Jako parodysta i kpiarz często biorę za cel znane postacie. O dziwo - szczególnie postacie ulubione. Jako zwolennik serialu "Dr House" nie mogłem przeoczyć słynnego lekarza. Dostało się i jemu.
Oczywiście - z czystej sympatii. Co podkreślam, by mnie zwolennicy doktora na pal wyostrzony nie unieśli.
Zapraszam do lektury.
Dyrektor szpitala nie namierzała Mouse'a zbyt długo. Rzadko szukał schronienia w schowku na miotły, ominęła go więc i skierowała energiczne kroki swoich idealnie zgrabnych nóg do najbardziej pewnego miejsca.
Doktor Mouse siedział w swoim gabinecie w pozycji dziecka, które stara się o nieodwracalne skrzywienie kręgosłupa. Zafascynowanym, adekwatnie dziecinnym wzrokiem wpatrywał się w ekran telewizora, który astronauci uznaliby za monitor wykradziony ze sterowni wahadłowca.
Candie skrzywiła usta, zamykając za sobą drzwi.
– Widzę, że wydłużyłeś sobie czas oglądania seriali z dwóch do ośmiu godzin – zauważyła kąśliwie.
– Nie oglądam serialu – sprostował Mouse niedbale, nie racząc spojrzeć ani na jej twarz, ani – co było dość frapujące – na jej biust i tyłek.
Odwróciła się więc do niego przodem, wydając niezbyt ciche westchnienie rozczarowania. Specjalnie dla Mouse'a wchodziła do jego gabinetu tyłem, nawet wyeksponowanym w kapucynkowy sposób tyłem – ale ostatnio ignorował tę gimnastykę poświęcenia.
Candie obniżyła wzrok i uniosła brwi.
– Mouse!... Zmieniłeś wykładzinę!
– Nie – zaprzeczył obojętnie. – Vicodin mi się rozsypał.
Z ekranu dobiegł szalony, niejako histeryczny śmiech, i Candie przesunęła nań zaciekawione oczy.
– To „Amadeusz” – odkryła zaskoczona. – Oglądasz „Amadeusza”!
Powoli odszukał ją wzrokiem. Bardzo powoli – jakby rozglądał się za nią w półmrocznej pieczarze wypchanej stalaktytami, stalagmitami i szkieletami nonszalanckich grotołazów.
– Ten ton sugeruje, że najbardziej ambitne dozwolone mi filmy to „Czarnoksiężnik z Oz” oraz „Mary Poppins” – wymruczał łagodnie, acz nie bez sarkazmu.
Amadeusz Mozart zachichotał niczym obłąkaniec zaciągnięty nad brzeg strumienia w celu inkwizycyjnego podtopienia i Candie zmarszczyła brwi.
– Tego nie powiedziałam – usprawiedliwiła się. – Ale... Nigdy nie myślałam, że...
– ...mógłbym oglądać musicale? – Wbił w nią to fascynujące, mocno nazistowskie spojrzenie socjopatycznych, urzekających lazurem oczu. Poczuła, że mięknie. Mouse też to poczuł i nasilił socjopatyczny urok swoich oczu, poprzez wytrzeszczenie ich w płazim natężeniu. Był w tym mistrzem.
W gruncie rzeczy był w tym płazem.
Może nie tylko w tym.
Płazio-nazistowskie spojrzenie Mouse'a zawsze ją uwodziło. Mouse o tym nie wiedział, ale zazwyczaj po takim kontakcie czmychała do schowka na miotły i rozbierała się tam, łagodnie i wesoło pomrukując.
By natychmiast ubrać się, histerycznie i w zrezygnowaniu pochlipując.
A raczej – to ona nie wiedziała, że Mouse o tym wiedział.
Mozart znowu zachichotał histerycznie. Tym razem jak szesnastoletnia Indianka osaczona pod wodospadem przez tuzin zdziczałych traperów, drwali i mormonów.
– Nie oglądam filmu w rozrywkowym sensie – wyznał Mouse pobłażliwie.
– A w jakim jeszcze sensie ogląda się filmy?
– Medycznym. Rozpoznawczym. Diagnostycznym.
– Diagnostycznym? – teraz to ona szerzej otworzyła oczy. Porzuciła też tę kapucynkową pozę, prostując plecy, co natychmiast poprawiło jej wizualną rangę.
Mouse powrócił skupionym wzrokiem do ekranu.
– Rozpoznaję choroby Mozarta – obwieścił obojętnie.
– Na podstawie jego tęczówek? – zakpiła.
– Na podstawie śmiechu.
– Co? – zagryzła wargi oszołomiona.
– Słucham śmiechu Mozarta od 6.00 rano. Zdiagnozowałem już drugą fazę choroby dwubiegunowej, zespół Arnolda-Chiariego, uzależnienie od barbituranów, parodontozę, ukryte wole endemiczne, zapalenie tarczycy Hashimoto, kleszczowe zapalenie mózgu, a także rytifobię, odontofobię, majeutofobię, tokofobię, ichtiofobię, amolesofobię, i amaksofobię. I pantofobię zresztą*.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem.
– Ichtiofobię? A co to jest w o ogóle??
– Paniczny lęk przed rybami.
– I chcesz to opublikować?
– Spodziewasz się, że ukryję ten raport w schowku na miotły?
Spłonęła rumieńcem.
– Nie bardzo rozumiem, skąd to zażenowanie – rzekł obłudnie Mouse. Mozart z kolei zaśmiał się jak kapucynka, której wypomniano brak bielizny i podkreślające to skrzywienie kręgosłupa.
– Ale przecież to nie jest Mozart – wycedziła.
– Oczywiście, że nie. To najwyraźniej John Candy po chemioterapii.
– Mouse... Przecież to....
Popatrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami.
– Kaspar Hauser?
Westchnęła ciężko.
– Hassan ibn Sabbah, zwany Starcem z Gór? – dociekał ze śmiertelną powagą.
– Tom Hulce. Aktor. Który zagrał Mozarta w filmie „Amadeusz”. Nie możesz rozpoznać chorób Mozarta na podstawie śmiechu Toma Hulce'a – tłumaczyła Mouse'owi jak dziecku. – Nikt śmiechu Mozarta nie zarejestrował. Niczego nie nagrywano w czasach Mozarta.
