Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Malarz Zdarzeń
#31
Cytat:Perfekcyjny, Boży odplamiacz, który wywabiał wszystkie plamy, które pokrywały mój umysł.

Powtórzenie słowa 'Który'

Cytat:Nalała mi jej z drugiego dzbanka. Gorącej. Usiadłem naprzeciwko niej.

Niefortunna gra słów "jej - niej" Może pozbyć się obydwu? "Nalała mi z drugiego dzbanka. Tymczasem usiadłem naprzeciw.


No i jest znacznie lepiej. Bez tych zakrętasów i gąszczu dygresji robi się z tego całkiem fajna historia. Teraz moja wyobraźnia podąża bezproblemowo za narracją.
Czekam na ciąg dalszy.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#32
Milion:
Cytat:"Mi" całkiem niepotrzebne. Wystarczy: "Skronie nadal pulsowały tępym bólem". W miarę rozgarnięty czytelnik wyłapie, o co chodzi, a Ty w ten sposób unikniesz zbędnych powtórzeń.
Za chwilę będzie poprawione. ^^
Cytat:Utwór jest niewątpliwie interesujący, a szczególnie zakończenie - ostatnie zdanie, które rozbudza wyobraźnię i wywołuje lekki dreszczyk grozy na karku. Pisz dalej, bo warto!
Nawet nie wiesz, jak cieszą mnie Twoje słowa. Ciekawa jestem, komu czytelnik zaufa. Tongue
Dziękuję za komentarz.

Czarownica:
Cytat:Kurczę, teraz to rozumiem Smile Widzę obrazy, postacie, ich twarze, widzę pokój, który zdaje się być bardzo tajemniczy, coś jak laboratorium alchemika. Napisałaś to prościej, dzięki czemu uwidoczniły się pewne smaczki, takie jak motyw wieszaka.
Powiem szczerze, że przez cały czas pisania tego niewielkiego fragmentu, walczyłam ze sobą zażarcie o tę prostotę. Tryumf. :3
Dziękuję.

Gorzki:

Cytat:Powtórzenie słowa 'Który'
Poprawione.
Cytat:Niefortunna gra słów "jej - niej" Może pozbyć się obydwu? "Nalała mi z drugiego dzbanka. Tymczasem usiadłem naprzeciw.
Ale tutaj będę stawiała opór. Te dwa słowa jakoś wydłużają tę scenę... O jedną długość nalewania napoju. Jak dla mnie. Bez nich w moich oczach filiżanka napełnia się jak od pstryknięcia palcami, a nie tak miało być.

Cytat:No i jest znacznie lepiej. Bez tych zakrętasów i gąszczu dygresji robi się z tego całkiem fajna historia. Teraz moja wyobraźnia podąża bezproblemowo za narracją.
<3
Dziękuję za komentarz.

I oczywiście wszystkim bardzo dziękuję (Tak, znowu Big Grin) za chęci do czytania tego. Smile

PS. Tak na marginesie dodam, że zarówno "Goryō" jak i "Okiku" to nazwy z japońskiego folkloru. Goryō - duch mściciel (Ogólna nazwa takich duchów), i Okiku - postać z legendy. (Wspominam, jakby ktoś dziwił się Shiren, i temu, co mówił Malarz w ogrodzie przed domem) Będę korzystała z postaci rodem z różnych wierzeń i legend świata, bo są dla mnie inspirujące. Czemu - wyjdzie później. Niestety mam japońskie preferencje, bo jeżeli chodzi o to, są mistrzami tak grozy, jak i kreacji. Mam nadzieję, że to nie ujmuje. Tak więc pytanie, czy zaznaczać to kursywą, czy się połapiecie, gdy wejdą też moje, autorskie nazwy?
Odpowiedz
#33
Ale spoks też po trosze jestem wielbicielem japońskiej kultury, choćby przez to, że lubię anime. Ale nie te produkcyjniaki z naszej TV ale takie bardziej kameralne i zaangażowane pozycje.

Myślę, że nie ma potrzeby specjalnie wyróżniać nazw. Chyba się połapiemy.

Okej, skracanie zceny nalewania Ci daruję. Zrób tylko coś by usunąć grę "jej - niej", bo skrzypi Smile

Pozdrawiam.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#34
Obraz drugi
Część III



Tamtego wieczoru niewiele już rozmawialiśmy. Wspomniał coś tylko o kolejnym obrazie, który będzie musiał namalować. Nie przeszkadzało mi to. Pogrążyłem się w myślach o tym, co powiedział mi o Shiren. Nie wiedziałem na kim, i dlaczego miałaby się mścić. Próbowałem o to zapytać, ale nie do końca potrafiłem poruszyć ponownie jej temat, co i rusz czując na sobie jego badawcze spojrzenia. Zresztą byłem praktycznie pewien, że malarz nie odpowiedziałby już na żadne z pytań, nie ważne, jak bardzo bym prosił.
Możesz mi teraz zadać tylko jedno pytanie.
Jego słowa wciąż brzęczały irytująco w moich myślach. Rozganiały je, kiedy układałem coraz to nowsze scenariusze rozmowy.
Zwróciłem też uwagę na to, że był wyjątkowo nieobecny. Domyślał się, kto ze mną rozmawiał, gdy zostawił mnie samego. To było coś w jego oczach. Lustrowało mnie, mówiło wyraźnie, że Shi za to odpowie. ''Nie przejmuj się, jesteś tylko idiotą. Nie wiedziałeś, co robisz, ukrywając to przede mną''
A zdawała się być mu bliska. Przez chwilę. Krótką chwilę.
Zjadłem z nim kolację w milczącej atmosferze tajemnicy. Nieskończenie długo grzebałem widelcem w dziwnie lepkich, brudno-brązowych wstęgach, udając, że jem. Kiedy ich posmakowałem, poczułem w ustach rozmokły, słony papier. Nie skusiłem się więcej.
W końcu Coram zlitował się nade mną i zebrał naczynia. Zerknął na zegarek.
- Późno już – Oznajmił beznamiętnie. Przestał przykładać do mnie jakąkolwiek większą wagę. Zresztą zdawało mi się wówczas, że nie przykładał jej do niczego. Wchodził w dziwny trans. Jego oczy zachodziły delikatną, mleczną mgłą. Zupełnie, jakby pukała do malarza starość. Wstając potknął się o dywan – Zapewne jesteś już senny, Edmundzie.
To nie było pytanie. Wyszedł z pokoju, gestem prosząc mnie, abym poszedł za nim.
Kiedy pierwszy raz go zobaczyłem, korytarz wydawał mi się krótki. Jednak im dłużej trwał wieczór, tym bardziej zdawał się wydłużać. Z każdym krokiem długości przybywało mu również lat. Niszczał...
Strzepnąłem z ramienia drobne okruchy tynku, którym próbowano wspomóc budynek. Skruszyły się na mnie z sufitu.
Zerknąłem na swoje buty. Stały nadal w kącie. Tyle, że nie było już przy nich Zerhina.
Coram szedł dalej nie odwracając się. Mruczał coś pod nosem. Nie zrozumiałem wtedy słów.
Sam nie wiem, jak długo szliśmy. Krok za krokiem, krok za krokiem... Korytarz wił się już tak przed nami, jak i za nami. Niepokojąco zacieniony. Zatraciłem się w nasłuchiwaniu dochodzących z ciemności cichych puków i trzasków, które milkły, gdy tylko spoglądałem w ich stronę. Czasem też w mroku coś lśniło. Jaśniało upiornie niczym sowie oczy. Ale na jedno mrugnięcie. Nie więcej.
Skręciliśmy w bok. Wspinaliśmy się teraz po stromych schodach. Przyznaję - kuliłem się. Zdawało mi się bowiem, że skrzypią morsem ''tu jest Edmund". Wymacałem na oślep barierkę, czując się jak zwierzyna. A, proszę mi wierzyć, to straszne uczucie. Starałem się nie myśleć ani o błyskach, ani o dźwiękach z ciemności.
Nagle schody skończyły się. Znów byliśmy na jakimś korytarzu. Drugie piętro domu strachów?
Usłyszałem, jak Coram, klnąc cicho, grzebie w kieszeni fartucha. W zamku zachrobotał klucz.
- Tutaj będziesz sypiał, Edmundzie. Jeżeli będziesz czegoś potrzebował, będę dwa pokoje dalej, w lewo. Zaraz obok – Otworzył drzwi do małej, staroświeckiej sypialni. Ledwo zapalił małą, olejną lampkę stojącą na parapecie okna. W świetle księżyca widziałem wyraźnie, jak drżą mu dłonie – Nie przejmuj się, jeżeli usłyszysz coś dziwnego. To wiatr. Wada starych domów... Ale da się przyzwyczaić. Przestaniesz zwracać uwagę, uwierz mi na słowo – Powiedział mi wtedy, wychodząc.
Ale nie przestałem. Leżałem teraz na wysokim, drewnianym łóżku pod ścianą. Ściskałem tchórzliwie poduszkę. Co i rusz unosiłem też lekko głowę, słysząc przeciągłe jęki desek. Wiecznie czujny. Patrolowałem wzrokiem pokój. Wiecznie przytomny. Zamrugałem oczyma. Okrutnie zmęczony.
Jakieś drzwi zatrzasnęły się z hukiem w głębi domu.
- To tylko wiatr – Wyszeptałem do siebie.

