25-10-2010, 14:35
Początek czegoś większego. Moje pytanie brzmi: Warto to ciągnąć dalej? Ma to jakieś szanse na "zaistnienie"?
„Emporium Dusz”
Rozdział I
Budzi mnie dźwięk syreny policyjnej. Wstając przewracam się o wszędobylskie, puste butelki po przeróżnych trunkach. Swe kroki kieruję do łazienki. W lustrze szafki nad umywalką widzę bladą postać z kaprawymi oczami. Szybko je przemywam, bo niesmacznie na to patrzeć. Jedyne, co przychodzi mi do głowy to udanie się do baru Witty Phantom. Tylko tam jestem w pełni rozumiany.
Gdy wchodzę do lokalu wita mnie znajoma melodia wygrywana na pianinie przez niewidomego dwunastolatka. Mike był dzieckiem ulicy. Bóg zabrał mu oczy, ale Diabeł dał w zamian piekielnie szybkie palce. Chłopak codziennie wynosi zapełniony kubełek napiwków. Co z tego? I tak nigdy nie będzie widział.
Siadam przy kontuarze i skinieniem głowy przywołuję do siebie barmana. Zanim składam zamówienie, kręci przecząco głową. To znak, że nie ma dla mnie żadnych informacji na temat ewentualnej fuchy. Chwilę później przynosi mi rum z colą, po czym oddala się przyjmując zamówienie od kończącego się playboya, któremu towarzyszy opalona lalunia. Z kieszeni wypłowiałego płaszcza wyciągam foliową torebkę z białymi tabletkami. Biorę tyle, żeby zamknąć umysł na niszczycielskie działanie Miasta, ale tak, by zachować wszelkie umiejętności motoryczne i werbalne. Meskalina mym aniołem.
Późną porą wychodzę z lokalu po drodze zostawiając barmanowi spory napiwek i wrzucając drobniaki do kubka na pianinie. Skoro w Witty Phantom nie było dla mnie żadnej roboty, mogłem się udać tylko do jednego miejsca.
Jest pierwsza w nocy. Wchodząc w jedną z wąskich uliczek skąpanych w mroku, po paru krokach moje oczy zaczyna kłuć charakterystyczna łuna. Neon magicznego sklepu Izydy Maugabe, który przedstawia oko boga Ra. Z kieszeni wyciągam klucz. Tylko wybrani mogą wejść do tego sklepu, im właśnie wręczane są klucze od samej madame Maugabe. Zwykli ludzie nawet nie zobaczą tego budynku. Gdy wchodzę do środka, uderza mnie mocny zapach wszelakich ziół i kadzideł. Na podłodze leżą porozrzucane różnokolorowe pufy, na hebanowych komodach palą się lampy z czerwonym abażurem, a pod nogami przemyka mi kilkanaście kotów.
- Chodź do mnie mój drogi. Niech ci się przyjrzę – skrzekliwy głos Izydy zaprasza mnie do salonu. Przechodzę przez łukowatą futrynę odgarniając ręką indyjskie paciorki. Madame Maugabe siedziała przy małym, okrągłym stoliku przykrytym satynowym materiałem koloru czerwonego. Pośrodku umiejscowiona była szklana kula. Przy nim, na sporym fotelu spoczywała Izyda. Jej twarz, przypudrowana na blady kolor, była niemiłosiernie poorana zmarszczkami, długie i wąskie oczy były zaś podkreślone mocnym makijażem. Szyję owiniętą miała puszystym szalem. W lewej ręce trzymała długą, czarną fifkę, w którą zatknięty był papieros, prawą głaskała swoją perską ulubienicę – Tetsab. Wygląd madame zawsze kojarzył mi się z pomarszczonym, egipskim kotem.
- Co cię do mnie sprowadza mój drogi? – zapytała.
- Szukam roboty i… kończą mi się lekarstwa.
- Tak szybko? Oj, długo to ty nie pożyjesz Rodericku. – westchnęła Izyda wręczając mi dwa pakunki – haszysz i meskalinę.
- To przez to miasto. Męczy mnie.
- Doskonale wiem, co czujesz. Ja przed Miastem ukrywam się tutaj. Rzadko wychodzę. – madame Maugabe co chwila zaciąga się gęstym dymem. Ciężko się tu oddycha.
- Masz dla mnie jakąś robotę, Izydo? – Przeszedłem do sedna sprawy, bo jestem bardzo zmęczony dzisiejszym nicnierobieniem.
- Mam. Nosicielka.
- Znowu?
- Tak. Jest już przeklęta. Wystarczy ją zapieczętować. Musimy się tylko dowiedzieć, gdzie ją znajdziemy.
Izyda wyciągnęła spod stołu wielki słój wypełniony zieloną cieczą, w której unosiła się głowa starej kobiety. To Esmeralda Maugabe, matka Izydy. Nie bacząc na brak reszty ciała i dostępu tlenu, otworzyła oczy i piskliwym głosem przemówiła. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego ta substancja w słoiku nie deformuje jej głosu. Czyżby była magiczna?
- O, to znowu ty! – powiedziała z wyrzutem. – Mówiłam ci Izydo, żebyś tu nie wpuszczała tego degenerata! Przecież…
- Zamknij dziób stara dewoto! – poirytowana Izyda dość gwałtownie skarciła matkę. Takie sceny są rutyną w mojej obecności. – Jak chcesz się do czegoś przydać, to wlep ślepia w szklaną kulę i znajdź nosicielkę.
- Eh… szkoda, że nie odziedziczyłaś po mnie jasnowidztwa.
Gdy matka Izydy spojrzała na szklaną kule znajdującą się po środku stołu, ta momentalnie wypełniła się błękitnym obłokiem. Gałki oczne Esmeraldy przechyliły się w tył głowy, pokazując białkówki. Całość widzenia trwała niecałe dwie minuty.
- Dzisiaj o siedemnastej. Bankiet w Majestic Hotel. Blondynka. Będzie miała na sobie zieloną, satynową sukienkę.
- Dziękuję ci mamo. – Izyda pocałowała słój zostawiając na nim szkarłatny ślad szminki i schowała go z powrotem pod stolikiem.
- Dobra – otwieram pakunek i nabijam szklaną fifkę. – Będę się zbierać.
- Dzielimy się tak jak zawsze Rodericku. Czterdzieści procent dla mnie.