Zapadła krępująca cisza. Mouse był wyraźnie oszołomiony tym, co usłyszał, bo płazio wybałuszonymi oczami patrzył to na nią, to na chichoczącego w amoku Toma Hulce'a. Candie poczuła nawet wyrzuty, że zdruzgotała tę całą „przełomową” euforię Mouse'a i zaczęła rozważać, czy nie wypadało ratować jego formy przy pomocy odwrócenia się ponownie tyłem i kapucynkowego nachylenia kręgosłupa. Zanim jednak to uczyniła, Mouse przełamał zdrewnienie i z całkowitym spokojem, nieomal zadowolonym głosem obwieścił:
– Zdiagnozowałem Toma Hulce'a. Na podstawie śmiechu. Jest chory na zespół Arnolda-Chiariego i kleszczowe zapalenie mózgu. A przynajmniej był podczas wizyty u cesarza Franciszka I w roku 1762. Jesteś głodna? Chcesz porzucać piłką? I masz ładne piersi. W życiu ich nie widziałem. Ale diagnozuję na podstawie twoich tęczówek.
– Mouse – wykrzywiła usta, chociaż wzmianka o piersiach przywiodła miłą myśl o kwarantannie w schowku na miotły. – Potrzebuję twojej pomocy.
– W takim razie nie wyróżniasz się w tłumie obywateli New Jersey. Przynajmniej dopóki nie ściągniesz tego gestapowsko obciągniętego kostiumu.
Nabrała głęboko powietrza do płuc.
– Mam kłopotliwego pacjenta.
– Nasz przyjaciel Wilkinson zachorował? Chyba nie na raka?
– Mamy Münchhausena, Mouse...
– A! Zatem symulant. Lubię takich ukarać operacją.
– On się nazywa Münchhausen, na miłość boską. To nie zespół Münchhausena, tylko sam Münchhausen. Baron Münchhausen!
– A – Mouse uniósł jedną brew i przeszył ją bacznym spojrzeniem. – Niech do mnie natychmiast przyjdzie. Jestem u siebie – potoczył dłonią dokoła.
– To pacjent z wypadku, Mouse – zasapała Candie.
– W całości? Czy jeszcze zwożą części? – Mouse zmarszczył czoło, upodobniając je do Kordylierów, po czym zaczął rzucać piłką o ścianę, strącając obrazy.
– W całości, bo to on przejechał kogoś.. Jest w szoku. Narzeka na silny ból w nodze. Myślę, że to problem neurologiczny. Reakcja na stres.
– Ból w nodze? – Mouse złapał piłkę i popatrzył na nią z gwałtownym zainteresowaniem.– W której?
– Poczułeś więzi? – Candie uśmiechnęła się krzywo. – On też ma kłopot z prawą nogą. Poza tym jest twojego wzrostu i tak samo brzydko przystojny. Ale to wszystko, co was łączy. Jest Czarny i młodszy od ciebie o dziesięć lat.
Mouse zmarszczył brwi i przyglądał się jej w zastanowieniu. W końcu poderwał się, by wstać – ale uczynił to tak energicznie jak niezręcznie i runął jak długi. Na jego twarzy nie drgnął jednak ani jeden mięsień, jakby nie stało się nic, nad czym nie miał kontroli.
A ponieważ nie wstawał, rozłożony nieruchomo na wykładzinie i wpatrzony pogodnie w sufit, zbita z tropu Candie wykrztusiła:
– Mouse!... Wywróciłeś się.
– Kiedy?
– Mouse!
– Wcale się nie przewróciłem – zaprzeczył z dziecinnym uporem.
– Przecież leżysz – zasapała bezradnie.
– Owszem. Leżę, bo położyłem się, by się zastanowić nad przypadkiem.
– Mousssse... Przewróciłeś się.
– Jesteś głodna?
– Wasze sugestie – Mouse stanął z flamastrem przy tablicy.
– Kropidlak – rzucił natychmiast Blackman.
– Albo toczeń – uzupełniła Cameroon.
Mouse przez chwilę przyglądał im się z kamienną twarzą, która nasunęła im niemiłe podejrzenie, że palnęli jakieś głupstwo.
– Skąd te wnioski? – spytał w końcu, oglądając się za siebie. Candie stała w drzwiach z założonymi rękami, już nie wypięta, raczej nonszalancka, urażona. Jej twarz wykrzywiał osobliwy grymas dziewczynki, której ukradziono rower czterokołowy i ulubione klipsy.
– Noo – Blackman rozłożył dłonie niczym pastor obiecujący pobłażanie na Sądzie Ostatecznym – zawsze tak wyrokujemy. Toczeń albo kropidlak. To się sprawdza.
– Doskonale – ocenił Mouse krótko. Przesunął znudzony wzrok na pochodzącego z Tasmanii Chayse'a. – A ty co sugerujesz, milczku znaleziony w przechowalni bagażu? Podejrzewasz, że pacjent zatruł się pyłem z polskiej kopalni?
– A co ty sądzisz?
– Że to sarkoidoza.
– I ja tak sądzę.
– A tak naprawdę: że to autoagresja.
– Doszedłem do tego samego wniosku – rzekł niezmieszany Chayse. – Objawy pasują idealnie. Operujmy.
Popatrzyli na niego oszołomieni. Mouse zmarszczył brwi. Trochę za bardzo, ale już dawno stracił kontrolę nad własną ekspresją i personel szpitala przywykł. Tylko pacjenci czasem umykali z przychodni przestraszeni metamorfozą, którą uzasadniałby tylko Halloween.
Część z nich wracała zresztą bardzo szybko. Ta część, która wybiegała na zewnątrz w chaosie i bez rozglądania się na boki. Ich poturbowane ambulansami i dostawczymi pick-upami ciała wnoszono z powrotem do gmachu, a Mouse znów nad nimi stawał i terroryzował socjopatyczną ekspresją twarzy, która była zdolną opisać dwa stulecia wydarzeń w Europie.
I eksterminację Azteków.
– Co chcesz operować? – spytała z niedowierzaniem Candie.
– Noo, to jeszcze ustalimy – rzekł swobodnie Chayse. – Ale nie twierdzę, że nie można zacząć operować bez konkretnego celu. Nóż otwiera cel.
Cameroon przyjrzała mu się z przerażeniem, a Blackman z rezygnacją skrył twarz w dłoniach.
– Chayse – Mouse patrzył na tablicę. – Przynieś mi kawę.
– Jasne, szefie!
– I hot-doga.
Chayse poderwał się, ale zamarł, gdy usłyszał kolejne rozszerzenie zamówienia.
– I siedemnaście snickersów.
– Siedemnaście??
– Każdego kupisz w innym sklepie. Inaczej ściągniesz na siebie uwagę FBI. Są bardzo czuli na punkcie dziwaków.