Niedługo potem zasnąłem. Nie spałem jednak spokojnie.

Wisiałem w pustce obok wielkiego jeziora. Istniało tu tylko ono i ja. Nie wiem, ile to już trwało. Chyba od zawsze.
Wokół nas był niebyt. Jestem światłem... Mężczyzną. I zawsze jestem tutaj.
Podświadomie wiedziałem, że jezioro ciemnością. Kobietą. Że cała zawarta w nim woda to tak naprawdę żywa istota.
- ...I dlatego chodź do mnie. Chcę, abyś stał się tak mną, jak jesteś sobą. Abym ja stała się tak Tobą, jak jestem sobą. Abyśmy, jak dwa patrzące na siebie lustra, odbijali w sobie nawzajem nieskończoności. Czy to nie byłoby piękne? My, kolejni Bogowie. A oni są wiecznością. Tworzą Zdarzenia i tworzą Światy TAM, wiesz o tym. Bylibyśmy tym wszystkim! We dwoje, ale tylko razem – mówiła. Była Zdarzeniem.
Próbowałem jej odpowiedzieć, że nie jestem pewien, ale nie mogłem mówić. Nie mogłem też do niej przyjść. Nie miałem nóg. Rąk zresztą też nie posiadałem. Patrzyłem więc na nią tylko, trojgiem oczu niczym gwiazdy.
- Przyjdź do mnie, proszę... - Szeptała szumem jak gwar nowojorskich ulic.
Szeptała przez wieczność kobiecego uporu, której trwania nie znam, kończącą się w momencie, gdy zapragnąłem tego samego. Wciąż nie mogłem do niej jednak przyjść. Nie mogłem stać się Bogiem.
Ogarnęła mnie jej chciwość. Pragnienie.
Pragnienie było najważniejszym elementem tworzenia. Bez pragnienia nie byłoby siły... Nie było rosnących dzięki nam, bo oboje mieliśmy już tę siłę, wodnych macek, które otuliły mnie, roziskrzyły gwiazdy moich oczu.
Ujrzałem siebie w jej obliczu.
Byłem piękny. Trzy gwiazdy rozszczepiły się dzięki niej, jej kroplom, w miliony świateł pośród ciemności. W m o j ą nieskończoność. Zrodziła się pycha. Niestety ona także widziała jedynie mnie. Poczuła się oszukana.
Poczuła się nienawistna.
Zapanował chaos.
Świat i Zdarzenie zaczęły krwawą grę, malując rzeczywistość.


