Via Appia - Forum

Pełna wersja: Malarz Zdarzeń
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Stron: 1 2 3 4
Malarz Zdarzeń

Obraz pierwszy
Przekraczanie barier



Bladą skórą cudzych stóp dotknąłem szarych, popękanych kafelków. Krwistoczerwony płyn ustępował pod moimi palcami. Pojawiał się wraz ze mną, jakbym go prowadził.
Nie czułem nic.
Zaniedbany korytarz był wielki. Niósł echo moich kroków z powodzeniem hangaru.
Odwróciłem głowę. Nie wiedziałem czyją, ale któraś odwróciła się, gdy nakazałem. Powinienem być zadowolony z jej posłuszeństwa? Nie. To chyba normalne, że słucha się króla, prawda?
Powinności. Kogo poza nią obchodziły powinności?
Zachichotałem.
Rozciągnąłem też w grymasie zastanowienia popękane, suche od nieustannego zipania wargi. Chodzenie z otwartymi ustami zwiększało moje szanse, więc to nie tak, że robię to dla własnej przyjemności. Ktoś przecież mógł być w pobliżu, aby ukraść mój tlen. I na pewno był. Stary, chytry Collins zawsze to robił. Oddychał. Zdenerwuję się, i każę mu przestać...
Ale jestem osobą spokojną, więc dopiero kiedyś.
Rozluźniłem pięści. Otworzyłem usta szerzej. Poczułem się jak te śmieszne ryby, które wolą całować się z szybą, niż ze mną... I przestałem im się dziwić. Chyba parę ładnych lat temu przestałem być kuszący. Zgrozo.
Korytarz to było jedno z tych miejsc, których tak naprawdę nigdy nie widziałem. Jedynie od zawsze czułem, że są głęboko w mojej pamięci. Jestem pewien. Spojrzałem w kierunku ścian, z których łuszczyła się obskurna tapeta. Znałem ją. Miała na imię Lie i zawsze bała się, gdy przechodziłem. Nawet wzory na niej przyciskały się płasko do ściany.
Wyszczerzyłem się upiornie, bo przecież... Któż nie lubi, gdy się do niego uśmiecha?
Szedłem. Starałem się uporządkować otaczający mnie świat. Stary i nowy równocześnie. Prawie paradoksalny, ale jednak możliwy.
Chwileczkę. Chyba uniosłem brew.
Pochwyciłem zabandażowaną dłonią lecącego ku mnie irysa. Kwieciste wzory staczały się z tapety, odbijając miękko. Usłały mi drogę barwnym dywanem. Lie jak kłamstwo. Widocznie ona kochała również fałszywe uśmiechy...
Choć nie mam teraz nawet twarzy. I swojego ciała, jeżeli chcemy być drobiazgowi. Radość. Rozsiewam radość, i najwyraźniej to poczuła.
Wasz nowy bohater...
...Który musi prosić o drugą chwilę.
Szarość? W moich wyobrażeniach podłoga zawsze była szara. A przecież płytki są czerwone. Zawsze były czerwone... Tak?
Boże, kiedy oni zdążyli je przemalować?
To to się w ogóle maluje?
Szedłem dalej. Ciągnąłem za sobą blady welon łachmanów. Łachmany narzuciłem na siebie przed spacerem. Nie chciałem się zbytnio wyróżniać. Wszystkim wokół zawsze brakło gustu. Poświęciłem się dla dobra innych. Czyli nie byłem chory. Byłem dobry. Nie mylić z ''dobrze ubrany''.
Rozważałem, niepomny na masakrę dziejącą się na wymalowanym suficie. Lśnił wilgocią. Coś z niego skapywało.
Czerwień na ziemi schła. Płytki robiły się czarne. Sprytnie.
Bardzo sprytnie. Przystanąłem przyglądając się jej. Wszyscy mordercy są sprytni, jeżeli Pan już pyta, proszę Pana. W każdym razie wiem, że chciał Pan zapytać. Zaplanowano mój postój. Ktoś pewnie znów się na mnie zasadził jak ta stara idiotka Marie z pokoju naprzeciwko. Zaraz wybiegnie bawiąc się w ''Mamy atak w jedynce, proszę o wsparcie, doktorze Friderick''.
- Friderick, Friderick, Friderick... - Zaświergotałem cynicznie, jednak nie rozległ się żaden dźwięk.
Mimo wszystko i tak podejrzewam, że z nim sypia.
Rozpływająca się pode mną czerń już dawno zapomniała, że była czerwienią. Nachyliłem się nad nią. Odbijała sobą sufit, chociaż udawała dziurę. Myślała więc, skoro zdołała to zaplanować.
Wewnątrz dostrzegłem kosmyki przydługich, rudawych włosów. Tkwiły głęboko w jej odmętach... A ja chłonąłem je spojrzeniem. Zapragnąłem, aby zaprowadziły mnie ku twarzy ich właściciela, lecz uciekały. Tańczyły, na podobieństwo ognia, wgryzając się swoją dziką naturą w głębokie, smoliste ciemności. Wydawały się oddalone ode mnie o kilometry. Opętane.
Poczułem się jak cień, który rzucały... A przecież ogień jest zniszczeniem. Jestem... zniszczony? Wspomnieniem zniszczenia?
Bzdura.
Za każdym razem, gdy wychylałem się stronę, w którą aktualnie umknęły, stroszyły się i skręcały spiralnie. Uciekały też dalej... Coraz dalej ode mnie. Gniewały się. Nie potrafiłem ich obłaskawić.
Zaczęły mnie hipnotyzować, przyznaję.
I przyznaję również, że to moja głupota kazała mi pożegnać korytarz.
Potknąłem się, albo wychyliłem zbyt mocno. Jeden cholerny pies - opadłem w ciemność. Dopiero teraz usłyszałem tykanie odległych, z chwili na chwilę bardziej nierzeczywistych zegarów. Kpiły ze mnie beztrosko śmiejąc się swoim tykającym śmiechem.
Im dłużej się zapadałem, tym cichszy był kurant...
Tym dalej byłem od domu, którego zwykłem nazywać ''trzy czwarte rzeczywistości''. Opowiem Ci kiedyś, dlaczego, obiecuję. Tylko...
Na pożegnanie upadł za mną jeden z kwiatów, odłażących nadal ze starej tapety. Widziałem zmniejszający się coraz bardziej sufit korytarza, widoczny przez moje ostatnie okno na dawny świat. Dziurę.
Byłem coraz dalej od czasu, który znałem.
- Tylko co, Edmundzie? - Dobiegł mnie gadzi wręcz syk przestrzeni.