– Aha – Chayse ruszył do drzwi ogłupiały.
– I komiks o powieszeniu Batmana – dorzucił Mouse z powagą, która zawstydziłaby grabarzy rządowych.
Kiedy Chayse wyszedł, Blackman zwrócił na swego szefa przejęte oczy.
– Jest taki komiks? Powiesili go?
– Tak – potwierdził Mouse niewzruszony. – Ku-Klux-Klan. Przecież był Czarny. Rozumiem twoje odczucia. To był jedyny latający Czarny.
– Mouse! – odezwała się karcąco Candie. – Nie ma takiego komiksu. Chciałeś pozbyć się Chayse'go. Dziwne, skoro we wszystkim cię popiera.
– Właśnie dlatego. Przydupasy mają to do siebie, że z miłością i oddaniem zadają bratobójcze ciosy nożem w okolice nerki.
– Więc Batman żyje? – wymruczał cicho Blackman.
Mouse przesunął na niego pusty wzrok płaza, który zapomniał się podczas wygrzewania na słońcu i wysechł z życia.
– Oczywiście. Nie mniej niż Kuba Skoczek.
– Kto?
– Jeden z pierwszych terrorystów miejskich. Skakał dalej niż kangur po dachach i ludziach Londynu w drugiej połowie XIX wieku. Na piersi miał zawieszoną karbidówkę, bo był agresorem nocnym.
– Pacjent czeka – przypomniała Candie.
– Załóżmy białe kaptury i powieśmy go – zażartował Mouse swobodnie.
Bardzo swobodnie. Nie zaśmiał się nikt, a Blackman pokręcił głową.
Mouse wzruszył ramionami i odwrócił się do tablicy.
– Przeanalizujmy objawy jeszcze raz. Mamy tu: rozjeżdżanie białoskórych przechodniów z sześciorgiem dzieci, ucieczka z miejsca wypadku o sześćdziesiąt cali, symulowanie bólu w nodze i chwytanie za tyłek samego siebie, bo pielęgniarki były poza zasięgiem.
– Powieśmy go – zaproponował Blackman.
Mouse przeszył go wzrokiem.
– Jesteś rasistą – osądził z satysfakcją. – Nie lubisz Czarnych.
– Nonsens – żachnął się Blackman.
– Pacjent czeka. – Candie trochę zmieniła wyraz twarzy. Teraz zdawała się żywić pretensje o podpalenie domu i uwiezienie sióstr do siedlisk Szoszonów.
Gdy tymczasem jej żaden Szoszon nie porwał...
Nikt nigdy nie dopadł jej w tym schowku na miotły.
– Tak – skinął głową Mouse. – Dyskusja jest jak zwykle jałowa. Bawicie się w osądzanie Czarnych, gdy to biali lekarze szczepią amerykańskie dzieci mieszaniną rtęci, aluminium, acetonu i tkanki z abortowanych płodów.
– Skąd wiesz, u licha? – spytał z przejęciem Wilkinson, który właśnie pojawił się za plecami Candie.
– Przecież jestem białym lekarzem. Robię, co do mnie należy.
Baron Münchhausen nieufnie i z rosnącym niepokojem przyglądał się nachylonej nad nim twarzy. Twarz była skrajnie pomarszczona, waranowo stężała, a wypchnięte nieznaną i niekoniecznie kontrolowaną siłą gałki oczne świdrowały go z nieznośnym i raczej źle rokującym uporem. Nieufność została utracona minutę wcześniej – dziwny lekarz natychmiast po wejściu zablokował drzwi laską o rączce w kształcie upiornego sukkuba**, po czym zerwał gwałtownie kroplówkę uwieszoną nad łóżkiem. Niespecjalnie też ujął Münchhausena, kiedy rozchylił marynarkę i odsłonił koszulkę z wielką flagą Konfederacji.
Czarnoskóry pacjent Münchhausen trochę już się bał i myślał o ucieczce.
– Czy... coś nie tak? – wykrztusił w końcu.
– Nic poza tym, że anihilował pan całą rodzinę spieszącą po nagrodę do burmistrza. Poza tym jest problem z pańską nogą.
– Problem? – przełknął ślinę pacjent. – Ale ja już nie czuję bólu właściwie. A tamci biedacy wbiegli mi pod auto, nic nie mogłem zrobić...
– Mógł pan jechać na zakupy autobusem albo zostać w domu i poświęcić czas na zawieszanie portretów abolicjonistów na ścianie salonu. A noga... – Mouse odchylił kołdrę i przyjrzał się prawej nodze z namaszczeniem. – Ciekawe.
– Co to oznacza dokładnie? – spytał z ociąganiem Münchhausen. Starał się nie patrzeć na twarz doktora, ale kiedy odwracał od niego wzrok, ściągał go natychmiast straszny sukkub zdobiący laskę.
Mouse pokiwał głową, niespiesznie przykrył nogę, wygładził kołdrę i z odprężeniem wrócił spojrzeniem do pacjenta.
– Wszystko jasne – orzekł.
– Ale co? – zasapał pacjent bliski desperacji.
– Głos panu drży.
– Doktorze...
– Co pan robił w Turcji? – przerwał Mouse.
Baron Münchhausen zamilkł oszołomiony. Widocznie też wrosło jego przerażenie, bo skulił się, a nawet oddalił od doktora tak dalece, jak tylko mógł. To jakieś dwa cale.
– W Turcji? – wybełkotał, ocierając dłonią spocone czoło. – Nigdy nie byłem w Turcji...
– Obaj doskonale wiemy, że pan był – rzekł zimno lekarz. – I w Oczakowie.
– W... Gdzie?!
– W Oczakowie. Nad Dnieprem.
Pacjent z trwogą obejrzał się na drzwi. Nie zauważył jednak żadnych przechodzących za szybami członków personelu.
Natomiast znów zauważył sukkuba.
Co gorsza, odniósł wrażenie, że sukkub zauważył jego.
– Nie rozumiem, o czym pan mówi, doktorze – wykrztusił. – Czy mógłby pan wezwać...
– Przecież walczył pan w wojnie rosyjsko-tureckiej? – uniósł brwi Mouse. – Odpalono pocisk, na którym pan drzemał, zgadza się?
Pacjent potrząsnął głową.
– Nie – zaprzeczył z wysiłkiem. – Nie zgadza się. Pan mnie z kimś myli, proszę sprawdzić kartę...
Mouse uczynił rzecz straszną – znowu wykształcił na swojej twarzy pasmo Kordylierów, po czym oderwał socjopatyczny wzrok od Münchhausena, wyprostował się, odszedł na koniec łóżka i spojrzał na kartę.