Gdy się przebudziłem, w pokoju wciąż było ciemno. Nie nastał jeszcze świt. Olejna lampka nadal paliła się słabo. Zrzuciłem z siebie kołdrę siadając na krawędzi łóżka.
Próbowałem przypomnieć sobie, co mi się śniło, jednak pamiętałem tylko strach i poczucie zdrady. Znów czułem też znajomy ból skroni.
Jednak to nie sen mnie obudził. Coś siedziało za oknem. Ujrzałem przyciśniętą do szyby włochatą, ciekawską twarz. Szkło parowało od jej oddechu, odznaczając białe wąsy. Duże, radosne, zielone oczy z ćpuńsko rozszerzonymi źrenicami zerkały na mnie wyczekująco spod krawędzi połatanej czapki pilotki. Stworzenie pukało miarowo długim palcem w szybę.
Widząc, że zwróciłem na nie uwagę, zaczęło gestykulować energicznie, wciąż jednak irytująco pukając. Chyba miałem otworzyć okno.
Byłem śpiący. Widziałem gadający wieszak i rozmawiałem z duchem. Osiągnąłem też już swój limit strachu. Szczerze mówiąc, nie byłem zdziwiony.
Pokręciłem głową na ''nie'' patrząc futrzastemu w oczy.
Pokiwał głową na ''tak''.
Pokręciłem na ''nie''.
Zobaczyłem jak jego małe, lepkie, przypominające dwie sklejone ze sobą dżdżownice, wargi wyginają się w zrozpaczonym wyrazie. Wreszcie przestał pukać. Pokiwał na ''tak'' patrząc błagalnie. Wskazał na swoje usta i udał teatralnie, że coś mówi.
Posłaniec?
Ściągnąłem brwi i podszedłem do parapetu. Nasze twarze dzieliły centymetry. Sięgnąłem do klamki. W nabożnym skupieniu śledził moje ruchy.
Do środka wtargnęło chłodne, nocne powietrze. Jeden sus starczył, aby rogaty pół kot, pół człowiek wpadł do pokoju.
- Buahh... - Mruknął rozciągając się – Myślałem, że nigdy nie otworzysz tego okna. Swoją drogą, co to tak pachnie? - Spytał rozglądając się. Widziałem jak jego wilgotny nos porusza się wciągając powietrze.
Coraz wolniej, i wolniej.
Powietrze.
Czas prawie stanął przed moimi oczami. Przybliżył mi ten widok. To było jak tknięcie.
Mój tlen... Policzek zadrgał mi w dziwnym tiku, gdy wspomnienia zaczęły wracać. Stary, chytry Collins zawsze to robił... Zacisnąłem pięści odwracając się w kierunku kota. ...Oddychał. Moje usta poruszały się bezgłośnie.
- Co? Ej... - Powiedział. Cofnął lekko głowę. Zerknął na karteczkę podklejoną pod połę wytartej kurteczki – Ej, Ed... Co jest?
Oddychałem głęboko. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Czułem się, jakby bariera mojej świadomości pękła, a to, co było poza nią, przypominało abstrakcyjny obraz chorego artysty.
Krótki moment. Kolejne tknięcie.
Wszystko znalazło normę tak nagle, jak ją zgubiło. Czas, na który wróciło znajome szaleństwo, stał się dziurą w mojej pamięci.
Człowiek-kot siedział rozdziawiony na moim łóżku.
- Mówiłeś coś? - Spytałem. Patrzyłem na niego podejrzliwym wzrokiem kogoś, kto powoli traci wiarę w to, co widzi.
- Prosiłem, abyś usiadł, bo inaczej nie przekażę ci wiadomości. Jesteś strasznie wysoki jak na tutejszego – Powiedział powoli – Psychol... Co on tu robi... - Dodał pod nosem, gdy wyciągałem z kąta krzesło.
Wolałem nie pytać, po co ja t o robię. No nic, przynajmniej szybciej będę miał go z głowy. Westchnąłem próbując uwolnić się od pajęczyny. Psychol? Wspomniałem jeszcze. Zmęczony grymas zrezygnowania wykrzywił moje wargi. Usiadłem.
Zdjął z dłoni pozbawione palców rękawiczki (Chyba dlatego na początku ich nie zauważyłem) i podszedł do mnie. Nim zdążyłem coś powiedzieć, albo choćby wydać jakiś dźwięk, wskoczył na moje kolana. Położył brudne ręce na bokach mojej głowy.
To ostatnie, co czułem, nim opadły mi powieki.

Zobaczyłem oświetlony słonecznym blaskiem pokój. Zadbane, białe ściany obwieszały przepiękne malowidła. Na ziemi rozłożono plecione dywany.
Przede mną siedziała Shiren. Sztywno wyprostowana, z nogami pod sobą. Wyglądała na zdenerwowaną. Wpatrywała się w naszyjnik z czarnym onyksem, który trzymała w dłoniach. Srebrny łańcuszek oplatał jej blade palce.
- Dziękuję, że zechciałeś mnie wysłuchać. Przepraszam za porę, ale obawiałam się, że później nie miałbyś możliwości odsłuchania tej wiadomości – Powiedziała miękko, unosząc wzrok – Jutro, w porze Dumnego Słońca, twój przyjaciel postanowił spotkać się ze mną w trzecim ramieniu Gwiazdy. Chciałabym, abyś zrobił wszystko, aby pójść tam razem z nim... Mam ci coś do powiedzenia – Zacisnęła na chwilę wargi, jakby zastanawiała się nad doborem odpowiednich słów – Ufam, że wziąłeś pod uwagę moje wczorajsze słowa. Niestety teraz nie jestem w stanie powiedzieć ci nic więcej. Ten rodzaj wiadomości nie jest do końca prywatny.
Gdy tylko skończyła mówić, pokój zaczął rozmywać się przed moimi oczami, jakby ktoś od niechcenia rozpędzał barwny dym.


Posłaniec puścił moją głowę i spojrzał na mnie ciekawie.
- No proszę... Mademoiselle Shiren znów działa... - wymruczał. – Do widzenia, Ed.
Patrzyłem w milczeniu, jak z gracją przemierza truchtem pokój, wskakuje na parapet ze świstem przecinających powietrze zakrzywionych rogów, i znika za oknem. Zostały po nim tylko mokre ślady i kotłujące się w mojej głowie kolejne pytania.
Wiedziałem, że już nie zasnę.
Odpowiedz
#35
No i o to chodzi. Teraz nie było żadnego nadmiaru, tylko ładnie poprowadzona fabuła. Nie powiem, masz wyobraźnię. Robi się coraz ciekawiej.
Słowem, czekam na dalszy ciąg Smile.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#36
Obraz drugi
Część IV
"Kruche serce obite metalem"