***

Marie przymknęła ze znużeniem oczy. Tylko ona, cisza, kieliszek wina i błogie, fantastyczne nic więcej. I nic by się światu nie stało, gdyby na to pozwolił.
Ale nie pozwoli. Westchnęła zwracając spojrzenie za szybę niewielkiego okna. Krajobraz za nim wydał jej się nagle przerażająco nieswój. Nie zwróciła nawet uwagi, gdy deszcz zaczął z maniakalnym uporem łomotać w szyby, raz po raz przestając, aby wydać z siebie basowy, tygrysi pomruk gardłami spływających po ulicach miasta strumieni. Zerkał na nią niepokojącym blaskiem zapalonych w mroku, bladożółtych latarń. Jak długo już padał? Pomasowała palcami skroń.
Zaszeleściły kartki, gdy kobieta siedząca za, można by rzec, druzgotanym przez czas biurkiem, po raz kolejny postanowiła z bezradną gorliwością prześledzić zapamiętany już nawet na pamięć tekst. Molestowanie papieru nie szło jej jednak najlepiej, a z pewnością nie przynosiło zamierzonych efektów.
Przydzielony jej... Edmund.
Mężczyzna spędzał jej sen z powiek. Od wielu dni wertowała bezradnie karty zdrowia i wszystko inne na temat jego osoby, co tylko wpadło jej w ręce, żywiąc się złudzeniem, że uda jej się go wybudzić... Jeżeli mogła to tak nazwać. To byłby niewątpliwy sukces dla niej samej. Droga do piękniejszej kariery, to byłby pierwszy przypadek wyprowadzenia pacjenta z takiego stanu!
Pukanie do drzwi z korzeniami wyrwało rodzące się marzenie. Na domiar złego było to wybitnie natarczywe pukanie.
- Wejść! - Krzyknęła może nieco zbyt głośno, dając upust narastającej w niej irytacji. Zapadła się nieco, speszona, w popękany, skórzany fotel, który stęknął w odpowiedzi. Dzielnie znosił jej ciężar nie od dziś (A trzeba wspomnieć, że Marie daleko było od filigranowej postury), skrzypiał więc przy każdym, drobnym ruchu. Drzwi do pokoju uchyliły się delikatnie, jakby nawet... niepewnie. Przestraszyła swojego gościa? Skrzywiła się.
- Mam pilną sprawę. Prosiłbym, aby siostra udała się natychmiast ze mną. – Do jej uszu dobiegł zachrypnięty, męski głos. Niski, przygarbiony człowiek stanął w drzwiach. Wydawał jej się dziwnie znajomy... Z drugiej jednak strony, nie potrafiła sobie przypomnieć nawet, jak ma na imię. Marie zaniepokoiło jego dziwnie zbłąkane spojrzenie, jednak bez słowa wstała i ponagliła gościa ruchem dłoni. Skoro to takie pilne. Zamknęła za sobą drzwi.
Szli ciągiem obskurnych, lecz jak na ironię, jasno oświetlonych korytarzy. Światło uwypuklało ruinę, jaką się stały, wyciągając z rogów ciemny grzyb, o którym wszyscy zgodnie chcieli zapomnieć.
- Budżet. - Wycedziła to słowo jak przekleństwo.
- Słucham? - Prowadzący ją człowiek odwrócił się na chwilę, marszcząc brwi. Marie pokręciła tylko głową.
Echo ich kroków niosło się w dziwnie nienaturalnej ciszy budynku, gdy mijali coraz to nowe, hermetycznie zamknięte przeszklonymi oknami sale. W jednej z nich dostrzegła Edmunda. Leżał na plecach, wpatrzony wzrokiem szarych, pustych oczu w sufit. Otwierał i zamykał usta, zaciskał dłonie i rozluźniał dłonie. Chyba mamrotał. Na pierwszy rzut oka przypadek jak wiele innych. To wrażenie jednak kończyło się ni mniej, ni więcej, właśnie na tym rzucie oka. Jedna z pielęgniarek próbowała go uspokoić. Marie potrząsnęła głową. Nie wiedziała dlaczego, lecz od początku sądziła, że pójdą wprost do niego.
- Panie...
- Jeremy Stevens – Mruknął.
- Mógłby mi Pan powiedzieć, dokąd właściwie zmierzamy, Panie Stevens? - Spytała.
Mężczyzna nie odpowiedział. Zaczął miętolić w palcach mankiet białego fartucha.
- Panie Stevens? - Powtórzyła. Zaczynała wątpić, czy postąpiła słusznie, idąc z nim.
- Za chwilę się Pani wszystkiego dowie.
- Nalegam. - Odparła przez zaciśnięte zęby. Lekarz milczał. Pogrzebał jedynie w kieszeni na piersi. Znalazł. Przed jej oczami błysnęła metalowa plakietka.
No tak.