– Rzeczywiście – wymruczał z zafascynowaniem.
– A nie mó...
– August Dieckmann, SS-Obersturmbannführer, odznaczony Krzyżem Rycerskim Żelaznego Krzyża z Liśćmi Dębu i Mieczami.
– Co pan...??
Mouse ziewnął i znów pochylił się nad do reszty spanikowanym pacjentem.
– Oczywiście żartowałem. Karta wyraźnie podaje, że nazywa się pan Münchhausen.
– Nazywam się Münchhausen, Chryste panie, ale nigdy nie walczyłem z Rosjanami! – wykrzyknął z rozpaczą czarnoskóry pacjent.
Zapadła cisza. Mouse przypatrywał się swojemu podopiecznemu z widocznym zaintrygowaniem.
– Może w istocie nie jest pan tym baronem – chrząknął. – W ogóle pierwszy raz spotykam czarnego arystokratę.
Pacjent spojrzał na niego jak na szaleńca, co zresztą miało swoje uzasadnienie.
– Nie jestem baronem... Baron to moje imię.
Teraz milczenie trwało dłuższą chwilę. Przez ten czas pacjent modlił się z zamkniętymi oczami o nadejście pielęgniarki, a Mouse gładził brodę ze wzrokiem utkwionym tępo w sukkubie.
– Wracając do tematu – odezwał się wreszcie tonem człowieka pogrążonego w przyjacielskiej pogawędce. – Nogę da się uratować, ale za pewną antropologiczną cenę.
Przez minutę Baron Münchhausen nie odzywał się, udając, że nie jest zainteresowany sprecyzowaniem określenia „antropologiczna cena”. Ale w końcu poddał się, tuż po tym, jak zobaczył pielęgniarki umykające spod drzwi i mrugające porozumiewawczo do diabolicznego lekarza.
– To znaczy? – wyszeptał, ponownie przymykając powieki.
– Proszę mi zaufać, baronie – wymruczał Mouse.
Po czym huknął stołkiem w czoło pacjenta.
Kilka tygodni poszukiwano doktora Mouse'a. Ponieważ nie było to pierwsze zniknięcie, alarm pozbawiony był większego hałasu medialnego i rozkuwania murów szpitala. Zresztą doktor Wilkinson, przyjaciel Mouse'a, odradził „tego rodzaju reklamę” placówki, bo Mouse i tak sam się odnajdzie, „niestety”.
Candie wypuściła z dłoni teczkę, gdy ujrzała Mouse'a maszerującego przez hol z miną wyrażającą najwyższe odprężenie.
– Mouse! – krzyknęła. Zaraz też spłoniła się, bo ucichł gwar i wszystkie głowy zwróciły się na nich.
Mouse podszedł do niej z uśmiechem.
– Kochasz mnie? – spytał.
– Brzydzę się tobą.
– Czy dlatego siedziałaś przez tydzień w schowku? – spytał, schylając się ku ziemi. Podał jej teczkę i dodał niewinnym tonem: – Sprzątaczki mówiły.
– Gdzie byłeś? – spytała przez zęby.
Pokręcił głową w zafrapowaniu.
– Wyobraź sobie, że położyłem się na chwilę w jednej z nieczynnych sal prosektorium i zapadłem w śpiączkę. Ale teraz czuję się bardzo witalny. Myślę, że wyjdziemy gdzieś wieczorem z Wilkinsonem jako drag queens. Dołączysz?
Potrząsnęła głową z ciężkim westchnieniem.
– Znaleźliśmy Barona Münchhausena.
– Na Boga – popatrzył na nią wielkimi oczami wstrząśniętego dziecka. – To on też zniknął?... Gdzie był?
– W jednej z nieczynnych sal prosektorium.
Teraz on pokręcił głową.
– Perwersyjne i faszystowskie – osądził.
Candie chciała coś powiedzieć, ale otwarła tylko usta jak ogłuszona ryba, patrząc na niego bezradnie.
– Zbyt łagodnie traktujemy pacjentów – rzekł z przyganą Mouse, patrząc na swoje buty. – Niedługo będzie im się wręczać Krzyże Rycerskie Żelaznego Krzyża z Liśćmi Dębu i Mieczami.
Odwrócił się od niej i ruszył do wyjścia.
– Gdzie idziesz? – spytała z żalem.
– Pobiegać – odparł swobodnie.
Uszedł ledwie kilka kroków, gdy zatrzymał go zaaferowany, dość spięty głos Candie.
– Mouse!... Pacjent Münchhausen... Jego prawa noga...
Przystanął i zwrócił na nią zaintrygowaną twarz.
– Co z nią? – spytał.
– Z b i e l a ł a.
Pokiwał głową w zadumie.
– Uprzedzałem go, że wystąpią zmiany.
– Ale... rozłożyła ręce bezradnie. – Ale jak...?
– Powinien był siedzieć w domu i wieszać obrazy – rzekł sucho Mouse i znów ruszył przed siebie.
– Mouse!
Nie odwrócił się nawet.
– Gdzie twoja laska?
– Zgubiłem!
Znów uszedł ze trzy kroki.
– Mouse!
Nie zmniejszył nawet tempa, uśmiechając się do siebie.
– Ty nie utykasz!!
– Utykam! – zawołał.
Poutykał przez kilka sekund, bardziej niżby należało, po czym znów maszerował dziarskim krokiem olimpijczyka.
Przechodząc koło kosza, z łomotem wpakował weń kilka pudełek vicodinu.
Gdy zbliżał się już do drzwi wyjściowych, przenikliwy wrzask Candie na moment go zatrzymał, paraliżując zresztą cały pobliski personel i gości szpitala.
– Mouse!!!
Zrobił grymas urwisa przyłapanego na gorącym uczynku i chyżo wśliznął się w szparę otwieranych drzwi. Mimo to zdążył usłyszeć jeszcze Candie.
– Mouse!... PODMIENIŁEŚ NOGI!!!
*No to po kolei: lęk przed zmarszczkami, lęk przed leczeniem stomatologicznym, przed ciążą, przed porodem, przed rybami, pojazdami, prowadzeniem pojazdów... I lęk przed wszystkim. Wydaje się, że do Mozarta pasują zwłaszcza fobie dotyczące porodu i prowadzenia pojazdu.
**Sukkub – demon przybierający postać obezwładniająco pięknej kobiety – zdobionej w celu pokuszenia rogami i kopytami – nawiedzający mężczyzn we śnie w celu zrabowania energii życiowej za pomocą wyszukanych technik gwałtu.