Coram siedział po turecku w wełnianej piżamie, patrząc na mnie swoimi świdrującymi, błękitnymi oczami. Lśniły w słońcu odbitym przez opadające za oknem płatki śniegu. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że białe okruchy przypominają bawiące się radośnie maleńkie, kryształowe dzieci. Ślizgały się w powietrzu wirując, trzymając za ręce. Niosący je wiatr przyniósł jednak nagły krzyk, gdy płatki z donośnym stuknięciem rozbiły się o szybę. Chyba dlatego nie dorastają.
Malarz nawet nie drgnął.
- To dzieci chmur i morza... A przynajmniej większość tutejszych tak twierdzi – Odparł z prostotą, jakby czytał mi w myślach. Stłumił dłonią ziewnięcie.
Trzymałem w dłoniach kubek pełen gorącego jeszcze, ziołowego naparu. Para unosząca się z naczynia otulała moją twarz ciepłą, miętową bryzą, przyjemnie odświeżającą po nieprzespanej nocy. Ciężko było mi powiedzieć, która byłaby godzina, gdybym znajdował się w swoim rodzimym świecie. Trzynaście ziewnięć temu świtało. Wcześnie. Wsparłem ręką podbródek.
Byliśmy w tym samym pokoju, co wczorajszego, ciągnącego się niemiłosiernie wieczoru.
Znów zerknąłem przelotnie na Beringt'a. Ani śladu transu... Zaś biel stała się jedynie śniegiem za oknem. Ani śladu desz...
- Coramie? - Spytałem.
- Tak?
- Wczoraj było późne lato.
Obdarzył mnie przeciągłym, zamyślonym spojrzeniem. Kącik ust wykrzywił mu się na chwilę w osobliwym wyrazie. Jeżeli się martwił, to doskonale to ukrywał.
- Wydawało ci się.
Mnie się zawsze wydaje. Gdy dojadałem ostatnie z jajek (Normalnych, ziemskich – kurzych. A przynajmniej tak smakowały), które malarz podał z dziwnym, lekko piekącym mnie w język sosem, wstał.
- Będę dzisiaj zmuszony wyjść. Zaczekasz razem z Zerhinem na mój powrót. Zaraz go zawołam – Powiedział jakby specjalnie, gdy miałem pełne usta, i ruszył sztywnym, szybkim krokiem w stronę przedpokoju. Przełknąłem szybko jedzenie, przypominając sobie słowa Shiren. Nie mogłem jej ufać, ale nie potrafiłem także się oprzeć.
- Czy mógłbym pójść z tobą? - Mój głos dogonił go w połowie długości salonu.
- Słucham? - Przysiągłbym, że tak wyglądał Coram, którego ktoś uderzył w twarz, a nie Coram, któremu ktoś zadał pytanie.
- Chciałbym pójść z tobą, Coramie. Zobaczyć miasto... Okolicę - Dukałem niezręcznie, wygładzając fałdę koszuli nocnej, w którą odziałem się wczoraj do niedoszłego snu. Niewątpliwie była damska, a to nie poprawiało zaistniałej sytuacji.
- Kiedy indziej – Rzucił przez ramię zimnym głosem.
- W takim razie przejdę się sam.
- Nie. Nie jesteś świadom zagrożeń, które mimo... ochrony nękają skraje Lepszego Świata, Edmundzie. A to miasto leży na skraju... To... To po prostu zbyt niebezpieczne na tę chwilę – Coram Beringt użerał się z wyjątkowo kapryśnym dzieckiem.
- Dlaczego więc nie mogę pójść nawet z tobą? Żyjesz tu od wielu lat, wiesz, jak się chronić.
- Nie chciałbyś znaleźć się w miejscu, które prawdopodobnie będę zmuszony odwiedzić – Czy żyje tu aż tak długo? Nie dał się podejść. Zastanowił mnie jeszcze głos malarza. Nigdy nie słyszałem w nim takich nut. Nie jestem ich nawet w stanie przypisać jakiemuś uczuciu - Sam byłem tam jedynie raz. Zostawiło mi pamiątkę – Próbowałem zapytać, lecz uniósł palec i pokręcił głową z uśmiechem. Przytknął go do swojej skroni – Najgorsze rany zadaje się tu. Poza tym, czy chciałbyś być kulą u mojej nogi? Nie gryzłoby cię sumienie, gdyby coś stało się nam z twojego powodu? Twojej... niewiedzy? Możliwej nieudolności, Edmundzie?
Drażnił mnie jego zatroskany, ociekający kpiną ton.
- Ten dom to nie twierdza – Wycedziłem.
- Ten dom, to dom zaklęty przez wielkiego Malarza Zdarzeń, Edmundzie. Nikt nie zaatakuje go bezpoś... - Uciął nagle ze szklanym wzrokiem. Spojrzał na mnie. Zawiesił wzrok – Ty... Ty robisz to specjalnie?! - Ryknął bez ostrzeżenia.
Cofnąłem się, odrzucony siłą jego gniewu. Czy to dawniej głosiła zawieszona nad drzwiami tabliczka, przywłaszczająca ten dom jemu? Malarz Zdarzeń?
C o stało się z Malarzem Zdarzeń?
Kim jest Malarz Zdarzeń?

Coram ochłonął szybko, i przerywając potok moich myśli syknął;
- Dobrze. Pójdziesz ze mną, ale nie mów mi później, że cię nie ostrzegałem.
- Nie powiem.
Wyszedł rzucając niewyraźne przekleństwo.

***

Gdy po raz pierwszy ujrzałem blask słońca tego świata i dotknąłem łez jego wówczas pochmurnego nieba, myślałem, że przypomina lustro mojego - słodkiej, odległej teraz ziemi.
Ta rzeczywistość miała być tylko zniekształconym lekko dublem mojej. Tak sobie wymarzyłem.
Pamiętałem jednak o Alicji, która w bajkach czytanych mi przez matkę odważnie przekroczyła reguły zwykłej gry, aby przejść do rzeczywistości po drugiej stronie lustra.
Skrycie wierzyłem, że jestem drugą Alicją. Alicją z parodniowym, niechlujnym zarostem, w spranych dżinsach i wyciągniętej koszuli. Taką mniej-więcej Alicją w takim mniej-więcej świecie.
Ale to jest coś w połowie drogi.
Ja, Edmund Alicja Shovmer zatrzymałem się w połowie i utknąłem w lustrze.
Lustra odbijają cię, gdy błyskasz żelem zaczesanych włosów, poprawiasz odświętną, nieco nie dającą się dopiąć, ale cholernie drogą marynarkę... Gdy utożsamiając się ze swoim portfelem stwierdzasz, że skoro on schudł dla marynarki, to ty też schudniesz, bo Amelia uznała, że jesteś w niej niezwykle przystojny i elegancki, a to była ostatnia sztuka. Każdy Edmund Alicja Shovmer miał żonę Amelię, która wyjechała paręnaście lat temu z jakimś fagasem, ale nadal za nią tęskni.
Niestety w te gorsze dni lustro również dzielnie cię odbija. Na przykład w takie dni jak ten, gdy twoje tłuste, kręcone włosy lepią się do siebie tak, jak ty lepiłeś się wczoraj do butelki i jakiejś panienki w klubie.
Lustro jest z tobą na dobre i na złe, gdy jesteś myślą w świecie po jednej lub drugiej jego stronie. Odbitym lub rzeczywistym.
Lecz gdy stoisz wewnątrz lustra, okazuje się, że lustro ma pamięć... I muszę ci powiedzieć, że lustro nie pamięta twarzy.
Lustro patrzy ci w oczy swoimi trzema ślepiami.
Ono wie, o czym śniłeś i wie, jakie miewasz koszmary.