- Co?! Jak zawsze? – Szlag by to. Przeczuwałem, że dzisiaj coś pójdzie nie tak.
- Ceny idą w górę.
- Przecież i tak odwalam największą robotę! Ty nawet o milimetr nie ruszasz swojego zaschniętego zada!
- Czyli mam rozumieć, że rezygnujesz ze współpracy? – spokojny głos Izydy jeszcze bardziej działa mi na nerwy.
- Dobra. Niech będzie czterdzieści procent. Ale za towar nie zapłacę.
Nie czekam na odpowiedź. Wychodzę. Muszę się porządnie wyspać. O szóstej rano stawię się na komisariacie, a później załatwię sprawę z nosicielką.
KILKA PRZECZNIC DALEJ, CAŁODOBOWY SKLEP MONOPOLOWY. GODZINA 1:30 NAD RANEM
Do sklepu chwiejnym krokiem wchodzi starszy pan. Nieliczna klientela patrzy z obrzydzeniem na śmierdzącego i obdartego jegomościa. Ten nie zwracając na to żadnej uwagi podchodzi bezpośrednio do lady, za którą urzęduje blondwłosa piękność.
- Och, jak dobrze, że masz teraz zmianę – zwraca się do sprzedawczyni. Dziewczyna jest wyraźnie zawstydzona obecnością pijaka.
- Wyjdź. Znowu narobisz mi wstydu.
- Córuniu, proszę cię. Daj mi coś do picia.
- Nie masz za grosz godności? – W jej oczach zaczynają się zbierać łzy. Nerwowo rozgląda się po sklepie chcąc zorientować się ile osób patrzy na tą scenę.
- Do cholery! Jedną flaszkę chyba możesz mi dać?! Wiem ile zarabiasz! Od tego ci nie ubędzie! – Ludzie zaczęli w pośpiechu opuszczać budynek, a z drzwi prowadzących na zaplecze wyszła druga ekspedientka.
- Wynoś mi się stąd James!
- Iris, może ty wyjaśnisz mojej córce, że jedna butelka dla jej starego nie jest jakimś wysiłkiem?
- Sam tego chciałeś. Swoje problemy zaraz skonsultujesz z funkcjonariuszami policji.
- Dobra, dobra. Już idę. Głupie dziwki…
Mężczyzna wychodząc jeszcze raz zaklął szpetnie pod nosem. Otwierając drzwi wpuścił uspokajające nocne powietrze.
- Wszystko w porządku, Mario?
- Tak, Iris. Dziękuję.
- Nie masz za co. Musisz być ostrzejsza złotko i nie zwracaj na niego uwagi.
- Nie zwracać uwagi? To przecież mój ojciec…
Iris poczuła się głupio. Zdała sobie sprawę z tego, że właśnie dolewa oliwy do ognia.
- Wiesz, będę miała do ciebie prośbę, ale myślę, że dodatkowy grosz ci nie zaszkodzi.
Dziewczyna przetarła załzawione oczy i chusteczką wytarła nos.
- Jasne. Co miałabym robić?
- Zostałam zatrudniona jako pomoc przy cateringu na bankiecie w Majestic Hotel, ale matka nagle zachorowała i muszę wyjechać. Dzwoniłam do organizatorów i powiedzieli, że jak znajdę zastępstwo to nie będzie problemu.
- A kiedy jest ten bankiet?
- Dzisiaj. Zaczyna się o siedemnastej, ale cała ekipa ma się stawić godzinę wcześniej.
- Dzisiaj? Ja przecież.... nie mam się w co ubrać…
- O to się nie martw kochanieńka, mam wspaniałą zieloną kieckę.
-Ale ja nie chcę ci sprawiać kłopotu. Nie znajdziesz kogoś lepszego?
- Zgłupiałaś? Potrzebujesz pieniędzy, ładnie wyglądasz, przy garmażerce już pracowałaś, a do tego potrafisz się zachować w towarzystwie. Nikt inny nie przychodzi mi do głowy. Na dodatek trochę sobie podjesz, bo jak patrzę na te twoje wystające żebra, to aż mi ciarki przechodzą po plecach.
- Dzięki, Iris.
Rozdział II
Ranne wstawanie jest dla mnie zmorą. Pewnie przez to, że na śniadanie nie pijam kawy. Prawdę mówiąc, to jeszcze nigdy w życiu nie piłem kawy. Wolę mocną, gorzką herbatę. W łazience czyszczę zęby, przeczesuję przetłuszczone włosy, których nie myłem chyba od czterech dni i wychodzę.
Na posterunku policji zjawiam się punktualnie o ósmej. Większość stanowisk jest już zajęta. Ktoś sporządza protokół, ktoś odbiera telefon, a na dalszym planie widzę odprowadzanego do celi, skutego playboya ze wczoraj.
- Czy mnie oczy nie mylą? Czyżby detektyw Crane zaszczycił nas swoją obecnością? – zza pleców dochodzi mnie pełen nieukrywanej ironii głos.
- Witaj Manetti – odpowiadam zrezygnowany. Słowne utarczki z tym irytującym śledczym z nadwagą, są jedną z niewielu rzeczy, które wywołują szczery uśmiech na mej twarzy. Tacy jak on są najgorsi. Zostaje im rok do emerytury, więc ze względu na staż pracy i wiek, siedzą tutaj wcinając pączki i od czasu do czasu udają, że coś robią.
- Crane, czy wiesz, że będąc zatrudnionym na posterunku trzeba do niego przychodzić? – Gdzieniegdzie da się słyszeć irytujące parskanie, na które już dawno temu zdążyłem się uodpornić.
- Niestety mój druhu, kiedy ty ciężko pracujesz na swoją emeryturę, ktoś musi się zajmować twoją żoną. – Pół komisariatu wybucha salwą niekontrolowanego śmiechu. Manetti robi się cały czerwony na twarzy i wymachując pięścią coś do mnie krzyczy. Nie zwracam już na niego uwagi i swoje kroki kieruję do gabinetu szefa. Powoli naciskam poluzowaną klamkę i wchodzę do biura. Zawsze panuje tu półmrok. Przez szpary zasuniętych żaluzji stara się wedrzeć jasnożółte, poranne światło. James Cordey, bo tak nazywa się mój szef, jest wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną po pięćdziesiątce. Na lewym oku ma sporą bliznę, o której woli nie rozmawiać. Nie ma włosów. Słyszałem, że kiedyś go otruto, jednak oprócz znacznego uszkodzenia wątroby i łysiny, nic więcej mu się nie stało. Było to w czasach przecieków i podwójnych agentów w policji.