Oczywiście - z czystej sympatii. Co podkreślam, by mnie zwolennicy doktora na pal wyostrzony nie unieśli.
Zapraszam do lektury.
Doktor Mouse i Baron Münchhausen
Dyrektor szpitala nie namierzała Mouse'a zbyt długo. Rzadko szukał schronienia w schowku na miotły, ominęła go więc i skierowała energiczne kroki swoich idealnie zgrabnych nóg do najbardziej pewnego miejsca.
Doktor Mouse siedział w swoim gabinecie w pozycji dziecka, które stara się o nieodwracalne skrzywienie kręgosłupa. Zafascynowanym, adekwatnie dziecinnym wzrokiem wpatrywał się w ekran telewizora, który astronauci uznaliby za monitor wykradziony ze sterowni wahadłowca.
Candie skrzywiła usta, zamykając za sobą drzwi.
– Widzę, że wydłużyłeś sobie czas oglądania seriali z dwóch do ośmiu godzin – zauważyła kąśliwie.
– Nie oglądam serialu – sprostował Mouse niedbale, nie racząc spojrzeć ani na jej twarz, ani – co było dość frapujące – na jej biust i tyłek.
Odwróciła się więc do niego przodem, wydając niezbyt ciche westchnienie rozczarowania. Specjalnie dla Mouse'a wchodziła do jego gabinetu tyłem, nawet wyeksponowanym w kapucynkowy sposób tyłem – ale ostatnio ignorował tę gimnastykę poświęcenia.
Candie obniżyła wzrok i uniosła brwi.
– Mouse!... Zmieniłeś wykładzinę!
– Nie – zaprzeczył obojętnie. – Vicodin mi się rozsypał.
Z ekranu dobiegł szalony, niejako histeryczny śmiech, i Candie przesunęła nań zaciekawione oczy.
– To „Amadeusz” – odkryła zaskoczona. – Oglądasz „Amadeusza”!
Powoli odszukał ją wzrokiem. Bardzo powoli – jakby rozglądał się za nią w półmrocznej pieczarze wypchanej stalaktytami, stalagmitami i szkieletami nonszalanckich grotołazów.
– Ten ton sugeruje, że najbardziej ambitne dozwolone mi filmy to „Czarnoksiężnik z Oz” oraz „Mary Poppins” – wymruczał łagodnie, acz nie bez sarkazmu.
Amadeusz Mozart zachichotał niczym obłąkaniec zaciągnięty nad brzeg strumienia w celu inkwizycyjnego podtopienia i Candie zmarszczyła brwi.
– Tego nie powiedziałam – usprawiedliwiła się. – Ale... Nigdy nie myślałam, że...
– ...mógłbym oglądać musicale? – Wbił w nią to fascynujące, mocno nazistowskie spojrzenie socjopatycznych, urzekających lazurem oczu. Poczuła, że mięknie. Mouse też to poczuł i nasilił socjopatyczny urok swoich oczu, poprzez wytrzeszczenie ich w płazim natężeniu. Był w tym mistrzem.
W gruncie rzeczy był w tym płazem.
Może nie tylko w tym.
Płazio-nazistowskie spojrzenie Mouse'a zawsze ją uwodziło. Mouse o tym nie wiedział, ale zazwyczaj po takim kontakcie czmychała do schowka na miotły i rozbierała się tam, łagodnie i wesoło pomrukując.
By natychmiast ubrać się, histerycznie i w zrezygnowaniu pochlipując.
A raczej – to ona nie wiedziała, że Mouse o tym wiedział.
Mozart znowu zachichotał histerycznie. Tym razem jak szesnastoletnia Indianka osaczona pod wodospadem przez tuzin zdziczałych traperów, drwali i mormonów.
– Nie oglądam filmu w rozrywkowym sensie – wyznał Mouse pobłażliwie.
– A w jakim jeszcze sensie ogląda się filmy?
– Medycznym. Rozpoznawczym. Diagnostycznym.
– Diagnostycznym? – teraz to ona szerzej otworzyła oczy. Porzuciła też tę kapucynkową pozę, prostując plecy, co natychmiast poprawiło jej wizualną rangę.
Mouse powrócił skupionym wzrokiem do ekranu.
– Rozpoznaję choroby Mozarta – obwieścił obojętnie.
– Na podstawie jego tęczówek? – zakpiła.
– Na podstawie śmiechu.
– Co? – zagryzła wargi oszołomiona.
– Słucham śmiechu Mozarta od 6.00 rano. Zdiagnozowałem już drugą fazę choroby dwubiegunowej, zespół Arnolda-Chiariego, uzależnienie od barbituranów, parodontozę, ukryte wole endemiczne, zapalenie tarczycy Hashimoto, kleszczowe zapalenie mózgu, a także rytifobię, odontofobię, majeutofobię, tokofobię, ichtiofobię, amolesofobię, i amaksofobię. I pantofobię zresztą*.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem.
– Ichtiofobię? A co to jest w o ogóle??
– Paniczny lęk przed rybami.
– I chcesz to opublikować?
– Spodziewasz się, że ukryję ten raport w schowku na miotły?
Spłonęła rumieńcem.
– Nie bardzo rozumiem, skąd to zażenowanie – rzekł obłudnie Mouse. Mozart z kolei zaśmiał się jak kapucynka, której wypomniano brak bielizny i podkreślające to skrzywienie kręgosłupa.
– Ale przecież to nie jest Mozart – wycedziła.
– Oczywiście, że nie. To najwyraźniej John Candy po chemioterapii.
– Mouse... Przecież to....
Popatrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami.
– Kaspar Hauser?
Westchnęła ciężko.
– Hassan ibn Sabbah, zwany Starcem z Gór? – dociekał ze śmiertelną powagą.
– Tom Hulce. Aktor. Który zagrał Mozarta w filmie „Amadeusz”. Nie możesz rozpoznać chorób Mozarta na podstawie śmiechu Toma Hulce'a – tłumaczyła Mouse'owi jak dziecku. – Nikt śmiechu Mozarta nie zarejestrował. Niczego nie nagrywano w czasach Mozarta.
