13-11-2012, 23:26
Idź zapalić.
Tej jednej rzeczy nienawidził w paleniu – tego natrętnego, irytującego głosu, który nakazywał mu nagle rzucić wszystko, by oddać się jedynej przyjemności, jaka mu w życiu pozostała. Ten głos odzywał się ostatnio zadziwiająco często, co bardzo spowalniało pracę. Zygmunt odłożył na bok pędzel i wygrzebał z kieszeni pogniecioną paczkę papierosów.
Dwa, w sam raz. Jeden do ust, a drugi za ucho. A teraz wyjdź trochę na świeże powietrze, przewietrz się.
- Też mi coś! Świeże powietrze! Z papierosem?! Może od razu wsadź ten pusty łeb do komina?!
Zygmunt westchnął na wspomnienie swojej matki, która była jedyną osobą na świecie, przy której nie miał ochoty palić. Oczywiście wiedziała, że jej ukochany syn podpalał sobie już od liceum, ale nigdy nie odważył się na to w jej obecności. Dopiero po kilku latach przestała walczyć z jego nałogiem, a gdy przychodził odwiedzać ją w szarym hospicjum, w ostatnich tygodniach jej życia, uśmiechała się tylko smutno i mawiała:
- Och, Zyguś, Zyguś… Obyś tylko nie skończył jak ja…
Zygmunt wyparł ją z głowy dopiero w połowie pierwszego papierosa. Przystanął pod starą, powykrzywianą jabłonią swojego sąsiada i zaciągając się jeszcze kilka razy, zaznaczał w myślach jabłka, które nadawały się do zjedzenia. Wybrał kilka z tych, które leżały już na ziemi i wrzucił je do płóciennej torby. Następnie przez kilka długich minut strącał z drzewa na wpół zgniłe parodie owoców.
Jego oczy natknęły się na najbrzydsze ze wszystkich jabłek – z jednej strony sczerniałe, pomarszczone i naznaczone plamkami pleśni, a z drugiej zgniłe i podziurawione przez chciwe dzioby ptaków. Sam nie wiedząc w jakim celu, wziął je do ręki i zaniósł w dłoni do domu, niczym najcenniejszą relikwię. Postawił jabłko na parapecie przed sztalugami i kierowany jakimś dziwnym instynktem, wetknął niedopałek papierosa do jednej z dziur.
Pędzel śmigał po płótnie gładko jak nigdy, dokładnie odzwierciedlając każdą paskudną plamkę, a czasem dodając coś od siebie – połamane, żółte zęby, przekrwione oczy…
Jabłko jak malowane – pomyślał Zygmunt. Tytuł ironiczny i genialny w swojej prostocie.
Jeszcze kilka pociągnięć pędzla dzieliło go od końca, gdy uświadomił sobie czyjąś obecność. Zignorował to przez moment, ale nie mógł już zignorować dłoni, które delikatnie przesuwały się po jego ramionach.
- Przepraszam, Gabi, zapomniałem, że dziś przyjdziesz.
Odwrócił się w jej stronę, bardziej po to, by pozbyć się jej dłoni ze swoich ramion, niż po to, by spojrzeć jej w oczy.
- Nic nie szkodzi. Mogę przyjść innym razem – szepnęła.
- Nie, nie. Zostań, skoro już tu jesteś.
Zygmunt przetarł dłońmi zmęczone oczy, pozostawiając na policzkach bruzdy w kolorze ochry. Gabriela była jego jedyną modelką, która rozbierała się do naga w jego obecności; pozostałe wolały zrzucić z siebie wszystko w drugim pomieszczeniu i przespacerować się do jego wysłużonej kanapy w cienkim szlafroku. Wiedział, że często zerkała, czy patrzy. Ściągała rajstopy przesadnie wolno i nieporadnie, ale przy licznych guzikach białej bluzki ani razu nie zadrżały jej ręce. Jakby robiła to już miliony razy.
Nie mógł powiedzieć, że nie lubił Gabi, ale czasem rozczulała go i irytowała jednocześnie. Kochał malować jej włosy. Lubił rozciągać heban po płótnie i potem dodawać do niego smoliste i atramentowe refleksy. Lubił ten ruch ręką, który wykonywał, kreśląc jej bladoróżowe piersi i uda.
