli taka opowieść kończy się pomyślnie, to już w ogóle git Wink
Kiedyś już zaczęłam to czytać, a dzisiaj wróciłam na dobre. Jak mówi Hanzo, jest to trochę relacja, ale jednak są tutaj też uczucia. Szczególnie poruszył mnie ten moment depresji. Podoba mi się, jak skonstruowałeś ten fragment:
Cytat:Niewiele pamiętam z tamtego okresu. Pojedyncze sytuacje uchwycone w statyczne kadry pamięci.
Zarzygany Peter ledwo potrafiący znaleźć drogę do swojego pokoju, obejmujący dwie młode kurwy.
Pijany Garry siedzący całą noc w fotelu, palący skręta za skrętem i bełkoczący pod nosem coś o „tych cholernych Irlandczykach niepotrafiących nawet grać w bilard”.
Pielęgniarze wyważający drzwi do pokoju Wayne’a. Ci sami pielęgniarze, wynoszący zawinięty w czarną folię duży pakunek. Odór fekaliów.
Ania gotująca obiad. Zapach obiadu (a może fekaliów?) wdzierający się do moich nozdrzy.
Główna ulica w centrum i chłód jezdni pod plecami.
Miliardy gwiazd na nocnym niebie.
Samochód hamujący z piskiem opon.
Zwłaszcza ostatnie trzy linijki. Więcej nie trzeba było dodawać.
Świetny też jest ten motyw o powracającej melodii, daje do myślenia.
Bardzo dobrze, że uwypukliłeś te wszystkie sytuacje z Garrym - normalnie chciałabym gościa poznać Big Grin
Ciekawa historia, bo prawdziwa. Rozterki i przejścia bohatera są mi bardzo bliskie.
5/5
P.S. Skoro opublikowałeś, to znaczy, że tekst nie zajął żadnego miejsca? Szkoda.
Komentując dzielę się osobistymi, subiektywnymi odczuciami, nie poczuwam się do znajomości prawdy absolutnej Wink

W cieniu
Nie ma
Czarne płaszcze

[Obrazek: Piecz1.jpg] 

Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości