29-08-2011, 17:40
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 29-08-2011, 20:38 przez Artychryst.)
Błękitna kula wzlatuje wysoko w wiatr – i opada delikatnie w palce dziecięce spragnione błękitu. Świetlista kula wzlatuje w błękit, wysoko ponad wiatr, i brokatem sypie się złotym, delikatnym w palce dziecięce spragnione światła. Tęczowe bańki, wiedzione wiatrem, pryskają w błękit widmowym szkłem – i rozsypują się delikatnie w palce dziecięce spragnione widm. I trwa niewinny karnawał, karnawalik śmiechów i smutków jak bańki mydlane, i leci i spada piłka na wietrze od śmiechu i smutku oczu dziecięcych i rosną śmiechy i smutki dziecięce w świetle słonecznym, jak tulipany. I usta się śmieją rozgniecionymi na młodych wargach malinami (a w blasku brokatu pośród owoców siadają muszki owocówki).
Tańczą niesione wiatrem echa śmiechów i rozpryśniętych baniek karuzele i śmieją się promienie złote plączące się w dziecięce włosy. Nad wszystkim czuwa mądra głowa błękitnej piłki z rąk do rąk.
+++
Błękitna kula wzlatuje wysoko w wiatr – i szybując na jego łodzi strojnej żaglami kwietnych wonności, co delikatnością baniek mydlanych sypią się z płatków tulipanów – w rozległy świat – wypływa cicho poza horyzont skrzącego się czerwienią płotu w dole niesionych słońcem ech. Gonią błękitną kulę palce dziecięce, gonią je mydlane sfery i pogrążają się w zieloność trawy rozlaną za czerwienią sztachetową – palce dziecięce, i bańki, i śmiech. I słychać wśród zieleni głębokiej, wysokiej wołanie w które wplata się zapach złotych włosów. I biegną ku wołaniu złotemu, wonnemu śmiechy roztańczone w zieloności trawy – i stają. Mądra głowa błękitnej piłki skryła się w źdźbłach wysokiej trawy drgających złotym echem wiatru. Palce dziecięce splatają się razem półkolem wokół miejsca, na którym trzech par oczu pada niewinny, błękitny wzrok.
A pierwsze oczy w kolorze wiatru jaśniejącego czystym błękitem.
A drugie oczy w kolorze woni delikatności tulipanowej.
A trzecie oczy w kolorze bańki mydlanej, która się rozprysnęła.
Pośrodku, w słupie przygniecionym własnym ciężarem światła złotego wylewa się spomiędzy żeber zgnilizna umarłego psa. Wnętrzności wiją się splątane, porozrzucane, rozdziobane, w płucach zalęgło się plugastwo a serce ogarnęła pleśń. Oczy zbliżają się powoli, palce dziecięce dzierżą patyk, wsuwa się z mdłym mlaśnięciem w ciało i wzbija czarny słup dymiący smolistych, tłustych much błyszczących w kolumnie światła, która zaraz wtłacza te kruki owadzie w dół. W ciało dławiące się larwami i napęczniałe trupim jadem pośród zieleni wysokiej, głębokiej rozfalowanej delikatnie błękitnym wiatrem, co roznosi po niebie wieść o śmierci psa.
Palce dziecięce chwytają piłkę i biegną znowu przed horyzont i tylko jedne z nich chwytają tulipan skryty między szkłami i powracają – dziecięce oczy o barwie bańki, która pęka – do psa – i kładą nań tulipan – i jeszcze długo się wpatrują w truchło, nim ostatniego płatka nie skryją tłuste ciała larw – i nim ostatnia wonność kwietna nie zgnije w martwym ciele psa.
Tańczą niesione wiatrem echa śmiechów i rozpryśniętych baniek karuzele i śmieją się promienie złote plączące się w dziecięce włosy. Nad wszystkim czuwa mądra głowa błękitnej piłki z rąk do rąk.
+++
Błękitna kula wzlatuje wysoko w wiatr – i szybując na jego łodzi strojnej żaglami kwietnych wonności, co delikatnością baniek mydlanych sypią się z płatków tulipanów – w rozległy świat – wypływa cicho poza horyzont skrzącego się czerwienią płotu w dole niesionych słońcem ech. Gonią błękitną kulę palce dziecięce, gonią je mydlane sfery i pogrążają się w zieloność trawy rozlaną za czerwienią sztachetową – palce dziecięce, i bańki, i śmiech. I słychać wśród zieleni głębokiej, wysokiej wołanie w które wplata się zapach złotych włosów. I biegną ku wołaniu złotemu, wonnemu śmiechy roztańczone w zieloności trawy – i stają. Mądra głowa błękitnej piłki skryła się w źdźbłach wysokiej trawy drgających złotym echem wiatru. Palce dziecięce splatają się razem półkolem wokół miejsca, na którym trzech par oczu pada niewinny, błękitny wzrok.
A pierwsze oczy w kolorze wiatru jaśniejącego czystym błękitem.
A drugie oczy w kolorze woni delikatności tulipanowej.
A trzecie oczy w kolorze bańki mydlanej, która się rozprysnęła.
Pośrodku, w słupie przygniecionym własnym ciężarem światła złotego wylewa się spomiędzy żeber zgnilizna umarłego psa. Wnętrzności wiją się splątane, porozrzucane, rozdziobane, w płucach zalęgło się plugastwo a serce ogarnęła pleśń. Oczy zbliżają się powoli, palce dziecięce dzierżą patyk, wsuwa się z mdłym mlaśnięciem w ciało i wzbija czarny słup dymiący smolistych, tłustych much błyszczących w kolumnie światła, która zaraz wtłacza te kruki owadzie w dół. W ciało dławiące się larwami i napęczniałe trupim jadem pośród zieleni wysokiej, głębokiej rozfalowanej delikatnie błękitnym wiatrem, co roznosi po niebie wieść o śmierci psa.
Palce dziecięce chwytają piłkę i biegną znowu przed horyzont i tylko jedne z nich chwytają tulipan skryty między szkłami i powracają – dziecięce oczy o barwie bańki, która pęka – do psa – i kładą nań tulipan – i jeszcze długo się wpatrują w truchło, nim ostatniego płatka nie skryją tłuste ciała larw – i nim ostatnia wonność kwietna nie zgnije w martwym ciele psa.