***

Kto to mówi? Rozejrzałem się bezradnie wokół. Dryfowałem. Gęsta ciemność oblepiała mój byt. ''Płomienie'' zniknęły... Sufit zniknął.
Pac!
Usłyszałem.
Szzzuch, pac, pac.
Pustko? Zapytałem w myślach, zniesmaczony. Co ona robiła, przepraszam?
Pac.
Może wita się tak ze mną? Zmarszczyłem brwi, których posiadania nie byłem pewien. Gdy próbowałem to sprawdzić, w miejscu, w którym powinienem mieć głowę, nie poczułem niczego. Mimo wszystko, lecąc, nagle zdałem sobie sprawę z jakiegoś przełamania w nowym czasie i tutejszej przestrzeni. Ścisnąłem zaborczo kwiat z tapety, który złapałem w locie. On jeden był tu chyba najbardziej realny. I chyba dlatego zaczął się sypać. (Dopiero teraz okazało się, jak wielką opatrznością losu był fakt, że na tę chwilę był tu sam. Nikomu nie życzę zderzenia się ze stadem przekleństw, które wytoczyły się z jego ust, gdy zdał sobie sprawę, że odzyskał głos)
Echo moich słów ucichło. Nigdy nie byłem aż takim furiatem, aby za nim gonić i wołać jeszcze po imieniu przez jakiś czas, dopóki mnie słyszało. Widziałem takich. Nie widziałem w nich siebie.
Nagle poczułem TO.
TO było niczym więcej, jak pozbawiającym mnie tchu uderzeniem. Upadłem. Rude włosy powróciły, splatając się pode mną w drogę. Lśniła mimo braku jakiegokolwiek światła. Muszę przyznać, że upadłem zupełnie... bezmyślnie. Odbijałem się jakiś czas, a moje kończyny wierzgały niezależnie od mojej woli. Porzucona marionetka. Ja, dumny Bóg. Odzyskałem nie tylko głos, ale także czucie... I ciało, właśnie. Bolało.
Gdy uspokoiło się wreszcie, wtopiłem palce w miękką, gładką toń grasującą pode mną. Napawałem się nią – pełną wszelakich odcieni czerwieni i pomarańczu. Otoczyła swą dzikością moje, praktycznie nowe, zmysły.Uśmiechnąłem się.  - Idź... - Zadrżałem, kolejny raz słysząc syk przestrzeni wokół mnie. To słowo dobiegało zewsząd. Nie dana mi była nawet chwila szczęśliwego wytchnienia. Jakże ten świat mnie nienawidził. Wypełniła mnie sceniczna gorycz. Nie sprecyzowała jednak nawet, o który ze światów jej chodziło.
Bo to bynajmniej nie był już ten, który znałem.
Powstałem niepewnie. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że padłem u stóp zbocza wielkiej góry. Była tylko trochę ciemniejsza, niż dana mi przez... ach, a zresztą... wyczarowana przeze mnie ścieżka.
Wolałem na wszelki wypadek nie dotykać ciemnego masywu. Im wyżej, tym coraz gęściej pokrywały go kolce, kratery i przeróżne wypustki. Chyba tak wyobrażałem sobie skórę diabła. Budził się we mnie pełen wstydu, obleśny, niewytłumaczalny niepokój.
Droga była kręta. Trudna. Dołująca wędrowca stromizną. Wchodziłem po niej nieporadnie, czepiając się wszelkich wystających z mojego ''cudu'' kłaków. Opierałem stopy na miękkich, wyczekiwanych w pełnej zipania męczarni, kołtunach. Ktoś kiedyś (ku mojemu zdziwieniu – nie wulgarnie), nazwał ją wspinaczką. Słuszniejsza byłaby ''katorga''. Pieprzona katorga. Albo coś w tym guście.Marzyłem o kołtunie więcej, niż przy spojrzeniu wprzód wcześniej. Nie, nie uważałem wcale, że to nienormalne.  Zwyczajnie pragnąłem splątanych włosów.Próbowałem co jakiś czas patrzeć w niebo. Kto wie, może przyszło mi odegrać rolę jednego z tutejszych, równoległych królów, którzy mieli odnaleźć Jezusa? Szukałem gwiazd, jednak przyszło zobaczyć mi jedynie chłodny, obcy mrok. Westchnąłem. Przytknąłem twarz do niekończącego się, w moich wyobrażeniach, strumienia włosów.- Idź...Podciągnąłem się wyżej.Sam nie wiem ile to trwało. (Zresztą jak miałbym zmierzyć  czas tu czasem stamtąd?) Nawet nie chcę. Uzmysłowiłoby mi to jedynie, jak bardzo byłem zmęczony, gdy przerzuciłem swoje ciało przez ostrą krawędź szczytu.
Przez pewną ilość... podciągnięć wspinałem się wręcz pionowo. Odrzuciłem głowę do tyłu. Raczyłem płuca esencją słowa ''błogi'' – czystym, zimnym powietrzem. Spojrzałem przed siebie. Bezwiednie uniosłem brwi. Moja ruda, niekończąca się ścieżka znikała tutaj przytrzaśnięta pokrywą, jaką był zupełnie płaski szczyt góry. Widziałem zakręcone spiralnie, postrzępione, przerwane jej naciskiem pojedyncze włosy.Swoisty kosz wymiarów? Tam trafił kwiat z mojej tapety? Razem z moją biedną ścieżką...
Jednak coś było w tej chwili ważniejsze.Ktoś mnie obserwował.
Płaskowyż najwyraźniej miał już swoich królów.
Wstałem powoli. Starałem poruszać się jak najciszej, i jak najdłużej próbować walczyć o nieświadomość tego, że rząd wyciosanych w kamiennych (Najbardziej kamień przypominających) kolcach figur, nie odwracał za mną ciężkich, przyozdobionych jarzącymi się złotem koronami głów. Nie podążały za mną dziesiątki zimnych, niewzruszonych oczu, w których pędzel nieznanego artysty wymalował jadowitą wzniosłość. Nic takiego się nie działo, ale byłoby to cholernie niepokojące, prawda?
Szedłem wolno. Uniosłem głowę aby przyjrzeć się... ech... wpatrzonym we mnie twarzom. Ostre, surowe rysy ściągały przeróżne grymasy. Niektóre twarze śmiały się ku mnie bezgłośnym, zastygłym w czasie śmiechem, lecz mimo radości patos i tak odznaczył na nich swoje zimne piętno. Inne płakały w ciszy, płaczem pozbawionym łez. Widziałem gniew, widziałem strach.
Widziałem życie u postaci, które na pierwszy rzut oka nigdy nie marzyły nawet o tym, aby żyć. Tylko... ich oczy. Oczy zawsze były takie same.
Figury poraziły mnie swoim ogromem i szlachetną wielkością godną niebosiężnych gór. Pięły się swymi zwalistymi ciałami wysoko, w nocne ciemności nieba. Mimo to widziałem je dokładnie. Tu wszystko biło swoim własnym, niepojętnym dla mnie światłem. Zwróconymi w górę kolcami swoich koron królowie podtrzymywali i rozciągali nieboskłon nad moją głową, oraz nad tym małym wobec wszystkich światów wzgórzem. Było jak płaszcz chroniący je przed wpływami z miejsca, z którego tu przybyłem. Ów płaszcz był przełamaniem, które odczułem spadając tu.
Zwrócił moje zmysły.
Monarchowie siedzieli w luźnych, spływających na mój szlak szatach, o które nie raz zresztą się potykałem. Siedzieli na wysokich, zdobnych tronach. Wyglądało to tak, jakby w ich ornamentach zaklęto wszystkie kwiaty tego miejsca, i wszystkie rośliny niegdyś tu żyjące. Wokół bowiem próżno było szukać jakiegokolwiek śladu flory.
- Tam... - Zaszeleściły liście wykute w ich siedziskach. Ich ''szept'' ułożył się dla moich uszu w chrapliwe słowa. Jedna z największych figur uniosła rękę, kierując palec do przodu - Idź dalej...
Więc szedłem tak, jak mi kazano. Nie bałem się. Nie dziwiłem się. Z każdym krokiem świat zaczynał przypominać mi lunatyczny sen. Wszystko było, ale jednocześnie znikało, pokryte warstwą obłudy, złudzenia.
Pragnąłem jedynie wypełnić wolę królów o hipnotycznych spojrzeniach.
Idę... Będę szedł.
Nieświadomy końca nie przeszedłem poza ten świat. Góra prysnęła jak bańka.
Stanąłem na dysku.
Jego granice syciły moje oczy pasami głębokiej purpury. Odcinały się od nieodłącznego tutaj mroku... I barw na płótnie. Spleciono je z nieba, które zabrano temu światu.
Pac.
Szuuch, pac, pac, pac...
Wróciły do mnie dźwięki. Teraz jednak widziałem, co, a raczej kto, jest ich przyczyną.
Pędzel. Jaśniejący w jego dłoniach pędzel. Stworzono go ze skradzionych chmur.
Pac!
Przede mną, na wysokim, drewnianym krześle, siedział mężczyzna w jasnobeżowym, pobrudzonym barwnymi plamami fartuchu. Zapierał się bosymi stopami o masywną sztalugę. Sam ze zdumieniem odkryłem, że mam już buty.
Tu nie było faktów i pewników. Wymysły były prawdą, a prawda wymysłami.
Płomienne, czerwono-rude, kręcone włosy mężczyzny żyły własnym życiem. Otulały mu głowę w jakiejś cudacznej parodii węży Gorgony Meduzy.
Wolno, jakby dawkując napięcie, powoli wzrastające ciśnieniem w moich żyłach, odwracał się ku mnie.
Dyszałem.
[i]Potężne krzesło stęknęło donośnie wśród ciszy.
Miał czarne oczy otaczającego nas mroku, niezdrowe, wykwitłe jaskrawą czerwienią usta i pobladłą cerę kogoś, kto nigdy nie ujrzał słonecznego światła.
A przy tym wszystkim twarz chłopca.
- Witaj, Edmundzie... - To on był syczącym głosem przestrzeni. Twarz niewinnego chłopca...
Dopiero teraz spostrzegłem, że w ciemności wokół nas i nad nami unosiły się obrazy.
Odwróciłem się za siebie.
To byli kamienni królowie... I ruda droga, którą zgubiłem. Obraz.
Wypadłem z jego obrazu?
Cytat:Dziwnie bladą skórą cudzych stóp dotknąłem pokrytych bruzdami, czarno-białych, popękanych kafelek, ułożonych nieporadnie na nierównej podłodze zaniedbanego korytarza.
No cóż, to nie jest błąd, ale... Matko Boska, ile tu przymiotników..

Cytat:- Idź... - Zadrżałem. kolejny raz słysząc syk przestrzeni wokół mnie.
Przecinek zamiast kropki.

Cytat:Powstałem niepewnie, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że padłem u stóp zbocza wielkiej góry, tylko trochę ciemniejszej, niż dana mi przez... Wyczarowana przeze mnie! (Nie wpadł bowiem na inne racjonalne wytłumaczenie zaistniałej sytuacji), ścieżka, za to wyraźnie bardziej poszarzałej.
Jakby to powiedział mój główny korektant - przepisz to, bo to nie jest po polsku.

Cytat:Wolałem na wszelki wypadek nie dotykać ów ciemnego masywu.
Wolałem [...] ów ciemnego masywu? To "ów" trochę mi tu nie pasuje.

Cytat:Budził się we mnie pełen wstydu ,obleśny, niewytłumaczalny niepokój.
Spacja po przecinku.