Znad kubka stojącego na biurku unosi się poskręcana strużka pary. W nozdrza uderza mnie woń mocnej kawy. Czyżbym tylko ja jej nie pił?
- Witaj, szefie. – Staram się nie okazywać żadnych emocji, bo nie wiem, jaki humor ma dziś staruszek.
- Crane… dawno cię tu nie było – Szef mówi wolno. Nachyla się opierając łokcie na biurku i robi z dłoni podpórki, w których ukrywa twarz.
- Spokojnie. Nie przychodzę z pustymi rękoma.
- Więc słucham.
- Informator dał mi namiary na dziuplę kucharzy.
- Jak wiarygodny jest ten twój informator?
- Bardzo.
- Dobrze. Kiedy?
- Myślałem o jutrzejszym dniu. Dzisiaj wpadłem zrobić trochę papierkowej roboty i powiedzieć o tym.
- Ja chcesz to rozegrać?
- To delikatna sprawa. – Biorę krzesełko i siadam na przeciwko James’a. – Dzielnica pełna jest ćpunów i delikwentów na zwolnieniach warunkowych, więc chciałbym ograniczyć ilość osób biorących udział w rozpoznaniu do minimum.
- Brzmi rozsądnie. To na pewno oni?
- Informator podrzucił mi towar stamtąd. – Na biurko rzucam torebkę z resztą meskaliny ze wczoraj. – Są na nich takie same znaczki, jak na tych z miejsca zbrodni. – Szef bierze do ręki pakunek i uważnie się mu przygląda. Po chwili przenosi wzrok na mnie.
- To ma być tylko wybadanie terenu. Resztę zrobi antynarkotykowy.
- Nie płacą mi tak dobrze, żebym miał się wychylać. – Podnoszę się i poprawiam kołnierz płaszcza.
- Roderick. Jeszcze jedna sprawa. – James opiera się o swój fotel i ospałymi ruchami dłoni zaczyna masować czoło. – Nie lubią cię tutaj.
- Mnie nigdzie nie lubią, szefie. – Sztucznie się uśmiecham i udaję w kierunku drzwi. W ostatniej chwili przypominam sobie, po co tak naprawdę tu przyszedłem.
- Dzisiaj muszę wyjść wcześniej. Mam ważną sprawę. Wybierz jakichś rozsądnych ludzi i powiedz im, żeby jutro o trzeciej po południu czekali na Parkeley Square.
Jest piąta po południu. Stoję przed Majestic Hotel. Bankiety tutaj urządzane są na cześć grubych ryb finansjery, których nie obowiązuje etyka i prawo. Większość z nich to dewianci, pedofile, mężowie zdradzający żony z młodymi chłopcami, którzy dzięki wysokiej pozycji społecznej i nie mniejszym zarobkom realizują swoje zwierzęce zachcianki. Ten, kto ma pieniądze może tutaj wszystko. To miejsce różni się od Sodomy i Gomory tylko wykwintnym „szwedzkim stołem” i całodobowym drink barem. Idąc głównym wejściem wyłożonym czerwonym dywanem, zostaję zatrzymany przez młodego pracownika hotelu.
- Pańska godność?
- Odpieprz się. – Macham mu przed nosem odznaką i wchodzę do środka. Żółtodziób.
W środku wita mnie zupełnie inny świat. Kryształowe kieliszki, piękne, kuso ubrane kelnerki, olbrzymi żyrandol wiszący dokładnie po środku sklepienia sali, której podłoga wyłożona jest czarnym marmurem. Świetny kontrast dla znajdujących się niecałe sto metrów stąd slumsów, w których można stracić życie za kromkę chleba.
Idąc przez salę zgarniam kolejne kieliszki z szampanem i prędko je opróżniam, żeby przy następnym spotkaniu z tacą odłożyć pusty i wziąć nowy. Staram się znaleźć moją kobietę w zielonej sukience, ale jest więcej osób niż się spodziewałem.
W końcu dostrzegam ją. Stoi przy bufecie usytuowanym obok fontanny z kupidynem – jednej z wizytówek tego miejsca. Chuda blondynka o wyjątkowej urodzie, ubrana w doskonale pasującą, satynową sukienkę w kolorze absyntu. Żadnej tam zieleni, tylko mocnego, anyżowego absyntu. Do gości uśmiecha się nad wyraz sztucznie. Wybieram moment, w którym w jej pobliżu nie ma nikogo. Poprawiam płaszcz, podchodzę i zaczynam rozmowę.
- Witam. Funkcjonariusz Crane. – Mówię poważnym, służbowym tonem. Przed jej nos wpycham niezawodną odznakę i czekam, aż połknie haczyk.
- Boże… co znowu przeskrobał? – Jest. Teraz tylko wystarczy odpowiednio poprowadzić rozmowę.
- To co zwykle.
- Kolejna pijatyka, tak? Robi to od czasu, gdy matka nas zostawiła. – Ojciec alkoholik. Pójdzie łatwiej niż myślałem.
- Proszę pani, nie interesuje mnie powód. Ja mam do czynienia ze skutkiem, którym jest pobita, siedemdziesięcioletnia emerytka.
- Jezu…
- Sam bym tego lepiej nie ujął. Może przejdzie pani ze mną w mniej… zaludnione miejsce?
- Oczywiście. Proszę chwilę poczekać. – Dziewczyna podchodzi do stojącej obok latynoski, która napełnia szklanki ponczem. Z ich rozmowy i zachowania wnioskuję, że moja „zielona wróżka” dostaje przerwę.
Idąc w stronę hallu, prawą ręką chwytam ją mocno w pasie, a lewą przyciskam do jej pleców mojego starego, poczciwego colta tak, by nikt tego nie zauważył.
- Tylko bez żadnych numerów. – Szepczę jej do ucha. Lufą pistoletu, którą wciskam jej w plecy, daję do zrozumienia, że nie żartuję.
Wchodzimy do toalet na parterze. Nikogo tu nie ma. Wpycham ją do jednej z obszernych kabin.
- Jak masz na imię? – Pytam z ciekawości.
- M… Maria.