Jednak tym razem nic nie szło po jego myśli, jak za każdym razem, gdy miał w głowie inny, niedokończony obraz. Pierwszy błąd popełnił przy jej hipnotyzujących, malachitowych oczach, nadając im farbę zgniłej zieleni. Za drugim razem wykrzywił jej karmazynowe wargi w kpiący, złośliwy sposób. To nie była Gabriela. Kolejne zmarnowane płótno.
- Gabi, idź do domu. Nic z tego dzisiaj nie będzie – mruknął, wyciągając z szuflady nową paczkę papierosów.
Dziewczyna podeszła do niego powoli.
- Nie chcesz mnie malować czy po prostu chcesz, żebym już sobie poszła? To dwie zupełnie różne rzeczy.
Spojrzał na nią zdezorientowany, nie do końca rozumiejąc, o co chodzi. Wypuścił kłąb dymu przez nos, czekając na dalsze wyjaśnienia.
- Mogę zostać. Nie musisz mnie malować, jeśli nie chcesz. Ale mogę zostać.
Spojrzała na niego oczekująco, wyciągając smukłą dłoń po jego papierosa. Zaciągnęła się tylko raz, zanim Zygmunt sięgnął po niego z powrotem.
- Palenie ci nie pasuje, Gabi – powiedział ze smutnym uśmiechem.
- Tobie też nie – stwierdziła niezrażona. – I do tego jest niezdrowe.
- Mnie…? Wręcz przeciwnie. Palenie jest takie… - Zygmunt wykonał kolisty ruch dłonią w poszukiwaniu odpowiedniego słowa. – Dekadenckie.
Gabi zakołysała się niepewnie. Był pewien, że nie wiedziała, co to znaczy. Nagle poderwała się i podbiegła do stosu swoich ubrań, wygrzebując spośród nich granatową torbę.
- Mam coś dla ciebie – uśmiechnęła się.
Podeszła do niego, w wyciągniętych dłoniach trzymając krwistoczerwone, błyszczące jabłko. Skórka była w kilku miejscach zaledwie złocista, zapewne tam, gdzie tylko musnęło ją słońce.
Gdy tak spojrzała na niego spod długich, czarnych rzęs, odziana tylko we własne, niemożliwe oczekiwania, poczuł się niczym biblijny Adam. Ściskała w dłoniach ten piękny i zdrowy owoc, taki jak ona sama, ale Zygmunt wiedział, że nie może przyjąć ani jego, ani jej.
- Naprawdę, Gabi, czas na ciebie – szepnął, całując ją w czoło.
Zniszczył nieudane płótno, podczas gdy dziewczyna ubierała się bez słowa.
- Naprawdę nie pal tyle. Cuchniesz jak… jak… spalona stodoła – rzuciła na odchodnym.
Zygmunt uśmiechnął się smutno. Po kilku chwilach wyszedł z mieszkania, mając nadzieję, że minęło wystarczająco dużo czasu, by nie spotkać Gabi gdzieś po drodze. Uszedł kilkadziesiąt kroków w dół wąskiej, brukowanej ulicy i przystanął, by zapalić kolejnego papierosa. Nagle poczuł, że coś zderzyło się z jego prawym butem.
Jabłko. Dziwne. Prawie tak ładne jak to, którym kusiła mnie Gabi – pomyślał, podnosząc je z ziemi, by wgryźć się w jego chrupiącą i złocistą skórkę.
*****
Gabi po raz pierwszy odkąd zaczęła pozować dla Zygmunta poczuła się naprawdę źle sama ze sobą. Stanęła na chwilę w bramie jego kamienicy, z cichą nadzieją, że może przybiegnie po nią i ją zatrzyma. Otarła oczy rękawem bluzki i poszła przed siebie.
Gdy kilkadziesiąt metrów dalej potrąciła ją czarna półciężarówka, taką nieuważną i niewinną, jej malachitowe oczy po raz ostatni zwróciły się ku niebu. Jej martwe ciało leżało zupełnie bezwładnie, gdy te piękne, zdrowe jabłka toczyły się jeszcze beztrosko w dół ulicy.