Jakby to opisać... hmmm... dobre. Czytać da się, ale jest kilka problemów xD a) przynajmniej kilka - jak to w tym fragmencie o głównym korektancie - zdań jest tak długich i wykręconych, że musiałem czytać dwa razy żeby zrozumieć o co chodzi, to trochę psuje wrażenia. Poza tym mam jeszcze tylko jedno pytanie - czy to na pewno jest fantastyka? To wyraźnie jest nasz świat, tylko trochę na krawędzi, bo... facet w śpiączce ma wizje? Jeśli tak, to mam wątpliwości w kwestii kategoryzacji Tongue

Tyle mogę powiedzieć teraz, czekam na więcej Tongue
Co do przymiotników... Mam taką... tendencję? To samo w kwestii wykręconych zdań. ;_; W zasadzie to już nałóg... Postaram się to naprawić.
W kwestii reszty - to poprawię z pewnością, bo część wynika z mojego niedbalstwa.
Kategoria:
I tu jest problem - sama nie wiedziałam, do której kategorii to dać, z uwagi, że ta część rzeczywiście fantastyki nie przypomina aż tak. Reszta dopiero zacznie. ._.
"kafelek" to rodzaj męski, więc chyba w l.mn. powinno być - czego? "kafelków" a nie "kafelek"

Cytat:Nawet wzory na niej przyciskały się płasko do ściany (Od, czasu, gdy sobie to uświadomiłem, starałem się lepiej nakierować jej, swoją drogą dosyć lichą, percepcję. Być milszy. Uśmiechałem się do niej)
Nie widzę sensu brać tego zdania w nawias. Poza tym, po "Od" nie powinno być przecinka.

Cytat:Opadłem w ciemność, dopiero teraz słysząc tykanie, coraz to bardziej odległych, coraz to bardziej nierzeczywistych zegarów, kpiących ze mnie beztrosko za pomocą czegoś tak fundamentalnego niegdyś dla mnie jak czas!

Końcówka tego zdania mnie wykończyła Big Grin Musiałam przeczytać kilka razy. Ze mnie i dla mnie się powtarza.

Cytat:Opowiem Ci kiedyś, dlaczego, obiecuję.
Przed "dlaczego" chyba nie powinno być przecinka, ale mogę mylić.

Cytat:Na pożegnanie upadł za mną jeden z kwiatów, odłażących nadal ze starej tapety.
Przypominasz znowu o odłażącej tapecie i to, że ona odłazi "nadal" jakoś mi źle brzmi. I jeszcze, że jest stara - to już wiemy. Czepiam się, ale tak Smile Jakby to uprościć:
Na pożegnanie upadł za mną jeden z kwiatów, odłażących z tapety.

Cytat: druzgotanym czasem biurkiem

To biurko było druzgotane przez czas, czy było czasem druzgotane, a czasem nie?

Cytat:Wydawał jej się dziwnie znajomy
Wywaliłabym "jej"

Cytat: Z drugiej jednak strony przecinek nie potrafiła sobie przypomnieć nawet, jak ma na imię.

Cytat:Światło uwypuklało ruinę, jaką się stały, wyciągając z rogów ciemny grzyb, jaki się tam zalęgł, a o którym wszyscy zgodnie chcieli zapomnieć.

powtórzenia

Cytat:Dryfowałem bezwiednie w ogarniającej mnie, gęstej, obklejającej mój byt ciemności.

Dryfowałem bezwiednie we wszechobecnej, gęstej, oblekającej mój byt ciemności.
Cytat: "kafelek" to rodzaj męski, więc chyba w l.mn. powinno być - czego? "kafelków" a nie "kafelek"
Jakby to ująć... Ups. Oczywiście poprawię. Smile
Cytat: Nie widzę sensu brać tego zdania w nawias. Poza tym, po "Od" nie powinno być przecinka.
Pomyślałam, że tak będzie lepiej dla tekstu. Płynności. Wziąć w nawias wspomnienie "swoich" relacji z tapetą. Przecinek wkradł się tam zupełnie przez przypadek. Wygonię go.
Cytat: Końcówka tego zdania mnie wykończyła Musiałam przeczytać kilka razy. Ze mnie i dla mnie się powtarza.
A teraz, przykro mi, nie wiem, dlaczego Cię wykończyła. To jest zrozumiałe. >.<
Co do "ze mnie" i "dla mnie"... Pokombinuję.
Cytat: Przed "dlaczego" chyba nie powinno być przecinka, ale mogę mylić.
Poszukam - sprawdzę. c:
Cytat: Przypominasz znowu o odłażącej tapecie i to, że ona odłazi "nadal" jakoś mi źle brzmi. I jeszcze, że jest stara - to już wiemy. Czepiam się, ale tak Jakby to uprościć:
Na pożegnanie upadł za mną jeden z kwiatów, odłażących z tapety.
Ba, oczywiście, że przypominam! Nie wiem, czy dostatecznie to uwypukliłam, ale umysł tego człowieka jest chory. Jest do niej tak przywiązany emocjonalnie, że myśli o niej nawet w takich chwilach. Big Grin
Odłazi nadal - kwiaty jeszcze spadają, więc któryś miał szansę wpaść w tę "dziurę". Tam nie wieje, a nie było ich z kolei aż tyle, aby w którymkolwiek miejscu mógł usypać się stos, z którego kwiat mógłby się, ewentualnie, obsunąć.
Co do starości - nie wiem, czy powinnam, ale warto było przypomnieć. Starość i przywiązanie... Chciałam uzyskać wyraźny kontrast między nowym i nieznanym, w którym się pogrąża.
Cytat: To biurko było druzgotane przez czas, czy było czasem druzgotane, a czasem nie?
Tu polegałam na inteligencji językowej czytelnika... Ale okej, "dokleję" przez.

Cytat: Wywaliłabym "jej"
Akurat tu się nie zgodzę. Jej się wydawał, a nie ogółem, więc jakoś źle bym się czuła, zostawiając to bez ów słowa.
W kwestii reszty - już poprawiam. Tongue
Bardzo dziękuję za uwagi. Big Grin
Nie przeczytałam jeszcze całości. Edytuję swoją odpowiedź po kawałku. Jestem w pracy i robię to między jedną wizytą szefa, a drugą Wink

Zdanie, które mnie zmęczyło jest na końcu zbyt skomplikowane, w sensie za dużo tam słów, jak dla mnie oczywiście. Ja w ogóle jestem zwolenniczką prostego pisania. Pewnie wielu osobom to nie będzie przeszkadzać. Ja w takich momentach tracę wątek, bo się zastanawiam, jak dziwnie coś jest sformułowane.

Cytat:Akurat tu się nie zgodzę. Jej się wydawał, a nie ogółem.
Wiem, że jej się wydawał, ale to jest oczywiste. Na tym forum nauczyłam się, że należy redukować zaimki do minimum. I rzeczywiście tekst wtedy wydaje się bardziej zwarty i jakby mniej szkolny. Ale Twój wybór, czy zostawisz tak jak jest, czy zmienisz.
Cytat:Byłem inaczej. – Wychrypiałem.
Byłem inaczej - wychrypiałem.

Cytat:Dziwnie bladą skórą cudzych stóp dotknąłem pokrytych plamami, czarno-białych, popękanych kafelków, ułożonych nieporadnie na podłodze zaniedbanego korytarza.

Stanąłem na brudnych, popękanych kafelkach. Niektóre były popękane. Spojrzałem na zaniedbany korytarz. .-.