- Zatem, droga Mario, rozbieraj się.
- Słucham? – Nic dziwnego, że w takiej sytuacji nie docierają do niej proste reprymendy.
- Rozbieraj się. Ze wszystkiego. – Żeby nadać słowom dodatkowej mocy, odbezpieczam broń i celuję prosto w głowę Marii. W dzisiejszych czasach, żeby uzyskać posłuch u ludzi, trzeba być właścicielem naładowanej broni i odznaki. Ja na szczęście posiadam oba atrybuty.
- A teraz obróć się – Zdezorientowana dziewczyna posłusznie wykonuje moje polecenia i… oto jest. Przeklęta pieczęć. Na lewej łopatce widzę wypalony znak - odwróconego podstawą do góry trójkąta wpisanego w koło. Cóż… należą się jej jakieś wyjaśnienia.
- Mario. Na łopatce masz znak przekleństwa. – Dziewczyna niepewnie spogląda na łopatkę i doznaje szoku.
- Skąd to się wzięło?! – krzyczy.
- Cóż… powodów mogło być wiele, ale wnioskuję, że twoja matka była demonem. Mówiłaś, że was zostawiła. Twój ojciec zapewne dowiedział się, kim naprawdę jest osoba, z którą dzielił łóżko.
- To… to niemożliwe… - Tępo wpatruje się we mnie, histerycznie przy tym dysząc. – Kłamiesz! Jesteś jakimś chorym zboczeńcem! – Po jej policzku zaczynają płynąć łzy. Stoi przede mną naga, skulona, wystraszona.
- Ten znak pojawił się prawdopodobnie kilka godzin temu. Od urodzenia jesteś nosicielką Plugastwa. Znak pojawia się, gdy organizm jest gotowy do przemiany.
- Przemiany?
- Tak. Jutro… może nawet dzisiaj przemieniłabyś się w demona. Wtedy rzuciłabyś się na pierwszą lepszą osobę rozszarpując ją i zjadając.
- Posłuchaj, jeśli chcesz pieniędzy… nie mam ich dużo, ale dam ci wszystko, tylko proszę, nie rób mi krzywdy! – No tak. Typowe. Nie ma co strzępić języka. Przegryzam kciuk lewej dłoni.
- Obróć się do mnie plecami.
- N… Nie! – Czuję jej strach. Niepokój przed nieznany. Przed potencjalnym wariatem lub gwałcicielem. Pociągam za spust. Kula mija o centymetr głowę i kruszy białe płytki. Dziewczyna bez słowa odkręca się.
Podchodzę dość blisko, cały czas trzymając ją na muszce. Przykładam zakrwawiony kciuk do łopatki i wokół znaku przekleństwa kreślę krąg, dookoła którego wypisuje boskie imiona. Na północy YOD, na południu HE, na wschodzie VAU, a na zachodzie TAU. Teraz wymawiam, krótką sentencję odsyłającą:
Przenoszę cię w Imieniu Jednowładnego i Wieczystego Boga i poprzez Jego święte imiona, przez Imię IEH i przez Imię Mocy EL.
Zaczyna się. Plecy Marii wypełniają się siecią czarnych żył. Znowu zaczyna krzyczeć.
- Co się dzieje do cholery?! Pali! Co mi zrobiłeś?!
- Wysyłam twoją duszę do piekła. Tam, gdzie jej miejsce.
- Ale dlaczego? Przecież nie zrobiłam nic złe… złego… - Z oczodołów zaczyna unosić się czarny dym. Tętnice na szyjach pękają, a z nich wylewa się wrząca krew. Trwa to chwilę. Ciało pada na posadzkę i stopniowo paruje. Po minucie nie zostaje żaden ślad, oprócz małego, czarnego kamienia w kształcie trójkąta – przedmiotu, po który tak naprawdę tu przyszedłem. Zabieram jeszcze piękną satynową suknię. Chowam ją do wewnętrznej kieszeni płaszcza.
Żeby wyjść będę musiał przejść przez salę bankietową. Nie będzie to łatwe zadanie, bo z tego co widzę, ludzi jest jeszcze więcej. Nagle, przepychając się przez tłum, podchodzi do mnie młodzieniec żywcem wyjęty z magazynów o modzie. Krótkie, kręcone blond włosy, stylowy, pewnie nieprzyzwoicie drogi garnitur i nienaturalnie białe zęby. Idę o zakład, że się depiluje.
- Witam pana! – Zwraca się do mnie bez żadnego skrępowania.
- My się znamy?
- Nie, ale uważam, że najwyższy czas się poznać – odpowiada z uśmiechem na twarzy.
- Nie interesują mnie mężczyźni.
- Doprawdy, widzę, że humor dzisiaj dopisuje. – Znowu się uśmiecha. Jest strasznie irytujący. – Och, gdzież moje maniery! Nie przedstawiłem się! Quint Rose, a pan jest?
- Nie zainteresowany. – odpowiadam suchym tonem.
- W ten sposób do niczego nie dojdziemy, drogi panie. – W jego głosie słyszę lekkie zdenerwowanie.
- Czego właściwie chcesz?
Jegomość wzrusza ramionami i odpowiada:
- Porozmawiać.
- Właśnie rozmawiamy. – Uśmiecham się szelmowsko i mierzę go wzrokiem.
Nietypowa rozmowa staje się jeszcze bardziej niepokojąca. Nieznajomy bierze mnie pod ramię i odciąga na bok, po czym szepcze:
- Normalnie nie pojawia się pan na takich przyjęciach. Dzisiaj zrobił pan wyjątek? –Czyżby mnie śledził? Nagle coś sobie przypominam. Przebłysk. Engram.
- Quint Rose, tak?
- Zgadza się – odpowiada zdziwiony.
- Paliłem kiedyś takie papierosy.
Rozmówca uśmiecha się jeszcze szerzej i przemawia przesłodzonym tonem.
- Mam dla pana informację. Proszę na siebie uważać, bo losu nie wolno zbyt długo kusić.
- Zawsze na siebie uważam. A teraz jest moment, w którym powinieneś sobie pójść.
- Oczywiście. Nie będę pana dłużej zajmował. Na pewno będziemy mieli jeszcze okazje do rozmowy. - Kłania się na pożegnanie i znika z pola widzenia między przechodzącymi ludźmi.