Tej jednej rzeczy nienawidził w paleniu – tego natrętnego, irytującego głosu, który nakazywał mu nagle rzucić wszystko, by oddać się jedynej przyjemności, jaka mu w życiu pozostała. Ten głos odzywał się ostatnio zadziwiająco często, co bardzo spowalniało pracę. Zygmunt odłożył na bok pędzel i wygrzebał z kieszeni pogniecioną paczkę papierosów.
Dwa, w sam raz. Jeden do ust, a drugi za ucho. A teraz wyjdź trochę na świeże powietrze, przewietrz się.
- Też mi coś! Świeże powietrze! Z papierosem?! Może od razu wsadź ten pusty łeb do komina?!
Zygmunt westchnął na wspomnienie swojej matki, która była jedyną osobą na świecie, przy której nie miał ochoty palić. Oczywiście wiedziała, że jej ukochany syn podpalał sobie już od liceum, ale nigdy nie odważył się na to w jej obecności. Dopiero po kilku latach przestała walczyć z jego nałogiem, a gdy przychodził odwiedzać ją w szarym hospicjum, w ostatnich tygodniach jej życia, uśmiechała się tylko smutno i mawiała:
- Och, Zyguś, Zyguś… Obyś tylko nie skończył jak ja…
Zygmunt wyparł ją z głowy dopiero w połowie pierwszego papierosa. Przystanął pod starą, powykrzywianą jabłonią swojego sąsiada i zaciągając się jeszcze kilka razy, zaznaczał w myślach jabłka, które nadawały się do zjedzenia. Wybrał kilka z tych, które leżały już na ziemi i wrzucił je do płóciennej torby. Następnie przez kilka długich minut strącał z drzewa na wpół zgniłe parodie owoców.
Jego oczy natknęły się na najbrzydsze ze wszystkich jabłek – z jednej strony sczerniałe, pomarszczone i naznaczone plamkami pleśni, a z drugiej zgniłe i podziurawione przez chciwe dzioby ptaków. Sam nie wiedząc w jakim celu, wziął je do ręki i zaniósł w dłoni do domu, niczym najcenniejszą relikwię. Postawił jabłko na parapecie przed sztalugami i kierowany jakimś dziwnym instynktem, wetknął niedopałek papierosa do jednej z dziur.
Pędzel śmigał po płótnie gładko jak nigdy, dokładnie odzwierciedlając każdą paskudną plamkę, a czasem dodając coś od siebie – połamane, żółte zęby, przekrwione oczy…
Jabłko jak malowane – pomyślał Zygmunt. Tytuł ironiczny i genialny w swojej prostocie.
Jeszcze kilka pociągnięć pędzla dzieliło go od końca, gdy uświadomił sobie czyjąś obecność. Zignorował to przez moment, ale nie mógł już zignorować dłoni, które delikatnie przesuwały się po jego ramionach.
- Przepraszam, Gabi, zapomniałem, że dziś przyjdziesz.
Odwrócił się w jej stronę, bardziej po to, by pozbyć się jej dłoni ze swoich ramion, niż po to, by spojrzeć jej w oczy.
- Nic nie szkodzi. Mogę przyjść innym razem – szepnęła.
- Nie, nie. Zostań, skoro już tu jesteś.
Zygmunt przetarł dłońmi zmęczone oczy, pozostawiając na policzkach bruzdy w kolorze ochry. Gabriela była jego jedyną modelką, która rozbierała się do naga w jego obecności; pozostałe wolały zrzucić z siebie wszystko w drugim pomieszczeniu i przespacerować się do jego wysłużonej kanapy w cienkim szlafroku. Wiedział, że często zerkała, czy patrzy. Ściągała rajstopy przesadnie wolno i nieporadnie, ale przy licznych guzikach białej bluzki ani razu nie zadrżały jej ręce. Jakby robiła to już miliony razy.
Nie mógł powiedzieć, że nie lubił Gabi, ale czasem rozczulała go i irytowała jednocześnie. Kochał malować jej włosy. Lubił rozciągać heban po płótnie i potem dodawać do niego smoliste i atramentowe refleksy. Lubił ten ruch ręką, który wykonywał, kreśląc jej bladoróżowe piersi i uda.
Jednak tym razem nic nie szło po jego myśli, jak za każdym razem, gdy miał w głowie inny, niedokończony obraz. Pierwszy błąd popełnił przy jej hipnotyzujących, malachitowych oczach, nadając im farbę zgniłej zieleni. Za drugim razem wykrzywił jej karmazynowe wargi w kpiący, złośliwy sposób. To nie była Gabriela. Kolejne zmarnowane płótno.