Zapadła krępująca cisza. Mouse był wyraźnie oszołomiony tym, co usłyszał, bo płazio wybałuszonymi oczami patrzył to na nią, to na chichoczącego w amoku Toma Hulce'a. Candie poczuła nawet wyrzuty, że zdruzgotała tę całą „przełomową” euforię Mouse'a i zaczęła rozważać, czy nie wypadało ratować jego formy przy pomocy odwrócenia się ponownie tyłem i kapucynkowego nachylenia kręgosłupa. Zanim jednak to uczyniła, Mouse przełamał zdrewnienie i z całkowitym spokojem, nieomal zadowolonym głosem obwieścił:
– Zdiagnozowałem Toma Hulce'a. Na podstawie śmiechu. Jest chory na zespół Arnolda-Chiariego i kleszczowe zapalenie mózgu. A przynajmniej był podczas wizyty u cesarza Franciszka I w roku 1762. Jesteś głodna? Chcesz porzucać piłką? I masz ładne piersi. W życiu ich nie widziałem. Ale diagnozuję na podstawie twoich tęczówek.
– Mouse – wykrzywiła usta, chociaż wzmianka o piersiach przywiodła miłą myśl o kwarantannie w schowku na miotły. – Potrzebuję twojej pomocy.
– W takim razie nie wyróżniasz się w tłumie obywateli New Jersey. Przynajmniej dopóki nie ściągniesz tego gestapowsko obciągniętego kostiumu.
Nabrała głęboko powietrza do płuc.
– Mam kłopotliwego pacjenta.
– Nasz przyjaciel Wilkinson zachorował? Chyba nie na raka?
– Mamy Münchhausena, Mouse...
– A! Zatem symulant. Lubię takich ukarać operacją.
– On się nazywa Münchhausen, na miłość boską. To nie zespół Münchhausena, tylko sam Münchhausen. Baron Münchhausen!
– A – Mouse uniósł jedną brew i przeszył ją bacznym spojrzeniem. – Niech do mnie natychmiast przyjdzie. Jestem u siebie – potoczył dłonią dokoła.
– To pacjent z wypadku, Mouse – zasapała Candie.
– W całości? Czy jeszcze zwożą części? – Mouse zmarszczył czoło, upodobniając je do Kordylierów, po czym zaczął rzucać piłką o ścianę, strącając obrazy.
– W całości, bo to on przejechał kogoś.. Jest w szoku. Narzeka na silny ból w nodze. Myślę, że to problem neurologiczny. Reakcja na stres.
– Ból w nodze? – Mouse złapał piłkę i popatrzył na nią z gwałtownym zainteresowaniem.– W której?
– Poczułeś więzi? – Candie uśmiechnęła się krzywo. – On też ma kłopot z prawą nogą. Poza tym jest twojego wzrostu i tak samo brzydko przystojny. Ale to wszystko, co was łączy. Jest Czarny i młodszy od ciebie o dziesięć lat.
Mouse zmarszczył brwi i przyglądał się jej w zastanowieniu. W końcu poderwał się, by wstać – ale uczynił to tak energicznie jak niezręcznie i runął jak długi. Na jego twarzy nie drgnął jednak ani jeden mięsień, jakby nie stało się nic, nad czym nie miał kontroli.
A ponieważ nie wstawał, rozłożony nieruchomo na wykładzinie i wpatrzony pogodnie w sufit, zbita z tropu Candie wykrztusiła:
– Mouse!... Wywróciłeś się.
– Kiedy?
– Mouse!
– Wcale się nie przewróciłem – zaprzeczył z dziecinnym uporem.
– Przecież leżysz – zasapała bezradnie.
– Owszem. Leżę, bo położyłem się, by się zastanowić nad przypadkiem.
– Mousssse... Przewróciłeś się.
– Jesteś głodna?
*****
– Wasze sugestie – Mouse stanął z flamastrem przy tablicy.
– Kropidlak – rzucił natychmiast Blackman.
– Albo toczeń – uzupełniła Cameroon.
Mouse przez chwilę przyglądał im się z kamienną twarzą, która nasunęła im niemiłe podejrzenie, że palnęli jakieś głupstwo.
– Skąd te wnioski? – spytał w końcu, oglądając się za siebie. Candie stała w drzwiach z założonymi rękami, już nie wypięta, raczej nonszalancka, urażona. Jej twarz wykrzywiał osobliwy grymas dziewczynki, której ukradziono rower czterokołowy i ulubione klipsy.
– Noo – Blackman rozłożył dłonie niczym pastor obiecujący pobłażanie na Sądzie Ostatecznym – zawsze tak wyrokujemy. Toczeń albo kropidlak. To się sprawdza.
– Doskonale – ocenił Mouse krótko. Przesunął znudzony wzrok na pochodzącego z Tasmanii Chayse'a. – A ty co sugerujesz, milczku znaleziony w przechowalni bagażu? Podejrzewasz, że pacjent zatruł się pyłem z polskiej kopalni?
– A co ty sądzisz?
– Że to sarkoidoza.
– I ja tak sądzę.
– A tak naprawdę: że to autoagresja.
– Doszedłem do tego samego wniosku – rzekł niezmieszany Chayse. – Objawy pasują idealnie. Operujmy.
Popatrzyli na niego oszołomieni. Mouse zmarszczył brwi. Trochę za bardzo, ale już dawno stracił kontrolę nad własną ekspresją i personel szpitala przywykł. Tylko pacjenci czasem umykali z przychodni przestraszeni metamorfozą, którą uzasadniałby tylko Halloween.
Część z nich wracała zresztą bardzo szybko. Ta część, która wybiegała na zewnątrz w chaosie i bez rozglądania się na boki. Ich poturbowane ambulansami i dostawczymi pick-upami ciała wnoszono z powrotem do gmachu, a Mouse znów nad nimi stawał i terroryzował socjopatyczną ekspresją twarzy, która była zdolną opisać dwa stulecia wydarzeń w Europie.
I eksterminację Azteków.
– Co chcesz operować? – spytała z niedowierzaniem Candie.
– Noo, to jeszcze ustalimy – rzekł swobodnie Chayse. – Ale nie twierdzę, że nie można zacząć operować bez konkretnego celu. Nóż otwiera cel.
Cameroon przyjrzała mu się z przerażeniem, a Blackman z rezygnacją skrył twarz w dłoniach.
– Chayse – Mouse patrzył na tablicę. – Przynieś mi kawę.
– Jasne, szefie!
– I hot-doga.
Chayse poderwał się, ale zamarł, gdy usłyszał kolejne rozszerzenie zamówienia.
– I siedemnaście snickersów.
– Siedemnaście??
– Każdego kupisz w innym sklepie. Inaczej ściągniesz na siebie uwagę FBI. Są bardzo czuli na punkcie dziwaków.
– Aha – Chayse ruszył do drzwi ogłupiały.