***

Szliśmy po kocich łbach otuleni szczelnie ciemnymi, przykurzonymi płaszczami. Kluczyliśmy bez końca wąskimi uliczkami. Stojące ciasno wysokie, powykręcane domy patrzyły na nas z góry. Co chwilę zasłaniały pochyłymi dachami resztki nieba.
Pachniało kocim moczem, kiełbasą, zbutwiałym drewnem i kiepskim trunkiem, jednak nie mogłem powiedzieć, że zapach był nieprzyjemny. Sam nie wiem, dlaczego, ale po chwili pierwszego szoku stawał się przyjemnie gryzący. Wyganiał ze mnie otumanienie brakiem snu.
Szliśmy ciągle pod górę, i miejscami, gdy domy stały mniej tłumnie, dostrzegałem rozciągającą się poniżej wzgórza panoramę miasta. Znów zawieszałem wzrok na odległych, szklanych wieżowcach i mrugających do mnie figlarnie barwnych światłach. Przysięgałem też, że słyszę delikatną muzykę szklanych dzwonków. W takich chwilach Coram dźgał mnie łokciem w żebra.
- Nie patrz tam. Nie słuchaj.
Brzmiał jak sadysta, wydając takie rozkazy wobec piękna miasta w dole. Ale byłem posłuszny. Sam chciałem z nim iść, ale przede wszystkim n i e chciałem go teraz zawieść.
Droga, którą mnie prowadził, była długa. Wiodła nas przez najgłębsze i najbardziej zapomniane przez wszelkie piękno slumsy miasta. Ponurych, milczących, lekko zgarbionych, z głowami ukrytymi już w głębokich kapturach. Byliśmy fascynująco tajemniczy, co budziło mój uśmiech. Zawsze pragnąłem taki być. Kobiety to kochały. Chciałem zażartować na ten temat z Coramem, ale w chwili, gdy ubierałem wzniosłe uczucie w słowa, zerknąłem na jego zdegustowaną moim towarzystwem twarz. Jesteś idiotą, Edmund. Jakże dobrze znałem tę myśl.
Odkąd wyszliśmy z jego dworu, nie widziałem jeszcze żadnych ludzi ani innych stworzeń. Jedynymi śladami wśród zabudowań należały do nas. Ciemne i odcinające się wyraźnie od bieli śniegu wyznaczały naszą trasę.
Im dalej brnęliśmy w ten rozgardiasz, tym bliżej domy stały klifu, którym, nim się zorientowałem, stało się wzniesienie. Prawie z niego spadały, podtrzymywane wątłymi belkami.
Budynek do którego drzwi zapukał Coram przypominał odwrócony do góry nogami grzyb z przyczepionym na odwrót kapeluszem. Kopuła zrobiona z rdzewiejącego metalu dźwigała na swoich barkach dziesiątki małych przybudówek. Niektóre przybudówki miały własne przybudówki. Inne, przecząc prawom grawitacji, rozciągały się wiele metrów na boki bez żadnych umocnień. Kolejne wyginały się fantastycznie omijając łukiem chatki i niknąc w ścianie urwiska. A wszystko to wokół jednego, potężnego walca.
A więc to była ''gwiazda''.
Drzwi otworzył nam osiłek o brudnoczerwonej skórze i pobrużdżonej bliznami twarzy. Lśniący warkocz czarnych włosów sięgał mu do szerokiego pasa przytrzymującego szarą tunikę.
- Czego chcecie? - Zadudnił.
- Trzecie ramię – Rzekł tylko malarz. Wyjął zza kołnierza koszuli małą, starannie złożoną kartkę. Gdy pokazał ją strażnikowi, ten ukłonił się niezgrabnie i otworzył im drzwi.
W owalnym pomieszczeniu było niezwykle duszno. Znów nie było tu nikogo. Ze ścian wybiegały dziesiątki rur co i rusz dyszących parą z nieszczelnych, małych zaworów. Do wielu podłączone były inne, drobniejsze rurki tak, że całe ściany przypominały żelazną pajęczą sieć.
Po sali niósł się dźwięk przeskakujących zębatek cudacznych mechanizmów i tłoków, oraz wszelakie syki i skrzypnięcia odprowadzających wilgoć urządzeń.
Nie zdziwił mnie widok licznych wbudowanych w ściany schodów. Weszliśmy trzecimi w prawo od wejścia.
- Jeżeli poproszę cię, abyś na mnie zaczekał – zaczekaj. Jeżeli powiem, abyś milczał – milcz. Nie chciałbym wyciągać z tego konsekwencji – Powiedział mi chłodno Beringt, kiedy wspinaliśmy się po metalowych schodach. Skinąłem z powagą głową.
Na górze oczekiwała nas Shi. Siedziała w małym pokoju na krwistoczerwonej sofie, zaraz za przeszklonym stołem. Dostrzegłem na nim małe wahadełko, chociaż nie potrafiłem orzec, do czego jej służy.
Wyglądała groteskowo pięknie wobec brzydoty pomieszczenia - dostojnie wyprostowana z ciemnymi włosami upiętymi w kok. Jej luźna szata spadała kaskadami na parkiet.
- Cieszę się, że przybyłeś, Coramie... Jak i raduje mnie obecność Twojego przyjaciela, choć przyznaję, że jest nieco zaskakująca – Zdumiał mnie gładki, uroczysty ton kłamstwa Shiren. Skłoniła wdzięcznie głowę. Nie powstała przed malarzem.
- Jakże mógłbym Ci odmówić, moja droga – Odrzekł malarz odpowiadając jej ukłonem – Edmunda przywiódł tu przypadek. Nie śmiałem sprzeczać się z Losem.
- Słusznie – Spojrzała na mnie wymownie spod uniesionych brwi. Coram pociągnął mnie lekko za płaszcz.
Ukłoniłem się, choć milczałem, bo nie ufałem swojemu głosowi. Beringt poklepał mnie po ramieniu. Poczułem się jak pies. Pies konspirant.
- Droga Shiren... - Zaczął malarz. Rzucił mi przelotne, szydercze spojrzenie. Udałem strach – Proponuję przejść do innego pomieszczenia, jeżeli to coś ważnego.
- Nie będzie potrzeby.
- Jeżeli... jeżeli tak uważasz – Odparł przez zaciśnięte zęby. Ruchem dłoni kazał mi wycofać się pod ścianę – A więc jaka jest przyczyna naszego spotkania, mademoiselle?
- Myślę, że bardzo dobrze wiesz. Chodzi o Jaskinię Zapomnianych Snów.
Odpowiedz
#37
Użyłaś sformułowania "nie przywiązywał jakiejkolwiek większej uwagi." W słowie jakiejkolwiek mieści się już ta większa, mniejsza i każda inna. Więc myślę, że albo rybka albo akwarium Wink

Fajnie się to czyta. Czasem potrafisz zaskoczyć swoją wyobraźnią i nieszablonowym ujmowaniem istoty rzeczy. Jest coś takiego świeżego w Twoim pisaniu. Chciałabym żeby ten tekst od początku był napisany w ten sposób, wtedy bym się bardziej wciągnęła w całą historię. A tak na początku błądziłam we mgle, a teraz nastała jasność. Tylko, że bez wprowadzenia, taka mniej jasna ta jasnośćSmile

Pozdrawiam
Odpowiedz
#38
Ach... Nie zwróciłam na to uwagi. Poprawię.

Bardzo miło mi to słyszeć. To dopiero początek historii.
A skoro mowa o początku - poprawiłam go mniej-więcej. (Wątku Marie nie tknęłam nawet. Chyba był jasny) Będę zaszczycona, jeżeli ocenisz. ^-^
Za chwilę wstawię.
Odpowiedz
#39
Cytat: Co ona robiła, przepraszam?SPACJAPac.SPACJAMoże wita się tak ze mną?