- Gabi, idź do domu. Nic z tego dzisiaj nie będzie – mruknął, wyciągając z szuflady nową paczkę papierosów.
Dziewczyna podeszła do niego powoli.
- Nie chcesz mnie malować czy po prostu chcesz, żebym już sobie poszła? To dwie zupełnie różne rzeczy.
Spojrzał na nią zdezorientowany, nie do końca rozumiejąc, o co chodzi. Wypuścił kłąb dymu przez nos, czekając na dalsze wyjaśnienia.
- Mogę zostać. Nie musisz mnie malować, jeśli nie chcesz. Ale mogę zostać.
Spojrzała na niego oczekująco, wyciągając smukłą dłoń po jego papierosa. Zaciągnęła się tylko raz, zanim Zygmunt sięgnął po niego z powrotem.
- Palenie ci nie pasuje, Gabi – powiedział ze smutnym uśmiechem.
- Tobie też nie – stwierdziła niezrażona. – I do tego jest niezdrowe.
- Mnie…? Wręcz przeciwnie. Palenie jest takie… - Zygmunt wykonał kolisty ruch dłonią w poszukiwaniu odpowiedniego słowa. – Dekadenckie.
Gabi zakołysała się niepewnie. Był pewien, że nie wiedziała, co to znaczy. Nagle poderwała się i podbiegła do stosu swoich ubrań, wygrzebując spośród nich granatową torbę.
- Mam coś dla ciebie – uśmiechnęła się.
Podeszła do niego, w wyciągniętych dłoniach trzymając krwistoczerwone, błyszczące jabłko. Skórka była w kilku miejscach zaledwie złocista, zapewne tam, gdzie tylko musnęło ją słońce.
Gdy tak spojrzała na niego spod długich, czarnych rzęs, odziana tylko we własne, niemożliwe oczekiwania, poczuł się niczym biblijny Adam. Ściskała w dłoniach ten piękny i zdrowy owoc, taki jak ona sama, ale Zygmunt wiedział, że nie może przyjąć ani jego, ani jej.
- Naprawdę, Gabi, czas na ciebie – szepnął, całując ją w czoło.
Zniszczył nieudane płótno, podczas gdy dziewczyna ubierała się bez słowa.
- Naprawdę nie pal tyle. Cuchniesz jak… jak… spalona stodoła – rzuciła na odchodnym.
Zygmunt uśmiechnął się smutno. Po kilku chwilach wyszedł z mieszkania, mając nadzieję, że minęło wystarczająco dużo czasu, by nie spotkać Gabi gdzieś po drodze. Uszedł kilkadziesiąt kroków w dół wąskiej, brukowanej ulicy i przystanął, by zapalić kolejnego papierosa. Nagle poczuł, że coś zderzyło się z jego prawym butem.
Jabłko. Dziwne. Prawie tak ładne jak to, którym kusiła mnie Gabi – pomyślał, podnosząc je z ziemi, by wgryźć się w jego chrupiącą i złocistą skórkę.
*****
Gabi po raz pierwszy odkąd zaczęła pozować dla Zygmunta poczuła się naprawdę źle sama ze sobą. Stanęła na chwilę w bramie jego kamienicy, z cichą nadzieją, że może przybiegnie po nią i ją zatrzyma. Otarła oczy rękawem bluzki i poszła przed siebie.
Gdy kilkadziesiąt metrów dalej potrąciła ją czarna półciężarówka, taką nieuważną i niewinną, jej malachitowe oczy po raz ostatni zwróciły się ku niebu. Jej martwe ciało leżało zupełnie bezwładnie, gdy te piękne, zdrowe jabłka toczyły się jeszcze beztrosko w dół ulicy.
"Odkąd cię poznałam, noszę w kieszeni szminkę, to jest bardzo głupie nosić szminkę w kieszeni, gdy ty patrzysz na mnie tak poważnie, jakbyś w moich oczach widział gotycki kościół. (...) I kiedy cię żegnam, moje umalowane wargi pozostają nie tknięte, a ja i tak noszę szminkę w kieszeni, odkąd wiem, że masz bardzo piękne usta."
Halina Poświatowska
Halina Poświatowska