Wiesz, co to jest im medias res? Jeśli na początku się nie dzieje i nie zostawiasz czytelnikowi pytań - nie widzi powodu, by czytać dalej.
Brudna, rozbebeszona walizka leżała u stóp zapłakanej kobiety. Wysypała się nowa, markowa bielizna, czekoladki uciekły z pięknego pudełka. Jej beżowy płaszczyk był brudny, poszarpany. Ze speluny nieopodal dobywały się głośne przekleństwa.
1. Dlaczego walizka jest rozbebeszona? 2. Dlaczego kobieta płacze? 3. Dlaczego jej płaszczyk jest brudny i poszarpany? 4. Co wspólnego ma z kobietą ta speluna? 5. O borze, czy to jest to, o czym myślę?!
Wtedy się czyta. No i nie ma, że ojezuznowuSienkiewicz, tylko wartka akcja i nie ma czasu na zastanowienie. Jak już przykujesz uwagę czytelnika, to w luźnych momentach możesz popuścić narratorskie wodze i gdy bohaterka będzie wieczorem ogrzewać się pod kocem, z herbatą w dłoni; wtedy można sobie powrzucać przymiotników. Jeśli ma być strasznie, ma być napięcie czy cokolwiek innego, emocjonującego, to jest sucha (ale bez przesady - patrz "E.") relacja, co kto robi, a między tym wszystkim wstawka jak "poślizgnąłem się. Wszędzie ta cholerna krew" albo "o matko, czy to były ludzkie wnętrzności?!"; wbrew pozorom takie zaskakujące fragmenty lepiej budują atmosferę niż "było brudno, ciemno, dużo krwi, gdzieniegdzie flaki, korytarz był długi i brudny, bo podłoga skrzypiała i była pełna trupów".
To trochę jak narzucanie własnej interpretacji czytelnikowi. Poeta pisze wiersz, prozaik prozę, miał coś na myśli albo i nie; czytelnik czyta, ma własną interpretację, własne wyobrażenie i jest sztos. Autor lubi pomarańczowy, a czytelnik właśnie go nie cierpi - woli biały. Dlatego mamy "ciepłe" lub "zimne" światło. Chyba że autor pisze tylko dla siebie, to luzik.
Cytat:Fakt kolejnej zmiany koloru sprawił, że stanąłem.
Takie som fakty. Prawdziwe fakty, pszem Pana, pszem pani.

Za dużo kursywy, za mało wcięć akapitowych. .-.
Za dużo rozkminy bohater-owskiej na początku.

Nie chce mi się tego czytać. Za duży przesyt. Dobre opisy, ale zbyt stężone. Pisz sobie gdzieś pobocznie opisy krajobrazów czy fragmentów albo po prostu rozpisuj. Narzuć sobie maksymalnie dwa przymiotniki na zdanie, pisz tak przez jakiś czas, a potem się zobaczy, jak tam progres. Czy coś.
Przydałyby się jakieś ćwiczenia na forum do tego. Tylko że leniwe pośladki z nas i nikomu się nie chce angażować w moje zabawy.


Skończę pisać, jak wrócę z randki. Tongue
Cytat:Monarchowie siedzieli w luźnych, spływających na mój szlak szatach, o które nie raz się zresztą potykałem, wsparci na wysokich, zdobnych tronach.

Szeroko rozbudowane i wielokrotnie złożone zdania sprawiają, że tekst jest mdły i nieczytelny. Masz dużo takich zdań.
Np. wyżej zacytowane zdanie można spokojnie podzielić na dwa krótsze. W ten sposób widzę dwie osobne informacje. Kiedy kończę czytać jedną, przyswajam ją, a potem dopiero zaczynam wyobrażać sobie drugą. A kiedy wciskasz je w jedno zdanie i dodatkowo mieszasz ze sobą, wtrącając coś między przecinkami, to ja nie wiem co sobie wyobrażać - czy luźne szaty, czy siedzieli na wysokich, zdobnych tronach, czy może się potykał - o trony, czy o szaty?

Mogło by być np. tak:
Monarchowie siedzieli wsparci na wysokich, zdobnych tronach. Co chwilę potykałem się o ich luźne, spływające wprost na mój szlak szaty.

Pomysł na opowiadanie jest ciekawy, ale ja kompletnie nie widzę tego, co bohater. Czytam zlepek pięknych słów, nie widzę obrazów. Tylko jakieś przebłyski, które nie łączą mi się w całość.

Przepraszam, że tak krytycznie, ale to tylko z dobrego serca, żebyś mogła ulepszać swoje pisanie. Nie uważam się za jakiegoś krytyka, ale mówię szczerze to, co o tekście myślę Wink

Peace Angel
O, mam to: fajnie, że znasz dużo słów, ale czasem niekoniecznie trzeba się tym chwalić. Big Grin
#mamtaksamo

Od:
Cytat:Ktoś przecież mógł być w pobliżu, aby ukraść mój tlen.

Mnie wciągnęło fabularnie. Tongue
Bardzo dziękuję, że poświęciłyście mi tyle czasu. c:
Następną część tego, hm, czegoś, postaram się napisać zgodnie z waszymi radami. Czasem zwyczajnie nie mogę się powstrzymać od budowania takich mutujących powoli w trakcie czytania zdań. Czytałam zbyt wiele książek, w których przeszkadzał mi praktyczny brak opisu, co skutkowało tym, że "pustynia jak okiem sięgnąć" po chwili według autora miała dwa kilometry, a na końcu była skalna ściana. Jakoś obsesyjnie próbuję tego uniknąć, pogrążając się jeszcze bardziej.
No nic, zawojuję. Jeszcze raz dziękuję za cenne uwagi. Big Grin
Cytat:Bardzo dziękuję, że poświęciłyście mi tyle czasu.
To nie było takie całkiem bezinteresowne. Liczę na rewanż Wink
Na wstępie kilka słów tłumaczenia.. Dziwny podział "rozdziału" zawdzięczam temu, iż wziąwszy sobie do serca wasze uwagi, postanowiłam napisać to "na próbę", czy dobrze je zrozumiałam i wyeliminowałam odpowiednio błędy. Nie chciałabym brnąć w to samo bagno drugi raz. Lepiej się wycofać, nim jeszcze nie jestem w nim po szyję. Co do ukazania, że jest to opowiadanie typowo fantastyczne... Będzie w drugiej części "Obrazu drugiego". Niedługo. No cóż, oczywiście przepraszam za wszelkie "byki" i życzę miłej lektury. Tongue


Obraz drugi
Część pierwsza

''Czy widziałeś kiedyś bluźniercy serca
Otchłań dziką, piekielną,
W której mrokach dłoń swą na złudzeniu pieniądza zaciska
Cień bogacza, który dostrzegł
Wartość swego ducha niewielką?

Czy widziałeś kiedyś górę jak serce wojownika,
Co mężnym swym szczytem bariery nieba łechce,
Lecz krwią pokryta jest jego śnieżna przyłbica,
Więc czeka próżno,
Bo w niebie nikt mordercy nawet za dobro nie zechce?