Kim on był? Czego do cholery chciał? Świat jest pełen wariatów, ale on… on był inny. Znał mnie.
„Emporium Dusz”
Rozdział I
Budzi mnie dźwięk syreny policyjnej. Wstając przewracam się o wszędobylskie, puste butelki po przeróżnych trunkach. Swe kroki kieruję do łazienki. W lustrze szafki nad umywalką widzę bladą postać z kaprawymi oczami. Szybko je przemywam, bo niesmacznie na to patrzeć. Jedyne, co przychodzi mi do głowy to udanie się do baru Witty Phantom. Tylko tam jestem w pełni rozumiany.
Gdy wchodzę do lokalu wita mnie znajoma melodia wygrywana na pianinie przez niewidomego dwunastolatka. Mike był dzieckiem ulicy. Bóg zabrał mu oczy, ale Diabeł dał w zamian piekielnie szybkie palce. Chłopak codziennie wynosi zapełniony kubełek napiwków. Co z tego? I tak nigdy nie będzie widział.
Siadam przy kontuarze i skinieniem głowy przywołuję do siebie barmana. Zanim składam zamówienie, kręci przecząco głową. To znak, że nie ma dla mnie żadnych informacji na temat ewentualnej fuchy. Chwilę później przynosi mi rum z colą, po czym oddala się przyjmując zamówienie od kończącego się playboya, któremu towarzyszy opalona lalunia. Z kieszeni wypłowiałego płaszcza wyciągam foliową torebkę z białymi tabletkami. Biorę tyle, żeby zamknąć umysł na niszczycielskie działanie Miasta, ale tak, by zachować wszelkie umiejętności motoryczne i werbalne. Meskalina mym aniołem.
Późną porą wychodzę z lokalu po drodze zostawiając barmanowi spory napiwek i wrzucając drobniaki do kubka na pianinie. Skoro w Witty Phantom nie było dla mnie żadnej roboty, mogłem się udać tylko do jednego miejsca.
Jest pierwsza w nocy. Wchodząc w jedną z wąskich uliczek skąpanych w mroku, po paru krokach moje oczy zaczyna kłuć charakterystyczna łuna. Neon magicznego sklepu Izydy Maugabe, który przedstawia oko boga Ra. Z kieszeni wyciągam klucz. Tylko wybrani mogą wejść do tego sklepu, im właśnie wręczane są klucze od samej madame Maugabe. Zwykli ludzie nawet nie zobaczą tego budynku. Gdy wchodzę do środka, uderza mnie mocny zapach wszelakich ziół i kadzideł. Na podłodze leżą porozrzucane różnokolorowe pufy, na hebanowych komodach palą się lampy z czerwonym abażurem, a pod nogami przemyka mi kilkanaście kotów.
- Chodź do mnie mój drogi. Niech ci się przyjrzę – skrzekliwy głos Izydy zaprasza mnie do salonu. Przechodzę przez łukowatą futrynę odgarniając ręką indyjskie paciorki. Madame Maugabe siedziała przy małym, okrągłym stoliku przykrytym satynowym materiałem koloru czerwonego. Pośrodku umiejscowiona była szklana kula. Przy nim, na sporym fotelu spoczywała Izyda. Jej twarz, przypudrowana na blady kolor, była niemiłosiernie poorana zmarszczkami, długie i wąskie oczy były zaś podkreślone mocnym makijażem. Szyję owiniętą miała puszystym szalem. W lewej ręce trzymała długą, czarną fifkę, w którą zatknięty był papieros, prawą głaskała swoją perską ulubienicę – Tetsab. Wygląd madame zawsze kojarzył mi się z pomarszczonym, egipskim kotem.
- Co cię do mnie sprowadza mój drogi? – zapytała.
- Szukam roboty i… kończą mi się lekarstwa.
- Tak szybko? Oj, długo to ty nie pożyjesz Rodericku. – westchnęła Izyda wręczając mi dwa pakunki – haszysz i meskalinę.
- To przez to miasto. Męczy mnie.
- Doskonale wiem, co czujesz. Ja przed Miastem ukrywam się tutaj. Rzadko wychodzę. – madame Maugabe co chwila zaciąga się gęstym dymem. Ciężko się tu oddycha.
- Masz dla mnie jakąś robotę, Izydo? – Przeszedłem do sedna sprawy, bo jestem bardzo zmęczony dzisiejszym nicnierobieniem.
- Mam. Nosicielka.
- Znowu?
- Tak. Jest już przeklęta. Wystarczy ją zapieczętować. Musimy się tylko dowiedzieć, gdzie ją znajdziemy.
Izyda wyciągnęła spod stołu wielki słój wypełniony zieloną cieczą, w której unosiła się głowa starej kobiety. To Esmeralda Maugabe, matka Izydy. Nie bacząc na brak reszty ciała i dostępu tlenu, otworzyła oczy i piskliwym głosem przemówiła. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego ta substancja w słoiku nie deformuje jej głosu. Czyżby była magiczna?
- O, to znowu ty! – powiedziała z wyrzutem. – Mówiłam ci Izydo, żebyś tu nie wpuszczała tego degenerata! Przecież…
- Zamknij dziób stara dewoto! – poirytowana Izyda dość gwałtownie skarciła matkę. Takie sceny są rutyną w mojej obecności. – Jak chcesz się do czegoś przydać, to wlep ślepia w szklaną kulę i znajdź nosicielkę.
- Eh… szkoda, że nie odziedziczyłaś po mnie jasnowidztwa.
Gdy matka Izydy spojrzała na szklaną kule znajdującą się po środku stołu, ta momentalnie wypełniła się błękitnym obłokiem. Gałki oczne Esmeraldy przechyliły się w tył głowy, pokazując białkówki. Całość widzenia trwała niecałe dwie minuty.
- Dzisiaj o siedemnastej. Bankiet w Majestic Hotel. Blondynka. Będzie miała na sobie zieloną, satynową sukienkę.
- Dziękuję ci mamo. – Izyda pocałowała słój zostawiając na nim szkarłatny ślad szminki i schowała go z powrotem pod stolikiem.
- Dobra – otwieram pakunek i nabijam szklaną fifkę. – Będę się zbierać.
- Dzielimy się tak jak zawsze Rodericku. Czterdzieści procent dla mnie.
- Co?! Jak zawsze? – Szlag by to. Przeczuwałem, że dzisiaj coś pójdzie nie tak.