– I komiks o powieszeniu Batmana – dorzucił Mouse z powagą, która zawstydziłaby grabarzy rządowych.
Kiedy Chayse wyszedł, Blackman zwrócił na swego szefa przejęte oczy.
– Jest taki komiks? Powiesili go?
– Tak – potwierdził Mouse niewzruszony. – Ku-Klux-Klan. Przecież był Czarny. Rozumiem twoje odczucia. To był jedyny latający Czarny.
– Mouse! – odezwała się karcąco Candie. – Nie ma takiego komiksu. Chciałeś pozbyć się Chayse'go. Dziwne, skoro we wszystkim cię popiera.
– Właśnie dlatego. Przydupasy mają to do siebie, że z miłością i oddaniem zadają bratobójcze ciosy nożem w okolice nerki.
– Więc Batman żyje? – wymruczał cicho Blackman.
Mouse przesunął na niego pusty wzrok płaza, który zapomniał się podczas wygrzewania na słońcu i wysechł z życia.
– Oczywiście. Nie mniej niż Kuba Skoczek.
– Kto?
– Jeden z pierwszych terrorystów miejskich. Skakał dalej niż kangur po dachach i ludziach Londynu w drugiej połowie XIX wieku. Na piersi miał zawieszoną karbidówkę, bo był agresorem nocnym.
– Pacjent czeka – przypomniała Candie.
– Załóżmy białe kaptury i powieśmy go – zażartował Mouse swobodnie.
Bardzo swobodnie. Nie zaśmiał się nikt, a Blackman pokręcił głową.
Mouse wzruszył ramionami i odwrócił się do tablicy.
– Przeanalizujmy objawy jeszcze raz. Mamy tu: rozjeżdżanie białoskórych przechodniów z sześciorgiem dzieci, ucieczka z miejsca wypadku o sześćdziesiąt cali, symulowanie bólu w nodze i chwytanie za tyłek samego siebie, bo pielęgniarki były poza zasięgiem.
– Powieśmy go – zaproponował Blackman.
Mouse przeszył go wzrokiem.
– Jesteś rasistą – osądził z satysfakcją. – Nie lubisz Czarnych.
– Nonsens – żachnął się Blackman.
– Pacjent czeka. – Candie trochę zmieniła wyraz twarzy. Teraz zdawała się żywić pretensje o podpalenie domu i uwiezienie sióstr do siedlisk Szoszonów.
Gdy tymczasem jej żaden Szoszon nie porwał...
Nikt nigdy nie dopadł jej w tym schowku na miotły.
– Tak – skinął głową Mouse. – Dyskusja jest jak zwykle jałowa. Bawicie się w osądzanie Czarnych, gdy to biali lekarze szczepią amerykańskie dzieci mieszaniną rtęci, aluminium, acetonu i tkanki z abortowanych płodów.
– Skąd wiesz, u licha? – spytał z przejęciem Wilkinson, który właśnie pojawił się za plecami Candie.
– Przecież jestem białym lekarzem. Robię, co do mnie należy.
*****
Baron Münchhausen nieufnie i z rosnącym niepokojem przyglądał się nachylonej nad nim twarzy. Twarz była skrajnie pomarszczona, waranowo stężała, a wypchnięte nieznaną i niekoniecznie kontrolowaną siłą gałki oczne świdrowały go z nieznośnym i raczej źle rokującym uporem. Nieufność została utracona minutę wcześniej – dziwny lekarz natychmiast po wejściu zablokował drzwi laską o rączce w kształcie upiornego sukkuba**, po czym zerwał gwałtownie kroplówkę uwieszoną nad łóżkiem. Niespecjalnie też ujął Münchhausena, kiedy rozchylił marynarkę i odsłonił koszulkę z wielką flagą Konfederacji.
Czarnoskóry pacjent Münchhausen trochę już się bał i myślał o ucieczce.
– Czy... coś nie tak? – wykrztusił w końcu.
– Nic poza tym, że anihilował pan całą rodzinę spieszącą po nagrodę do burmistrza. Poza tym jest problem z pańską nogą.
– Problem? – przełknął ślinę pacjent. – Ale ja już nie czuję bólu właściwie. A tamci biedacy wbiegli mi pod auto, nic nie mogłem zrobić...
– Mógł pan jechać na zakupy autobusem albo zostać w domu i poświęcić czas na zawieszanie portretów abolicjonistów na ścianie salonu. A noga... – Mouse odchylił kołdrę i przyjrzał się prawej nodze z namaszczeniem. – Ciekawe.
– Co to oznacza dokładnie? – spytał z ociąganiem Münchhausen. Starał się nie patrzeć na twarz doktora, ale kiedy odwracał od niego wzrok, ściągał go natychmiast straszny sukkub zdobiący laskę.
Mouse pokiwał głową, niespiesznie przykrył nogę, wygładził kołdrę i z odprężeniem wrócił spojrzeniem do pacjenta.
– Wszystko jasne – orzekł.
– Ale co? – zasapał pacjent bliski desperacji.
– Głos panu drży.
– Doktorze...
– Co pan robił w Turcji? – przerwał Mouse.
Baron Münchhausen zamilkł oszołomiony. Widocznie też wrosło jego przerażenie, bo skulił się, a nawet oddalił od doktora tak dalece, jak tylko mógł. To jakieś dwa cale.
– W Turcji? – wybełkotał, ocierając dłonią spocone czoło. – Nigdy nie byłem w Turcji...
– Obaj doskonale wiemy, że pan był – rzekł zimno lekarz. – I w Oczakowie.
– W... Gdzie?!
– W Oczakowie. Nad Dnieprem.
Pacjent z trwogą obejrzał się na drzwi. Nie zauważył jednak żadnych przechodzących za szybami członków personelu.
Natomiast znów zauważył sukkuba.
Co gorsza, odniósł wrażenie, że sukkub zauważył jego.
– Nie rozumiem, o czym pan mówi, doktorze – wykrztusił. – Czy mógłby pan wezwać...
– Przecież walczył pan w wojnie rosyjsko-tureckiej? – uniósł brwi Mouse. – Odpalono pocisk, na którym pan drzemał, zgadza się?
Pacjent potrząsnął głową.
– Nie – zaprzeczył z wysiłkiem. – Nie zgadza się. Pan mnie z kimś myli, proszę sprawdzić kartę...
Mouse uczynił rzecz straszną – znowu wykształcił na swojej twarzy pasmo Kordylierów, po czym oderwał socjopatyczny wzrok od Münchhausena, wyprostował się, odszedł na koniec łóżka i spojrzał na kartę.