Nie, wy widujecie tylko lustra, a w lustrach siebie,
W swoim bezkresnym mieście ze szkła.
Chodzicie stopami bogów, pryzmatem złudzenia patrząc na świat.
Swe byty ciągniecie przed oblicze zatracenia, uwierzcie!
Zapominacie, że to pokusa na Bezkresy Cierpienia wszelkie byty pcha”

Lament istot ze Złych Światów,
znanych również jako Bezkresy Cierpienia




Malarz zsunął się wolno po drabince przymocowanej do krzesła.
- Pamiętasz mnie? - przemówił. Dźwięk jego słów odbijał się od setek obrazów zawieszonych w przestrzeni – Pamiętasz, Edmundzie? - Wyszeptał, usiłując wyzbyć się wpisanego w głos jadu. Schylił się lekko, jakby uznał, że będąc niższym wydaje się bardziej bezbronny. Nie tym razem. Zacisnąłem usta. Spojrzał na mnie trochę zbyt badawczo, spode łba. Nerwowość towarzyszyła każdemu jego ruchowi. Postąpił ku mnie bezgłośnie.
Nie odezwałem się. Stałem nieruchomo. Prawdę mówiąc zwyczajnie bałem się, że jeżeli spróbuję zrobić krok w tył, ugną się pode mną kolana.
- Edmundzie! - Krzyknął w końcu mężczyzna o dziecięcej twarzy. Wyprostował się nagle, jakby do niego dotarło, że równie dobrze mógłby spróbować psychologicznego podejścia z cielcem. Zrozpaczony wyraz malował się na jego twarzy. Westchnął.
Zdążył jedynie otworzyć usta. Nagle z mroku wokół nas, stamtąd, gdzie zdawał się być najciemniejszy, dobiegł mnie szmer. Nie odwróciłem się, ale Bóg jeden raczy wiedzieć, jak wielką miałem na to ochotę. Za to malarz spiął się jak spłoszone zwierzę. Kątem oka dostrzegłem, jak powietrze wybrzusza się, jakby rzeczywistość była tylko tkaniną, pod którą da się wejść. Ludzki kształt stanął na krawędzi dysku.
Artysta ściągnął krzaczaste, prawie łączące się we włochatą jedność brwi. Rozluźnił napięte mięśnie. Czego mógł się obawiać? Podążył wzrokiem za istotą, obracając w dłoniach błyszczący pędzel. Obserwowałem ruch jego pustych oczu. Drżałem też na całym ciele. Zawiesił spojrzenie nad moim lewym barkiem.
- Shi? - Uniósł głowę, wpijając wzrok coraz bardziej nachalnie za moje ramię – Przestraszyłem cię?
Z chwili na chwilę czułem się coraz bardziej przedmiotowo. Jak przeszkoda.
Czymkolwiek było, znów przemieściło się z cichym szelestem. Poczułem na plecach zimny dotyk.
- Zaciekawiłeś, Coramie. Czy to jest człowiek, o którym mówiłeś? Nie czuję od niego chłodu Podróżników – Melodyjny, zabarwiony zaciekawieniem głos rozbrzmiewał tuż obok mojego ucha. Kobieca sylwetka zbliżyła do mnie twarz. Gdybym tylko choć trochę mniej się bał, może byłoby to nawet przyjemne.
- Możliwe – Odparł wymijająco – Chciałbym, abyś zrobiła coś dla mnie.
Wszystko, co powiedział później, uczynił dla mnie niesłyszalnym. Jego wargi poruszały się bezgłośnie. Jednak zatajenie straciło dla mnie na wartości.
Byłem wstrząśnięty.
Coramie? Fala wspomnień zalała mój umysł. Czy ona powiedziała Coramie? Boże. TEN rudy C...
-...oramie Beringt? - Wydukałem nieświadomie, przerywając malarzowi. – Coramie Beringt, zmarły dwadzieścia sześć lat temu w pożarze?
Spojrzałem na twarz przyjaciela - bladą o ostrych rysach i zakrzywionym, orlim nosie. Niegdyś ciekawską, dziś chłodną i zdystansowaną. Pełną groteskowo starych uczuć, wobec jej lat. Patrzyłem na rdzawą aureolę włosów, wijących się to tu, to tam, w swoim dziwnym, niepokojąco hipnotycznym rytmie. Przepełniła mnie zwyczajna, bezwiedna radość.
- Ten sam. Cieszę się, że zdołałeś sobie w końcu przypomnieć – Odparł. Zmusił usta do uśmiechu. Jego wargom widocznie brakło obycia z tego rodzaju mimiką. Uparcie usiłowały znów powrócić do skrzywionej, sardonicznej pozycji – Cśś... - Szybko ukrócił moje pytania – Proszę cię, nie rozmawiajmy o tym tutaj. Bądź gościem w moim domu, Edmundzie.
Nim zdążyłem odpowiedzieć, szybkim ruchem dłoni malarz przygnał przed siebie zupełnie czarny, zniszczony obraz. Wystawił rudą głowę zza płótna.
- Teraz będziesz musiał mi zaufać. Jedyna droga do mojego domu prowadzi przez niego – Mruknął stukając długim palcem w brzeg ramy. Obszedł obraz i stanął obok mnie. Był o prawie pół stopy niższy – Idziesz? To dobrze, kamień spadł mi z serca. Chwyć mnie za rękę i zamknij oczy. Zamknij, powiedziałem. Inaczej zabije Cię szok Edmundzie, to ważne.
Nim złapałem jego dłoń, odwróciłem się. Kobieta zniknęła.
Poczułem pod palcami chłodny, zimny materiał. Ustępował. Moje dłonie zagłębiały się powoli w jego chłodne wnętrze. Z początku ciężko, później coraz lżej. Podejrzewałem, że jeżeli chciałbym je cofnąć, nie dałbym rady. Dzieło wchłaniało nas coraz szybciej, oblepiając powoli nasze torsy, uda i twarze. Poczułem, jak z ogromną siłą zaczęło zasysać moje ciało, pozbawiając tchu.
Nagle Coram mnie pchnął. Obraz jakby tylko na to czekał. Runąłem. W dal, w dół czy w górę – nie wiedziałem. Machałem bezradnie rękami.
W chwili, gdy byłem już prawie pewien, że zostałem zdradzony, i uduszę się zapomniany wśród tych ciemności, uderzyła we mnie fala dźwięków. Przez zamknięte powieki dotarło do mnie niemrawe światło pochmurnego dnia.
- Możesz już otworzyć oczy – Powiedział łagodnie Beringt. W końcu zdołałem dosłyszeć w jego głosie dawną, młodzieńczą nutę – Tylko nie przestrasz się. Będziemy musieli po nich zejść.
Widok przyprawił mnie o mdłości.
Stałem zipiąc na szczycie długich, szklanych schodów. Szybowały nad miastem. Dziękowałem Bogu, że nowa rzeczywistość wyhamowała mój pęd.
Samo miasto było ogromne. Wieżowce z barwionego szkła wznosiły się wysoko w niebo, mrugając do nas światłami rozlewającymi się wśród mżącego deszczu. Dziwnie samotnie odstawały od porozrzucanych w nieładzie niskich, drewnianych chat, przywodzących na myśl średniowiecze.
Ujadały psy, skrzypiały kołyszące się na wietrze szyldy, parskały cicho ciągnące wozy konie. Zupełnie, jakby nie dotyczył ich szum deszczu. Tonęły w nim tylko wszelkie ludzkie okrzyki.
Cały ten harmider zamykało milczące pasmo gór otoczone ciemnym masywem lasu. Niknęło coraz bardziej we mgle i deszczu.
Malarz wyciągnął zza poły poplamionego fartucha zwieńczony na górze małym haczykiem parasol, i rozłożył go nad nami. Zamiast rączki trzymał bladą, ludzką dłoń, która w odpowiedzi zacisnęła palce na jego dłoni. Obrzucił mnie przeciągłym spojrzeniem człowieka skrzywdzonego, gdy zdał sobie sprawę, jak oskarżycielsko na niego patrzę.
- Pamiętasz Annie? Małą Annie, której na Ziemi obiecałem, w przypływie młodocianej miłości, że zawsze, o ile tylko będę mógł, potrzymam ją za rękę, kiedy będzie jej smutno? - Zapytał. Kiwnąłem głową bez słowa – Umarła osiem lat temu. Uznałem, że deszcz jest prawie jak łzy.
- Czy to naprawdę jest jej... jej dłoń? Skąd... - Zapytałem niezręcznie. Coram westchnął słysząc to i próbując ukryć rozbawienie.
- Naprawdę chcesz wiedzieć? - Uniósł brew. Zmartwił mnie jego nonszalancki ton. Cisza zawisła między nami na dłuższą chwilę.
- Nie. Chyba nie.
Artysta wzruszył w odpowiedzi ramionami.
Jesteś idiotą, Edmund.
Coram Beringt kroczył lekko, z gracją. Nie zważał ani na deszcz ściekający ze schodów, ani na wysokość dzielącą nas od ziemi, podczas gdy sam miałem zdecydowanie zbyt bliskie spotkanie z poręczą. Przykurczony ześlizgiwałem się stopień po stopniu wijących się w nieskończoność schodów. Oplatałem ją ciasno ramionami. Nie mogłem stwierdzić, gdzie dokładnie prowadziły. Za każdym moim poślizgnięciem (i tym samym żałosnym jękiem), malarz chichotał tylko, mrucząc pod nosem niewyraźne komentarze.
Wciąż jednak, gdy zadawałem ważniejsze, dręczące pytania, odpowiadał jedynie;
- Później, przyjacielu,
albo po prostu kręcił głową. Co chwilę także przykładał bok dłoni do czoła, tuż nad oczami, wpatrując czegoś.