- Ceny idą w górę.
- Przecież i tak odwalam największą robotę! Ty nawet o milimetr nie ruszasz swojego zaschniętego zada!
- Czyli mam rozumieć, że rezygnujesz ze współpracy? – spokojny głos Izydy jeszcze bardziej działa mi na nerwy.
- Dobra. Niech będzie czterdzieści procent. Ale za towar nie zapłacę.
Nie czekam na odpowiedź. Wychodzę. Muszę się porządnie wyspać. O szóstej rano stawię się na komisariacie, a później załatwię sprawę z nosicielką.
KILKA PRZECZNIC DALEJ, CAŁODOBOWY SKLEP MONOPOLOWY. GODZINA 1:30 NAD RANEM
Do sklepu chwiejnym krokiem wchodzi starszy pan. Nieliczna klientela patrzy z obrzydzeniem na śmierdzącego i obdartego jegomościa. Ten nie zwracając na to żadnej uwagi podchodzi bezpośrednio do lady, za którą urzęduje blondwłosa piękność.
- Och, jak dobrze, że masz teraz zmianę – zwraca się do sprzedawczyni. Dziewczyna jest wyraźnie zawstydzona obecnością pijaka.
- Wyjdź. Znowu narobisz mi wstydu.
- Córuniu, proszę cię. Daj mi coś do picia.
- Nie masz za grosz godności? – W jej oczach zaczynają się zbierać łzy. Nerwowo rozgląda się po sklepie chcąc zorientować się ile osób patrzy na tą scenę.
- Do cholery! Jedną flaszkę chyba możesz mi dać?! Wiem ile zarabiasz! Od tego ci nie ubędzie! – Ludzie zaczęli w pośpiechu opuszczać budynek, a z drzwi prowadzących na zaplecze wyszła druga ekspedientka.
- Wynoś mi się stąd James!
- Iris, może ty wyjaśnisz mojej córce, że jedna butelka dla jej starego nie jest jakimś wysiłkiem?
- Sam tego chciałeś. Swoje problemy zaraz skonsultujesz z funkcjonariuszami policji.
- Dobra, dobra. Już idę. Głupie dziwki…
Mężczyzna wychodząc jeszcze raz zaklął szpetnie pod nosem. Otwierając drzwi wpuścił uspokajające nocne powietrze.
- Wszystko w porządku, Mario?
- Tak, Iris. Dziękuję.
- Nie masz za co. Musisz być ostrzejsza złotko i nie zwracaj na niego uwagi.
- Nie zwracać uwagi? To przecież mój ojciec…
Iris poczuła się głupio. Zdała sobie sprawę z tego, że właśnie dolewa oliwy do ognia.
- Wiesz, będę miała do ciebie prośbę, ale myślę, że dodatkowy grosz ci nie zaszkodzi.
Dziewczyna przetarła załzawione oczy i chusteczką wytarła nos.
- Jasne. Co miałabym robić?
- Zostałam zatrudniona jako pomoc przy cateringu na bankiecie w Majestic Hotel, ale matka nagle zachorowała i muszę wyjechać. Dzwoniłam do organizatorów i powiedzieli, że jak znajdę zastępstwo to nie będzie problemu.
- A kiedy jest ten bankiet?
- Dzisiaj. Zaczyna się o siedemnastej, ale cała ekipa ma się stawić godzinę wcześniej.
- Dzisiaj? Ja przecież.... nie mam się w co ubrać…
- O to się nie martw kochanieńka, mam wspaniałą zieloną kieckę.
-Ale ja nie chcę ci sprawiać kłopotu. Nie znajdziesz kogoś lepszego?
- Zgłupiałaś? Potrzebujesz pieniędzy, ładnie wyglądasz, przy garmażerce już pracowałaś, a do tego potrafisz się zachować w towarzystwie. Nikt inny nie przychodzi mi do głowy. Na dodatek trochę sobie podjesz, bo jak patrzę na te twoje wystające żebra, to aż mi ciarki przechodzą po plecach.
- Dzięki, Iris.
Rozdział II
Ranne wstawanie jest dla mnie zmorą. Pewnie przez to, że na śniadanie nie pijam kawy. Prawdę mówiąc, to jeszcze nigdy w życiu nie piłem kawy. Wolę mocną, gorzką herbatę. W łazience czyszczę zęby, przeczesuję przetłuszczone włosy, których nie myłem chyba od czterech dni i wychodzę.
Na posterunku policji zjawiam się punktualnie o ósmej. Większość stanowisk jest już zajęta. Ktoś sporządza protokół, ktoś odbiera telefon, a na dalszym planie widzę odprowadzanego do celi, skutego playboya ze wczoraj.
- Czy mnie oczy nie mylą? Czyżby detektyw Crane zaszczycił nas swoją obecnością? – zza pleców dochodzi mnie pełen nieukrywanej ironii głos.
- Witaj Manetti – odpowiadam zrezygnowany. Słowne utarczki z tym irytującym śledczym z nadwagą, są jedną z niewielu rzeczy, które wywołują szczery uśmiech na mej twarzy. Tacy jak on są najgorsi. Zostaje im rok do emerytury, więc ze względu na staż pracy i wiek, siedzą tutaj wcinając pączki i od czasu do czasu udają, że coś robią.
- Crane, czy wiesz, że będąc zatrudnionym na posterunku trzeba do niego przychodzić? – Gdzieniegdzie da się słyszeć irytujące parskanie, na które już dawno temu zdążyłem się uodpornić.
- Niestety mój druhu, kiedy ty ciężko pracujesz na swoją emeryturę, ktoś musi się zajmować twoją żoną. – Pół komisariatu wybucha salwą niekontrolowanego śmiechu. Manetti robi się cały czerwony na twarzy i wymachując pięścią coś do mnie krzyczy. Nie zwracam już na niego uwagi i swoje kroki kieruję do gabinetu szefa. Powoli naciskam poluzowaną klamkę i wchodzę do biura. Zawsze panuje tu półmrok. Przez szpary zasuniętych żaluzji stara się wedrzeć jasnożółte, poranne światło. James Cordey, bo tak nazywa się mój szef, jest wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną po pięćdziesiątce. Na lewym oku ma sporą bliznę, o której woli nie rozmawiać. Nie ma włosów. Słyszałem, że kiedyś go otruto, jednak oprócz znacznego uszkodzenia wątroby i łysiny, nic więcej mu się nie stało. Było to w czasach przecieków i podwójnych agentów w policji.