Ogółem napiszę tak... Masz ciekawy styl, ale samo opowiadanie jest dla mnie zbyt ciężkie, co nie znaczy że jest dobre, dobrze Ci idzie, lecz już sam początek jest trudny dla mnie. Potem robi się ciekawiej ale łatwy tekst dla mnie to nie jest. Pisz dalej, zobaczymy co dalej z tego wyniknie.

Pozdrawiam serdecznie.

Odpowiedz
#40
"co nie znaczy, że jest dobre, dobrze Ci idzie" ._.
Hmm... Nie jest to, jakby to ująć... wiadomo, jednoznaczne. Ale bardzo dziękuję za komentarz. Niestety nie jestem w stanie uprościć tego jeszcze bardziej tak, abym nie odczuwała dyskomfortu pisząc.
Przykro mi...
Oczywiście będę ciągnąć dalej korytarze tego labiryntu zdarzeń. Mam nadzieję, że wyniknie z tego coś ciekawszego. Jeszcze muszę doszlifować klika elementów scenerii następnych "scen", poza tym mam delikatny nawał zajęć ostatnio. Ale jakieś "dalej" będzie. Tylko nieco później niż zwykle.
Odpowiedz
#41
Oj przepraszam za blad! Mialo byc "Co nie znaczy ze nie jest dobrze, dobrze Ci idzie".

Odpowiedz
#42
No a mnie coraz bardziej się podoba. Znaczy rozkręcasz się z odcinka na odcinek. No i najwyraźniej masz jakiś wielki plan Smile. Czyli czekam na kolejny fragment.

Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#43
(01-12-2015, 23:19)Hakai napisał(a): Coram siedział po turecku w wełnianej piżamie, patrząc na mnie swoimi świdrującymi, błękitnymi oczami. Lśniły w słońcu odbitym przez opadające za oknem płatki śniegu. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że białe okruchy przypominają bawiące się radośnie maleńkie, kryształowe dzieci. Ślizgały się w powietrzu wirując, trzymając za ręce. Niosący je wiatr przyniósł jednak nagły krzyk, gdy płatki z donośnym stuknięciem rozbiły się o szybę. Chyba dlatego nie dorastają.
Malarz nawet nie drgnął.
- To dzieci chmur i morza... A przynajmniej większość tutejszych tak twierdzi

Kocham.

Powiem tak: poprawiasz warsztat, jest coraz lepiej, coraz ciekawiej. Zobaczymy, czym nas zaskoczysz pod koniec tej opowieści. Wink
„Poczułem podmuch powietrza wprawionego w ruch skrzydłem szaleństwa” - Charles Baudelaire
Odpowiedz
#44
Dziękuję za wszystkie komentarze.
I, heh, nie liczyłabym w najbliższym czasie na koniec. Big Grin


Obraz drugi

Część V
,,Nie mój cyrk, nie moje małpy?''


- Nic nie jest dobrze, malarzu. Pragniesz wciąż się łudzić? Dawne dni odeszły w niepamięć – Wymruczała wyzywająco Shiren. Od pewnego czasu Beringt próbował odwlec Jaskinię jak najdalej od siebie, ale najwyraźniej tak Jaskini, jak Shi, niespecjalnie się to widziało – Kiedy ostatnio tam byłeś, Coramie? Powiedz mi... Może zapomniałeś już, czym jest to miejsce. Czy pamiętasz, jak wiele w nim woli? Woli walki, woli życia – Nie odpowiedział. Kobieta nawet nie trudziła się, aby patrzeć mu w oczy. Z nieobecnym uśmiechem błądziła wzrokiem po ścianach. Napawała się chwilą ciszy, która zapadła w pokoju – Jeżeli nie pójdziesz teraz, prędzej czy później same cię znajdą.
Dopiero w tym momencie zwróciła twarz w jego stronę. Powstała. Zobaczyłem, jak przelotnym, lekkim gestem podważa łańcuszek z małym, czarnym klejnotem zwisającym u jej szyi. Zaczepił się na krótki moment o jej paznokieć. Uwolniła go z wysublimowanym, aktorskim ociąganiem.
- Nie chciałbym oskarżać cię, moja Pani, o próbę zastraszenia – Powiedział w końcu, obserwując ją.
- Zastraszenia? - Zdziwiła się od niechcenia - Naprawdę niebezpieczny jesteś sam dla siebie. Próbuję cię ostrzec.
Niewiele widzieliśmy, razem ze stojącym obok kredensem, ze swojego niewygodnego miejsca pod ścianą. Wychylałem się pod dziwnymi kątami, aby zobaczyć więcej, ale rozmowa z chwili na chwilę stawała się dla mnie bardziej niezrozumiała. Jakby toczyła się na poziomie spojrzeń, nie słów i gestów. Może nawet należała do mrugnięć.
– A wtedy... Co z nim? - Każde ze słów sączył z równą niechęcią. Osobno.
- Pójdzie z nami – Mruknęła tylko.
- Chyba śmiesz ze mnie żartować, Pani.
- On żyje – Ucięła.

***

„Irislin dla wędrowców z Końca Świata Tu i Końca Świata Tam''

głosił napis wyryty na wewnętrznej stronie drzwi i wpisany w okrąg. 'I' i 'm' łączyła razem klamra z czarnej farby. Wewnątrz namalowano złote, lśniące oko. Zazwyczaj patrzyło w ciemność rozciągającą się za progiem.
Pomieszczenie przypominało ogromny szyb. Ściany spadały i wznosiły się pionowo. Nie widząc początku i końca wydawało mi się, że ciągną się w nieskończoność.
Wrzuciłem centa dla pewności. Nie usłyszałem zupełnie nic.
Drzwi, które otworzyła Shiren, były tyko jednymi z wielu. W słabym świetle migoczącej nieśmiało latarenki (stara i brudna zwisała z jej dłoni) dostrzegałem setki innych. O przedziwnych, rozciągniętych kształtach rodem z domu luster, okrągłych, sześciokątnych, kwadratowych, w kształtach kluczy i zmyślnych wazonów na kwiaty... Wszystkiego. Doszukałem się nawet czajnika. Były w przeróżnych rozmiarach i barwach; od ciemnopurpurowych, w których zmieściło by się pięcioro ludzi idących obok siebie, do białych i małych jak moja dłoń. Wszystkie łączył błysk złotego oka, i od wszystkich z osobna wywodziły się kamienne schody. Splatały się w powietrzu tworząc labirynty rodem z obrazów o złudzeniach optycznych pomieszczeń, które same nie wiedziały, gdzie mają podłogę, a gdzie sufit.
Stopnie naszej drogi prowadziły spiralnie w dół, chociaż i tego później nie byłem do końca pewien.
Zamrugałem oczami.
Shiren zaczęła schodzić ostrożnie, przyświecając sobie latarnią. Gdy dotarliśmy do pierwszego rozdroża, odwróciła się w naszą stronę.
- Od tej chwili podróżuje się tutaj samotnie – powiedziała cicho. - Znajdziesz go - zwróciła się do Corama tonem godnym jarmarcznej wróżki.
- To on mnie znajdzie – poprawił ją cierpko Malarz. Jego głos rozległ się gdzieś za moimi plecami.
Wzruszyła jedynie ramionami. Próbowała. Naprawdę miewałem lepsze role niż piąte koło u wozu.
Nim odeszła, rzuciła mi spod zmarszczonych brwi przeciągłe spojrzenie. Bynajmniej nie poczułem się ani milej, ani pewniej, gdy pod sam jego koniec skrzywiła się tak, jakby godziła się z jakimś nieuniknionym faktem.
Cholera.
Odwróciłem się, ubierając na twarz jeden z najbardziej uprzejmych uśmiechów. ''Cokolwiek. Powiedz mi cokolwiek. Nie wiem, co mam robić. Przecież masz serce''
Ale Malarz już gdzieś zniknął.
Shiren zabrała jedyną lampkę. Trochę tu za ciemno, jak na moje gusta.