Schody skończyły się w najmniej oczekiwanym momencie, gdy nogi drżały mi już od nieustannego spinania mięśni, a ubranie zrobiło się ciężkie od spływającego po mnie deszczu.
Znajdujący się na przedmieściach dom malarza bynajmniej nie wyglądał zupełnie tak, jak tego oczekiwałem. Zrujnowaną rezydencję otaczał na wpół martwy żywopłot, wśród którego cienkich gałązek zawodził wiatr, poruszając żałobnie suchym liśćmi. Zaraz za nim stał jeszcze niski, zielony od mchów, obsypujący się stale murek z brudno-szarej cegły.
Pchnąłem zardzewiałe drzwiczki, wkraczając na wyłożoną kamieniami ścieżkę prowadzącą przez ogród.
Stare zabawki straszyły, usadzone na trawie w kręgu wokół większego kamienia. Obrośnięte bluszczem trzymały w małych, plastikowych rączkach kubeczki pełne brudnej deszczówki. Patrzyły oczami z paciorków na puste talerzyki.
- Klęska głodu – Skomentował malarz. A to ja byłem od siedmiu lat pacjentem zakładu psychiatrycznego imienia Królowej Wiktorii – Shi je uwielbia. Mówi, że talerz jednej z nich to ten, o którego kradzież oskarżono Okiku – Dodał na swoją obronę. Szybko jednak przyłożył palec do ust i, uciszając mnie jak cholerny hipokryta, minął jeden z wielu wetkniętych w ziemię wiatraczków, przystrojonych odłamkami szkła.
Sam budynek nie był w najgorszym stanie, choć drewno, z którego go wybudowano, butwiało powoli, a niektóre deski były również solidnie pęknięte. Największym problemem był chyba dach – nieprzyjemnie przechylony wyraźnie w stronę frontu domu. Nieco zapadł się również w połowie. Wieńczył go jednak radosny, stalowy kogucik.
Stanęliśmy na werandzie. Coram złożył parasolkę i wpatrywał się w drzwi.
- Może wypadałoby je otworzyć... - Podsunąłem niewyraźnie. Wędrowałem spojrzeniem po gzymsach, na których siedziały kamienne gargulce. Mężczyzna nie zareagował, za to jeden z gargulców odwrócił głowę w moją stronę. Natychmiast odwróciłem głowę w przeciwnym kierunku.
Utkwiłem wzrokiem na zawieszonej nad drzwiami tabliczce. ''Malarz Światów'', głosił wyraźnie świeży, napisany niezręcznie fioletową farbą napis. Spod niego prześwitywały kształty starych, nie do końca startych liter, których nie potrafiłem rozczytać.
- Zerhinie... - Upomniał się zmęczonym głosem artysta. Wciąż mnie ignorował.
Za jedną z trzech kolumn podtrzymujących mały balkonik nad nami drgnął podłużny kształt.
- Przepraszam, Paniczu. Czekałem na Pana i... To wszystko przez ten deszcz, jest taki... – Wysapał śpiąco staroświecki wieszak. Podrobił w kierunku drzwi na swoich trzech, krótkich nóżkach, zakończonych kulkami. Malarz przerwał jego tłumaczenia zdecydowanym ruchem ręki – Czy mógłbym może zabrać od Pana mokry płaszcz? - Pochylił się w stronę Corama, wystawiając ku niemu głowę ''porośniętą'' kilkunastoma haczykami. Beringt powiesił na nim okrycie, a następnie przyłożył do niego rączkę parasolki, która chwyciła się drewna i sama zawiesiła na jednym z haczyków. Zerhin wyprostował się, otworzył Coramowi drzwi i... dopiero teraz zdał sobie sprawę z mojej obecności. Zmierzył mnie spojrzeniem dwóch wielkich, złotych śrubek. Również na niego spojrzałem. Staliśmy chwilę w zupełnej ciszy, mierząc się spojrzeniami.
- Cześć... - Mruknąłem w stronę wieszaka.
- Dzień dobry – Odpowiedział niepewnie. Nie zapytał mnie jednak o płaszcz, którego zresztą nie miałem, ale o który wypadałoby zapytać. []To nic.[/i] Zacisnąłem usta.
Wszedłem do domu za Coramem. Zerhin zamknął za nami drzwi i znieruchomiał w kącie krótkiego korytarzyka. Zaraz przy drzwiach.
Rozległ się głośny, metaliczny dźwięk. Trwał chwilę, po czym nagle ucichł.
- Boż... - ...e, co to? Dokończyłem w myślach, bowiem malarz zacisnął mi dłoń na ustach.
- Nie wymawiaj tutaj takich słów. Najlepiej nawet o nich nie myśl! Nie w Lepszym Świecie! - Syknął. Porwał dopiero co zawieszone na wieszaku płaszcz i parasolkę. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem, gdy szarpnął za klamkę.
- Zaczekaj na mnie! - Krzyknął przez szarówkę. Biegł z powrotem ku podniebnym schodom.
Zostałem tylko ja, śpiący Zerhin i pusty, ponury dom Malarza.
Jedne z wielu umieszczonych wzdłuż korytarza drzwi były uchylone. Z pokoju sączyło się słabe światło, rzucające na ściany długie, koślawe cienie.
Cytat:– Pamiętasz, Edmundzie? - Wyszeptał
wyszeptał małą literą

Cytat:Nie tym razem. Pomyślałem zaciskając usta.
tu mi brakuje myślnika, ale nie wiem czy kiedy się myśli, a nie mówi, jest on na miejscu Big Grin

Cytat:Krzyknął w końcu mężczyzna, który zdawał się być chłopcem.
Ale dlaczego on się taki zdawał być? Kiedy czytam, że krzyknął mężczyzna, to widzę dorosłego chłopa, a za chwilę czytam, że on zdawał się być chłopcem i mam zgrzyt, bo nie wiem jak to sobie wyobrazić.

Cytat:Ludzki kształt stanął na krawędzi dysku.
jakiego dysku?

Cytat:Artysta ściągnął krzaczaste, prawie łączące się na jego czole we włochatą jedność brwi.
Strasznie dużo informacji w jednym ciągu. Ja bym wolała tak: Artysta ściągnął krzaczaste brwi, które prawie łączyły się na jego czole we włochatą jedność.

Cytat:- Zaciekawiłeś, Coramie.
nie powinno być "zaciekawiłeś mnie"?