– Rzeczywiście – wymruczał z zafascynowaniem.
– A nie mó...
– August Dieckmann, SS-Obersturmbannführer, odznaczony Krzyżem Rycerskim Żelaznego Krzyża z Liśćmi Dębu i Mieczami.
– Co pan...??
Mouse ziewnął i znów pochylił się nad do reszty spanikowanym pacjentem.
– Oczywiście żartowałem. Karta wyraźnie podaje, że nazywa się pan Münchhausen.
– Nazywam się Münchhausen, Chryste panie, ale nigdy nie walczyłem z Rosjanami! – wykrzyknął z rozpaczą czarnoskóry pacjent.
Zapadła cisza. Mouse przypatrywał się swojemu podopiecznemu z widocznym zaintrygowaniem.
– Może w istocie nie jest pan tym baronem – chrząknął. – W ogóle pierwszy raz spotykam czarnego arystokratę.
Pacjent spojrzał na niego jak na szaleńca, co zresztą miało swoje uzasadnienie.
– Nie jestem baronem... Baron to moje imię.
Teraz milczenie trwało dłuższą chwilę. Przez ten czas pacjent modlił się z zamkniętymi oczami o nadejście pielęgniarki, a Mouse gładził brodę ze wzrokiem utkwionym tępo w sukkubie.
– Wracając do tematu – odezwał się wreszcie tonem człowieka pogrążonego w przyjacielskiej pogawędce. – Nogę da się uratować, ale za pewną antropologiczną cenę.
Przez minutę Baron Münchhausen nie odzywał się, udając, że nie jest zainteresowany sprecyzowaniem określenia „antropologiczna cena”. Ale w końcu poddał się, tuż po tym, jak zobaczył pielęgniarki umykające spod drzwi i mrugające porozumiewawczo do diabolicznego lekarza.
– To znaczy? – wyszeptał, ponownie przymykając powieki.
– Proszę mi zaufać, baronie – wymruczał Mouse.
Po czym huknął stołkiem w czoło pacjenta.
*****
Kilka tygodni poszukiwano doktora Mouse'a. Ponieważ nie było to pierwsze zniknięcie, alarm pozbawiony był większego hałasu medialnego i rozkuwania murów szpitala. Zresztą doktor Wilkinson, przyjaciel Mouse'a, odradził „tego rodzaju reklamę” placówki, bo Mouse i tak sam się odnajdzie, „niestety”.
Candie wypuściła z dłoni teczkę, gdy ujrzała Mouse'a maszerującego przez hol z miną wyrażającą najwyższe odprężenie.
– Mouse! – krzyknęła. Zaraz też spłoniła się, bo ucichł gwar i wszystkie głowy zwróciły się na nich.
Mouse podszedł do niej z uśmiechem.
– Kochasz mnie? – spytał.
– Brzydzę się tobą.
– Czy dlatego siedziałaś przez tydzień w schowku? – spytał, schylając się ku ziemi. Podał jej teczkę i dodał niewinnym tonem: – Sprzątaczki mówiły.
– Gdzie byłeś? – spytała przez zęby.
Pokręcił głową w zafrapowaniu.
– Wyobraź sobie, że położyłem się na chwilę w jednej z nieczynnych sal prosektorium i zapadłem w śpiączkę. Ale teraz czuję się bardzo witalny. Myślę, że wyjdziemy gdzieś wieczorem z Wilkinsonem jako drag queens. Dołączysz?
Potrząsnęła głową z ciężkim westchnieniem.
– Znaleźliśmy Barona Münchhausena.
– Na Boga – popatrzył na nią wielkimi oczami wstrząśniętego dziecka. – To on też zniknął?... Gdzie był?
– W jednej z nieczynnych sal prosektorium.
Teraz on pokręcił głową.
– Perwersyjne i faszystowskie – osądził.
Candie chciała coś powiedzieć, ale otwarła tylko usta jak ogłuszona ryba, patrząc na niego bezradnie.
– Zbyt łagodnie traktujemy pacjentów – rzekł z przyganą Mouse, patrząc na swoje buty. – Niedługo będzie im się wręczać Krzyże Rycerskie Żelaznego Krzyża z Liśćmi Dębu i Mieczami.
Odwrócił się od niej i ruszył do wyjścia.
– Gdzie idziesz? – spytała z żalem.
– Pobiegać – odparł swobodnie.
Uszedł ledwie kilka kroków, gdy zatrzymał go zaaferowany, dość spięty głos Candie.
– Mouse!... Pacjent Münchhausen... Jego prawa noga...
Przystanął i zwrócił na nią zaintrygowaną twarz.
– Co z nią? – spytał.
– Z b i e l a ł a.
Pokiwał głową w zadumie.
– Uprzedzałem go, że wystąpią zmiany.
– Ale... rozłożyła ręce bezradnie. – Ale jak...?
– Powinien był siedzieć w domu i wieszać obrazy – rzekł sucho Mouse i znów ruszył przed siebie.
– Mouse!
Nie odwrócił się nawet.
– Gdzie twoja laska?
– Zgubiłem!
Znów uszedł ze trzy kroki.
– Mouse!
Nie zmniejszył nawet tempa, uśmiechając się do siebie.
– Ty nie utykasz!!
– Utykam! – zawołał.
Poutykał przez kilka sekund, bardziej niżby należało, po czym znów maszerował dziarskim krokiem olimpijczyka.
Przechodząc koło kosza, z łomotem wpakował weń kilka pudełek vicodinu.
Gdy zbliżał się już do drzwi wyjściowych, przenikliwy wrzask Candie na moment go zatrzymał, paraliżując zresztą cały pobliski personel i gości szpitala.
– Mouse!!!
Zrobił grymas urwisa przyłapanego na gorącym uczynku i chyżo wśliznął się w szparę otwieranych drzwi. Mimo to zdążył usłyszeć jeszcze Candie.
– Mouse!... PODMIENIŁEŚ NOGI!!!
*No to po kolei: lęk przed zmarszczkami, lęk przed leczeniem stomatologicznym, przed ciążą, przed porodem, przed rybami, pojazdami, prowadzeniem pojazdów... I lęk przed wszystkim. Wydaje się, że do Mozarta pasują zwłaszcza fobie dotyczące porodu i prowadzenia pojazdu.
**Sukkub – demon przybierający postać obezwładniająco pięknej kobiety – zdobionej w celu pokuszenia rogami i kopytami – nawiedzający mężczyzn we śnie w celu zrabowania energii życiowej za pomocą wyszukanych technik gwałtu.