***
Słyszałem wiele dźwięków. Części z nich nie byłem w stanie zinterpretować. Ilekroć postawiłem nogę na dalszym stopniu, ukryte przed moim wzrokiem zegary zawodziły smętnym kurantem. Kiedy indziej słyszałem przeciągłe skrzypnięcie drzwi.
Albo czegoś zupełnie innego, na przykład starej płachty kolorowego namiotu.
O ile się nie przesłyszałem, bo czerwona karuzela z boku zaczęła zagłuszać wszystko inne. Jej jaskrawe światełka dusiły blask oczu wymalowanych na drzwiach. Obracała się wolno, od niechcenia, wygrywając znaną mi dobrze melodię. Gdy byłem małym chłopcem, ojciec często zabierał mnie do cyrku. ''Kiedyś chciałem być treserem małp'' żartował patrząc na mnie wymownie z tym swoim zamyślonym, krzywym uśmieszkiem.
Przed karuzelą stała drewniana ławka. Zagradzała mi drogę, w którą rozlały się schody. Siedziała na niej mała, ciemnowłosa dziewczynka. Patrzyła na karuzelę liżąc wielkie, czerwone lody w wafelku. Wyglądały na truskawkowe. Była sama.
- Cześć – powiedziałem uprzejmie, przysiadając obok.
- Hej – rzuciła radośnie, nie zwracając na mnie większej uwagi. Siedząc oparta nie sięgała nogami ziemi. Machała nimi uderzając butem o but. Skupiła się na lodach i karuzeli. Te pierwsze trochę topniały. Ściekały czerwonymi smużkami na jej dłonie, które zresztą wyglądały, jakby lody nakładała sobie rękami.
- Jesteś tutaj sama? - Spytałem głupio. W końcu okolicy nie było nikogo poza nami i jednym wypchanym pajacem. Kiedyś ludzie rzucali w niego pomidorami do celu. Pamiętam – za twarz zawsze było najwięcej punktów.
Miałem nadzieję, że jej nie przestraszę. Byłem już kiedyś w podobnej sytuacji. Oszalała matka prawie nie podała mnie do sądu za napastowanie swojego dziecka ''I kto wie, co mogłem jej zrobić, a wyszła tylko na chwilę do kiosku. Zboczeniec''
- Nie, przecież jesteś tu ze mną, Ed – Uśmiechnęła się do mnie. Cholera, zaczyna się... No, dalej, która część twojego ubrania gada, dziewczynko? A może to te lody? - Długo na ciebie czekałam. Umówiliśmy się tu, pamiętasz?
- Nie przypominam sobie – odparłem uśmiechem na uśmiech. – Nawet nie wiem, jak się nazywasz.
Wyraźnie posmutniała. Spuściła małą główkę. Włosy wpadły jej w lody.
- Nie pamiętasz... - rzekła. Jej usta wyglądały dosyć dziwnie. Zachowały się jak osoba z lordozą, która dostała w brzuch.
- Nie przypominam sobie – powtórzyłem. I znów – jakbym kopnął szczeniaka.
- To nic – stwierdziła w końcu. - Nie po to czekałam tu dwadzieścia dziewięć lat, aby teraz rozpaczać. Tak się zdarza. To dużo czasu. Ale w końcu przyszedłeś... Nawet nie wiesz, jak bardzo za tobą tęskniłam.
Nim się spostrzegłem, podpełzła do mnie po ławce jak pająk i objęła moją szyję ramionami, splatając klejące się rączki na moim karku. Brudziła mi go jedzeniem.
- Mam ci tyle do pokazania – ciągnęła nieskrępowana tym, że delikatnie starałem wyswobodzić ciało z jej uścisku. ''Zboczeniec...'' - Ale zaczekaj... Czy ty tęskniłeś za mną?
- Przecież mówiłem, że niczego nie pamiętam... - Mój ostry zarost w ogóle jej nie przeszkadzał. Przytuliła do mnie policzek, po czym odsunęła się na długość swoich ramion.
Potrząsnęła głową z uśmiechem, jakby ignorując moją odpowiedź. Wpatrywała się we mnie swoimi wielkimi, dziwnie fioletowymi oczami.
- Tęskniłeś?
Chwila ciszy. Świat chyba stanął w bezruchu, wyczekując jak spłoszone zwierzę.
- Tak, tęskniłem – Skłamałem uwalniając się wreszcie. Wstałem – Wiesz co? Przykro mi, że czekałaś. Nie czekaj więcej, ja już powinienem iść.
- Co? Tęskniłeś i odejdziesz teraz tak po prostu? Muszę ci wszystkich przypomnieć. I wszystko! Nie zostawiaj mnie samej...
Pokiwałem powoli głową wycofując się tyłem. Wpadłem na jakiś słupek. Stęknąłem patrząc w górę. ''Tylko dziś fantastyczna kobieta z brodą wyjawi światu swoje sekrety za jedyne pięć centów!''
- Może później. Jestem trochę zmęczony... Bardzo wiele się stało przez te... dwadzieścia dziewięć lat – dukałem.
Nie słuchała. Zeszła z ławeczki i pociągnęła mnie za rękę w kierunku jakiejś poskręcanej, stalowej konstrukcji. Nigdy nie spotkałem tak silnego dziecka. Szarpnąłem się desperacko.
Nie spodziewała się tego. Jej lody spadły na ziemię.
- Co robisz? - spytała gniewnie. Jej policzki zaczęły drżeć. Puściła mnie i patrzyła na leżące na ziemi słodycze.
- Ojej... Przepraszam... Ej, nie płacz – kucnąłem przy niej, czując się jak niezrównoważona psychicznie młoda matka. Potarłem skroń. Czyli jednak to lody miały gadać? - Chodź, kupimy ci nowe. Pokażesz mi, skąd masz te.
- Skąd MIAŁAM te – burknęła. Tym razem to ja odgarnąłem jej włosy. Były potwornie sklejone – Chodź.
Gdy się odwróciła, otarłem rękę o spodnie.
Kiedy mijaliśmy karuzelę, miałem wrażenie, że plastikowy, wyszczerzony koń mrugnął do mnie zawadiacko.