Cytat:- Zaciekawiłeś, Coramie. Czy to jest człowiek, o którym mówiłeś? Nie czuję od niego chłodu Podróżników – Melodyjny, zabarwiony zaciekawieniem głos rozbrzmiewał tuż obok mojego ucha, gdy kobieta zbliżyła do mnie twarz. Gdybym tylko choć trochę mniej się bał, może byłoby to nawet przyjemne.
Musiałam to przeczytać z 5 razy, zanim załapałam, że to kobieta mówi w tym dialogu. Jakby to lekko odwrócić, to by było już wcześniej wiadomo kto mówi: W pewnym momencie poczułem przy sobie kobiecą twarz. - tu kwestia kobiety. - Melodyjny, zabarwiony zaciekawieniem głos, rozbrzmiewał tuż obok mojego ucha.

Cytat:- Możliwe – Odparł wymijającokropka – Chciałbym, abyś zrobiła coś dla mnie.
mała litera i kropka

Cytat:Jego wargi poruszały się bezgłośnie. Nie zwróciłem jednak na to uwagi.
Skoro nie zwrócił na to uwagi, to po co o tym mówi. Może lepiej by było: Jednak w tym momencie co innego zaprzątało moje myśli.

Cytat:-...oramie Beringt? - Wydukałem nieświadomie, przerywając malarzowikropka – Coramie Beringt przecinek zmarły dwadzieścia sześć lat temu w pożarze?

Cytat:- Ten sam. Cieszę się, że zdołałeś sobie w końcu przypomnieć – Odparł,
mała litera

Cytat:– Cśś... - Szybko ukrócił moje pytania – Proszę cię, nie rozmawiajmy o tym tutaj.
2 razy mała litera

Cytat: na szycie
na szczycie?

Dalej już mi się nie chciało poprawiać, tylko czytałam. Powtarzający się u Ciebie błąd, to duża litera po myślniku, gdy narracja odnosi się do wypowiedzi bohatera.

W pewnym momencie straciłam rachubę o ilu postaciach czytam. Był Edmund, malarz, potem jakaś sylwetka, kobieta, przyjaciel. Kto był kim - nie jest do końca jasne. Do tego całe tło wydarzeń tak rozmazane i ciągle się zmieniające, że naprawdę można się pogubić co z czym i dlaczego.
Niestety wciąż nie widzę o czym czytam Sad
Co do błędów w dialogach, przecinków, kropek i szycia - poprawię. ^^

Cytat:tu mi brakuje myślnika, ale nie wiem czy kiedy się myśli, a nie mówi, jest on na miejscu
Wydaje mi się, że jest zupełnie zbędny.
Cytat:Ale dlaczego on się taki zdawał być? Kiedy czytam, że krzyknął mężczyzna, to widzę dorosłego chłopa, a za chwilę czytam, że on zdawał się być chłopcem i mam zgrzyt, bo nie wiem jak to sobie wyobrazić.
Pragnę zwrócić uwagę, na to, że opowiadanie napisane jest częściami. Smile
W poprzedniej części mówiłam, że Coram (malarz) ma twarz chłopca... Ale, nie da się ukryć, mężczyzną już jest. Minęło 26 lat... Musi mieć także już męski głos, skoro Edmunda zdziwił dziecięcy wygląd jego twarzy. Mężczyzna, który zdawał się być chłopcem. Proste. ;_;

Cytat:jakiego dysku?
Pragnę zwrócić uwagę, na to, że opowiadanie napisane jest częściami. Smile ~ Część druga.
Cytat:Myślałem tak, dopóki nieświadomy końca nie przeszedłem poza ten świat. Góra prysnęła jak bańka.
Stałem na dysku.
TYM dysku.

Cytat:
Cytat:Musiałam to przeczytać z 5 razy, zanim załapałam, że to kobieta mówi w tym dialogu. Jakby to lekko odwrócić, to by było już wcześniej wiadomo kto mówi: W pewnym momencie poczułem przy sobie kobiecą twarz. - tu kwestia kobiety. - Melodyjny, zabarwiony zaciekawieniem głos, rozbrzmiewał tuż obok mojego ucha.
Cytat:W pewnym momencie straciłam rachubę o ilu postaciach czytam. Był Edmund, malarz, potem jakaś sylwetka, kobieta, przyjaciel. Kto był kim - nie jest do końca jasne. Do tego całe tło wydarzeń tak rozmazane i ciągle się zmieniające, że naprawdę można się pogubić co z czym i dlaczego.
Niestety wciąż nie widzę o czym czytam
Zaczynam się powoli zastanawiać, czy jest w tym w ogóle jakaś moja wina. :_; Zobaczmy sytuację;
Stoi facet (Edmund) i pseudo mężczyzna (malarz). Pseudo mężczyzna krzyknął i pojawił się kształt człowieka wrzuconego pod rzeczywistość, więc widać tylko jego zarys.
Nagle pseudo mężczyzna mówi przepraszająco do "Shi", którą chyba "przestraszył"...
Odpowiada mu kobiecy głos.
Zapewne wyczarowałam kobietę, bo niemożliwym jest, że ludzki kształt był tak naprawdę jakąś kobietą znaną malarzowi, tylko z jakichś przyczyn nie do końca widoczną w tym wymiarze. Skoro jest pod tą rzeczywistością, na pewno kolejną niemożliwą rzeczą jest, że po prostu pochodzi z innej... ._. Zwracam uwagę na świat, gdzie znajdował się dom malarza. Na pewno nie stamtąd. Co to, to nie, szczególnie, że "Shi" podobają się lalki w jego ogrodzie...
Zobaczmy więc drugą sytuację;
Nasz malarz próbuje przypomnieć Edmundowi-mężczyźnie swoją osobę od samego początku. Chyba Edmund musi go dobrze znać, skoro sądzi, że go pamięta. Później dowiadujemy się dzięki kobiecie-sylwetce, że malarz nazywa się Coram. (Kobieta-sylwetka powiedziała do malarza Coram) Facet-Edmund przypomniał sobie rudego Corama Beringt'a, który zmarł 26 lat temu w pożarze. Spojrzał na twarz przyjaciela i widzi te same rysy twarzy, i te same włosy. Tylko tutaj ów włosy są dzikie jak płomienie... Nawet zdążył porównać malarza dziś i malarza 26 lat temu przed jego tragiczną śmiercią... Nie trudno wywnioskować, że przyjacielem okazał się malarz, szczególnie, że przeszedł za nim na ślepo przez obraz.
Przepraszam za ten napastliwy ton, ale ja naprawdę już nie wiem, o co chodzi, Czarownico. >.<
Ale ja nie czuję, żeby Twój ton był napastliwySmile
Chodzi o to, że widzisz w swojej wyobraźni skomplikowane obrazy, które opisujesz w zagmatwany sposób, tak że ja nie wiem do końca o czym czytam.
To, że x zdań temu, w poprzedniej części wspomniałaś o dysku, nie znaczy, że czytelnik będzie o nim pamiętał, zwłaszcza, że tam się dzieje milion innych rzeczy po drodze. Rzeczywistość, w której dzieje się akcja jest upstrzona dziwnymi, metafizycznymi kształtami, tu są jakieś odpadające ze ściany kwiaty, tam znów powietrze się wybrzusza i staje się materiałem, a między tym wszystkim dysk, o którym wspominasz w innej części.
Może ten tekst nie jest dla mnie i dlatego go nie ogarniam. Mam nadzieję, że inni się wypowiedzą, to się okaże, czy diabeł tkwi w nieumiejętnym doborze słów, czy w mojej niedoskonałości interpretacyjnej.
Stron: 1 2 3 4