Znad kubka stojącego na biurku unosi się poskręcana strużka pary. W nozdrza uderza mnie woń mocnej kawy. Czyżbym tylko ja jej nie pił?
- Witaj, szefie. – Staram się nie okazywać żadnych emocji, bo nie wiem, jaki humor ma dziś staruszek.
- Crane… dawno cię tu nie było – Szef mówi wolno. Nachyla się opierając łokcie na biurku i robi z dłoni podpórki, w których ukrywa twarz.
- Spokojnie. Nie przychodzę z pustymi rękoma.
- Więc słucham.
- Informator dał mi namiary na dziuplę kucharzy.
- Jak wiarygodny jest ten twój informator?
- Bardzo.
- Dobrze. Kiedy?
- Myślałem o jutrzejszym dniu. Dzisiaj wpadłem zrobić trochę papierkowej roboty i powiedzieć o tym.
- Ja chcesz to rozegrać?
- To delikatna sprawa. – Biorę krzesełko i siadam na przeciwko James’a. – Dzielnica pełna jest ćpunów i delikwentów na zwolnieniach warunkowych, więc chciałbym ograniczyć ilość osób biorących udział w rozpoznaniu do minimum.
- Brzmi rozsądnie. To na pewno oni?
- Informator podrzucił mi towar stamtąd. – Na biurko rzucam torebkę z resztą meskaliny ze wczoraj. – Są na nich takie same znaczki, jak na tych z miejsca zbrodni. – Szef bierze do ręki pakunek i uważnie się mu przygląda. Po chwili przenosi wzrok na mnie.
- To ma być tylko wybadanie terenu. Resztę zrobi antynarkotykowy.
- Nie płacą mi tak dobrze, żebym miał się wychylać. – Podnoszę się i poprawiam kołnierz płaszcza.
- Roderick. Jeszcze jedna sprawa. – James opiera się o swój fotel i ospałymi ruchami dłoni zaczyna masować czoło. – Nie lubią cię tutaj.
- Mnie nigdzie nie lubią, szefie. – Sztucznie się uśmiecham i udaję w kierunku drzwi. W ostatniej chwili przypominam sobie, po co tak naprawdę tu przyszedłem.
- Dzisiaj muszę wyjść wcześniej. Mam ważną sprawę. Wybierz jakichś rozsądnych ludzi i powiedz im, żeby jutro o trzeciej po południu czekali na Parkeley Square.
Jest piąta po południu. Stoję przed Majestic Hotel. Bankiety tutaj urządzane są na cześć grubych ryb finansjery, których nie obowiązuje etyka i prawo. Większość z nich to dewianci, pedofile, mężowie zdradzający żony z młodymi chłopcami, którzy dzięki wysokiej pozycji społecznej i nie mniejszym zarobkom realizują swoje zwierzęce zachcianki. Ten, kto ma pieniądze może tutaj wszystko. To miejsce różni się od Sodomy i Gomory tylko wykwintnym „szwedzkim stołem” i całodobowym drink barem. Idąc głównym wejściem wyłożonym czerwonym dywanem, zostaję zatrzymany przez młodego pracownika hotelu.
- Pańska godność?
- Odpieprz się. – Macham mu przed nosem odznaką i wchodzę do środka. Żółtodziób.
W środku wita mnie zupełnie inny świat. Kryształowe kieliszki, piękne, kuso ubrane kelnerki, olbrzymi żyrandol wiszący dokładnie po środku sklepienia sali, której podłoga wyłożona jest czarnym marmurem. Świetny kontrast dla znajdujących się niecałe sto metrów stąd slumsów, w których można stracić życie za kromkę chleba.
Idąc przez salę zgarniam kolejne kieliszki z szampanem i prędko je opróżniam, żeby przy następnym spotkaniu z tacą odłożyć pusty i wziąć nowy. Staram się znaleźć moją kobietę w zielonej sukience, ale jest więcej osób niż się spodziewałem.
W końcu dostrzegam ją. Stoi przy bufecie usytuowanym obok fontanny z kupidynem – jednej z wizytówek tego miejsca. Chuda blondynka o wyjątkowej urodzie, ubrana w doskonale pasującą, satynową sukienkę w kolorze absyntu. Żadnej tam zieleni, tylko mocnego, anyżowego absyntu. Do gości uśmiecha się nad wyraz sztucznie. Wybieram moment, w którym w jej pobliżu nie ma nikogo. Poprawiam płaszcz, podchodzę i zaczynam rozmowę.
- Witam. Funkcjonariusz Crane. – Mówię poważnym, służbowym tonem. Przed jej nos wpycham niezawodną odznakę i czekam, aż połknie haczyk.
- Boże… co znowu przeskrobał? – Jest. Teraz tylko wystarczy odpowiednio poprowadzić rozmowę.
- To co zwykle.
- Kolejna pijatyka, tak? Robi to od czasu, gdy matka nas zostawiła. – Ojciec alkoholik. Pójdzie łatwiej niż myślałem.
- Proszę pani, nie interesuje mnie powód. Ja mam do czynienia ze skutkiem, którym jest pobita, siedemdziesięcioletnia emerytka.
- Jezu…
- Sam bym tego lepiej nie ujął. Może przejdzie pani ze mną w mniej… zaludnione miejsce?
- Oczywiście. Proszę chwilę poczekać. – Dziewczyna podchodzi do stojącej obok latynoski, która napełnia szklanki ponczem. Z ich rozmowy i zachowania wnioskuję, że moja „zielona wróżka” dostaje przerwę.
Idąc w stronę hallu, prawą ręką chwytam ją mocno w pasie, a lewą przyciskam do jej pleców mojego starego, poczciwego colta tak, by nikt tego nie zauważył.
- Tylko bez żadnych numerów. – Szepczę jej do ucha. Lufą pistoletu, którą wciskam jej w plecy, daję do zrozumienia, że nie żartuję.
Wchodzimy do toalet na parterze. Nikogo tu nie ma. Wpycham ją do jednej z obszernych kabin.
- Jak masz na imię? – Pytam z ciekawości.
- M… Maria.
- Zatem, droga Mario, rozbieraj się.
- Słucham? – Nic dziwnego, że w takiej sytuacji nie docierają do niej proste reprymendy.
- Rozbieraj się. Ze wszystkiego. – Żeby nadać słowom dodatkowej mocy, odbezpieczam broń i celuję prosto w głowę Marii. W dzisiejszych czasach, żeby uzyskać posłuch u ludzi, trzeba być właścicielem naładowanej broni i odznaki. Ja na szczęście posiadam oba atrybuty.
- A teraz obróć się – Zdezorientowana dziewczyna posłusznie wykonuje moje polecenia i… oto jest. Przeklęta pieczęć. Na lewej łopatce widzę wypalony znak - odwróconego podstawą do góry trójkąta wpisanego w koło. Cóż… należą się jej jakieś wyjaśnienia.
- Mario. Na łopatce masz znak przekleństwa. – Dziewczyna niepewnie spogląda na łopatkę i doznaje szoku.
- Skąd to się wzięło?! – krzyczy.
- Cóż… powodów mogło być wiele, ale wnioskuję, że twoja matka była demonem. Mówiłaś, że was zostawiła. Twój ojciec zapewne dowiedział się, kim naprawdę jest osoba, z którą dzielił łóżko.
- To… to niemożliwe… - Tępo wpatruje się we mnie, histerycznie przy tym dysząc. – Kłamiesz! Jesteś jakimś chorym zboczeńcem! – Po jej policzku zaczynają płynąć łzy. Stoi przede mną naga, skulona, wystraszona.
- Ten znak pojawił się prawdopodobnie kilka godzin temu. Od urodzenia jesteś nosicielką Plugastwa. Znak pojawia się, gdy organizm jest gotowy do przemiany.
- Przemiany?
- Tak. Jutro… może nawet dzisiaj przemieniłabyś się w demona. Wtedy rzuciłabyś się na pierwszą lepszą osobę rozszarpując ją i zjadając.
- Posłuchaj, jeśli chcesz pieniędzy… nie mam ich dużo, ale dam ci wszystko, tylko proszę, nie rób mi krzywdy! – No tak. Typowe. Nie ma co strzępić języka. Przegryzam kciuk lewej dłoni.
- Obróć się do mnie plecami.
- N… Nie! – Czuję jej strach. Niepokój przed nieznany. Przed potencjalnym wariatem lub gwałcicielem. Pociągam za spust. Kula mija o centymetr głowę i kruszy białe płytki. Dziewczyna bez słowa odkręca się.
Podchodzę dość blisko, cały czas trzymając ją na muszce. Przykładam zakrwawiony kciuk do łopatki i wokół znaku przekleństwa kreślę krąg, dookoła którego wypisuje boskie imiona. Na północy YOD, na południu HE, na wschodzie VAU, a na zachodzie TAU. Teraz wymawiam, krótką sentencję odsyłającą:
Przenoszę cię w Imieniu Jednowładnego i Wieczystego Boga i poprzez Jego święte imiona, przez Imię IEH i przez Imię Mocy EL.
Zaczyna się. Plecy Marii wypełniają się siecią czarnych żył. Znowu zaczyna krzyczeć.
- Co się dzieje do cholery?! Pali! Co mi zrobiłeś?!
- Wysyłam twoją duszę do piekła. Tam, gdzie jej miejsce.
- Ale dlaczego? Przecież nie zrobiłam nic złe… złego… - Z oczodołów zaczyna unosić się czarny dym. Tętnice na szyjach pękają, a z nich wylewa się wrząca krew. Trwa to chwilę. Ciało pada na posadzkę i stopniowo paruje. Po minucie nie zostaje żaden ślad, oprócz małego, czarnego kamienia w kształcie trójkąta – przedmiotu, po który tak naprawdę tu przyszedłem. Zabieram jeszcze piękną satynową suknię. Chowam ją do wewnętrznej kieszeni płaszcza.
Żeby wyjść będę musiał przejść przez salę bankietową. Nie będzie to łatwe zadanie, bo z tego co widzę, ludzi jest jeszcze więcej. Nagle, przepychając się przez tłum, podchodzi do mnie młodzieniec żywcem wyjęty z magazynów o modzie. Krótkie, kręcone blond włosy, stylowy, pewnie nieprzyzwoicie drogi garnitur i nienaturalnie białe zęby. Idę o zakład, że się depiluje.
- Witam pana! – Zwraca się do mnie bez żadnego skrępowania.
- My się znamy?
- Nie, ale uważam, że najwyższy czas się poznać – odpowiada z uśmiechem na twarzy.
- Nie interesują mnie mężczyźni.
- Doprawdy, widzę, że humor dzisiaj dopisuje. – Znowu się uśmiecha. Jest strasznie irytujący. – Och, gdzież moje maniery! Nie przedstawiłem się! Quint Rose, a pan jest?
- Nie zainteresowany. – odpowiadam suchym tonem.
- W ten sposób do niczego nie dojdziemy, drogi panie. – W jego głosie słyszę lekkie zdenerwowanie.
- Czego właściwie chcesz?
Jegomość wzrusza ramionami i odpowiada:
- Porozmawiać.
- Właśnie rozmawiamy. – Uśmiecham się szelmowsko i mierzę go wzrokiem.
Nietypowa rozmowa staje się jeszcze bardziej niepokojąca. Nieznajomy bierze mnie pod ramię i odciąga na bok, po czym szepcze:
- Normalnie nie pojawia się pan na takich przyjęciach. Dzisiaj zrobił pan wyjątek? –Czyżby mnie śledził? Nagle coś sobie przypominam. Przebłysk. Engram.
- Quint Rose, tak?
- Zgadza się – odpowiada zdziwiony.
- Paliłem kiedyś takie papierosy.
Rozmówca uśmiecha się jeszcze szerzej i przemawia przesłodzonym tonem.
- Mam dla pana informację. Proszę na siebie uważać, bo losu nie wolno zbyt długo kusić.
- Zawsze na siebie uważam. A teraz jest moment, w którym powinieneś sobie pójść.
- Oczywiście. Nie będę pana dłużej zajmował. Na pewno będziemy mieli jeszcze okazje do rozmowy. - Kłania się na pożegnanie i znika z pola widzenia między przechodzącymi ludźmi.
Kim on był? Czego do cholery chciał? Świat jest pełen wariatów, ale on… on był inny. Znał mnie.