Prowadziła mnie wśród starych, zniszczonych, cyrkowych zabudowań. Pstrokatych namiotów i małych, cygańskich wozów. Nieudolnie złożona namiastka kolejki górskiej pordzewiała i pojękiwała teraz na wietrze. Balia, w której kiedyś była woda, rozpadła się na części. Pomiędzy nimi leżała jeszcze zapadnia, i wypłowiała tarcza. Żadnego klowna nie spotka już tutaj wymuszona kąpiel.
Wszystko wyglądało, jakby stały tu już solidnie ponad ćwierć wieku... Chciałeś powiedzieć - dwadzieścia dziewięć lat, Edmundzie? Westchnąłem.
- Jak masz na imię? - Zagadnąłem.
- Kiedyś nazywałeś mnie Elaine. Podobało mi się.
Schyliłem się. Dziewczynka szła drogami na swoją miarę. Z łatwością przeciskała się między namiotami i przeskakiwała przez próchniejące belki, kawałki wielkich, zbitych luster i liny, które leżały między nimi.
Ja nie, i szczerze mówiąc dostawałem już zadyszki.
Spotkaliśmy truchło kanarka w klatce. Barwne piórka zapadły się, jakby ciało ptaszka było puste jak namiot. Namiot, który kopnął jakiś urwis.
Urwis czas.
- Elliemu się zmarło... Ale czekał na ciebie tak samo wiernie, jak ja – Uśmiechnęła się do mnie smutno. – Jak my wszyscy.
Nadąłem policzki, milczałem. Wariatka, no. Wariatka.
- O, już prawie jesteśmy! Tylko obiecaj, że kupisz mi największą porcję! - krzyknęła.
- Kupię... - Powiedziałem wolno. Już mnie nie słyszała. Biegła w kierunku zdezelowanego samochodu z gatunku amerykańskich food truck'ów, których nie znosiłem, bo wiecznie cuchnęły tłuszczem.
Samochód stał na uboczu, gdzie wielka łąka na której wzrastało krzywo wesołe miasteczko kończyła się linią czegoś, co chyba mogłem nazwać lasem. Nie byłem pewien. Za tą granicą wszystko stawało się takie nierzeczywiste...
- Wie Pan, co ja lubię – Uśmiechnęła się do tłustego faceta za ladą.
- No pewnie, słoneczko. Zaraz Ci wystawię i wybierzesz, którą. Mamy zupełnie nową sztukę i nadal są dwie – Odparł wesoło, uderzając miarowo nożem o osełkę. Uniósł brwi zerkając na mnie – A to kto, Elaine? Chyba mi nie powiesz że...
- Tak – Uniosła dumnie brodę. - I na dodatek stawia.
Facet po prostu się przede mną ukłonił. Jeszcze zdjął czapeczkę.
- No dobra – Roześmiał się rubasznie – Skoro taka okazja, to nie ma co zwlekać. Moment, cukiereczku, i jesteśmy.
My? Pięć ciągnących się zbyt długo minut później wyjechał zza wozu (najwyraźniej miał tam jakieś zaplecze) z ciałem nagiej kobiety nadzianej na pal. Opierała się o złączony naprędce drewniany stelaż. Pod nogami miała jakąś okrągłą tarczę...
Z namalowaną głową meduzy.
Prawie się zakrztusiłem.
Mężczyzna oparł konstrukcję o bok samochodu.
- No to jak będzie? - Znów uśmiechnął się szeroko... Boże, a miał taki dobroduszny uśmiech – Tylko twój przyjaciel wygląda, jakby miał zasłabnąć, Elaine. Wszystko u niego w porządku? - Spytał, gdy dziewczynka bezceremonialnie podbiegła do martwej i złapała ją za lewą pierś mówiąc, że chce tą.
Odwróciła się teraz do mnie, ze zmarszczonymi brwiami.
- Wiesz, Ed, ona i tak nie była już nikomu potrzebna... Nie przejmuj się. Są inni – Zapewniła nieśmiało.
- Naprawdę – dodał tamten. – A jaka jest smaczna, no mówię! Z nimi to jak z winem, im dłużej trwają, tym lepsze.
Odciął kobiecie pierś i znów zniknął z tyłu gruchota. Wychynął dopiero w jego wnętrzu. Wygrzebał spod lady mikser, postawił na niej, wcisnął nieporadnie mięso i włączył, przykrywając plastikowym talerzykiem.
- Ktoś zwinął zamknięcie... - wymruczał do siebie. – No, póki ta się robi, bądź facetem, i wybierz coś dla siebie do żarełka. Nie ma się czego bać – powiedział głośniej i puścił do mnie oko.
Stałem chwilę w zupełnym bezruchu, obserwując zwłoki... Raz... Wdech. Dwa... Wydech. Trzy... Wdech. Ruszyłem w stronę kobiety.
Przecież to wszystko i tak nie jest realne.
Nie może być.
Ale przecież Elaine była tak żywa, jak żywy jestem ja... Czułem to.
Stałem już tylko z metr przed nią. Na szczęście nie żyła. Do czego to doszło? Pocieszam się taką świadomością?
Na dachu samochodu coś zahukało.
- Won, ptaszysko! - ryknął mężczyzna przekrzykując urządzenie. - Już za późno dla Antenki.
Sowa odleciała z głośnym łopotem skrzydeł.
Dotknąłem delikatnie ciała przede mną. Było dziwnie gładkie... Jeszcze ciepłe. Musiała umrzeć niedawno. Rana była na plecach? Położyłem dłoń na jej biodrze. Nie jestem ludojadem... Prawda? Odetchnąłem ciężko. Trwałem tak dłuższą chwilę, nie mogąc się zdecydować.
To i tak tylko złudzenie, zawsze chciałeś spróbować, Ed, wiem to.
Nie jesteś lepszy od nich.

Przyłożyłem drugą do jej brzucha.
Nagle 'trup' otworzył oczy i wykrzywił się wzgardliwie.
- Pomacasz sobie kiedy indziej. Mógłbyś przejść do rzeczy?
A więc jednak "lody" miały mówić.
Odpowiedz
#45
Hmm. Teraz dla odmiany zrobiło się nieco makabrycznie. Umiesz zmieniać klimaty. Nie powiem wychodzi Ci. Akcja nadal płynna. Nie dostrzegam jakichś niepotrzebnych wtrętów. Czyli jest dobrze, a nawet trochę lepiej niż dobrze Smile
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości