Witam. Zacząłem pisać nowy projekt i chciałbym zebrać opinie na temat zastosowanego w nim stylu. Po raz pierwszy piszę w ten sposób i interesuje mnie obiektywna ocena czytelników zaznajomionych z gatunkiem. Z góry dziękuję za rady.
Opowieść się zaczyna w roku panowania nad Binarchią Salkemońską Wilhelma Gromnookiego, władcy urodzajnych krain ciągnących wzdłuż rzeki Frate od Jukatyńskich Pól aż do jej południowej delty. Wtedy to z każdej strony świata docierały do Salkemonii proroctwa nieszczęść w wojnach i zjawiskach przyrody. Drugi z binarchów, Ezep Julchwor III, rozciągający swe zwierzchnictwo nad całym Górnym Dorzeczem, pasmem północnych Piołunów i wszystkim, co za ich szczytami się znajduje, zimował w swojej twierdzy warownej, żelazno-kamiennym Bragforze. Nie dawał znaku życia od dnia pierwszych śniegów nad portowym Ultanem, więc prymach Wilhelm poczuł się w obowiązku wyprawić misję dyplomatyczną, która dostarczyłaby wiedzy na temat stanu zdrowia współwładcy oraz wizji wróżbitów z północnych krain. Był nawet gotów wydać rozkaz przemarszu przez przełęcze Piołunów i zwrócenia się do magów plugawych plemion nordmańskich, które w pełnej swawoli zażywały swych dzikich tradycji, jak psy harcując na sznurze Julchwora III. To wszystko zdradzało olbrzymi niepokój prymacha i jego poważne podejście do zapominanych już praktyk wróżbiarskich. Nie cofnął się nawet przed sprowadzeniem do stolicy mistrza Kręgu Zaklętych, którego członków od prawie dwóch wieków obowiązywał zakaz przekraczania granic koronnej dzielnicy.
Skraj czarnego płaszcza mistrza Alavino sunął po niemal lustrzanej posadzce komnaty tronowej. Eskortujący starca gwardziści zakuci byli w pełne żelastwo, toteż ich rytmiczne kroki w brutalny sposób burzyły spokój poranka w królewskiej przystani. Spacerujące słonecznym ogrodem szlachcianki przystawały na moment i wskazując na pochód dłońmi, poszeptywały między sobą ze zdumionymi bądź oburzonymi minami. Rycerstwo nie było mile widziane od czasu zakończenia wojny z potężną hordą półdemonów, przez pierwszych osadników nazwanych Yadrochi z Hazaru. Wyniszczeni bestialskimi walkami żołnierze, masowo dezerterowali ze zjednoczonej armii i aby przeżyć, uciekali się do rozbojów we wszystkich południowych dzielnicach binarchii. Nie dziw więc, że teraz ciemne pancerze i rękojeści mieczy przy bokach gwardzistów wywoływały u obecnych wyłącznie negatywne skojarzenia.
Eskortowany mężczyzna tylko dopełniał powstałej atmosfery trwogi. Czarny, spięty guzikami płaszcz nadymał się lekko za jego przygarbionymi plecami, podrygując przeciwnie do tempa stawianych kroków. Ciemnofioletowy kaptur pokryty srebrnymi symbolami kompletnie zakrywał głowę, zaś z ciemnej wnęki spozierała upiorna maska bożka Tantusa o wściekłym grymasie. Kobiety odwracały prędko głowy, spłoszone widokiem tak niepokojącej osoby, a mistrz w najmniejszym stopniu ich reakcjami niewzruszony zmierzał wprost do królewskiego tronu.
Pochód dotarł do wysokich schodów, u szczytu których rozciągały się obite karmazynową tkaniną fotele loży koronnej. W środkowym, najbardziej wyeksponowanym i ozdobnym siedzisku spoczywał Wilhelm Gromnooki ze złotą koroną w siwych włosach i strapioną twarzą w rozwartej dłoni. Co chwilę dawał lekkie gesty głową, zgadzając się z argumentami nadwornego podskarbiego. Rozmowę tę przerwał odgłos uderzania drzewca sztandaru o metalową płytę pancerza.
— Panie, służymy ci swą wolą — oznajmił głośno oficer, a wszystkie zasłonięte przyłbicami głowy opadły zgodnie na pierś.
Wilhelm spojrzał na eskortę; jego wzrok był przenikliwy i niezwykle agresywny. Właśnie temu przytłaczającemu spojrzeniu zawdzięczał on swój przydomek.
— A więc jesteś, mistrzu piekielnego zakonu — przemówił szorstko, nie wstając z tronu.
— Doszły mnie szepty, że łakniesz wiedzy z tego piekła, mój Panie — odparł z nieprzyjemnym świstem.
Wilhelm zerwał się z tronu i porwany gniewem zszedł z kilku stopni.
— Uważaj na język, pomiocie! — zagrzmiał. — Ostrze kata tylko czeka na takie oślizgłe szyje jak twoja. — Uspokoił się i przyjrzał się uważnie czarnej masce w kapturze. — Okaż mi swoją twarz — rozkazał.
Mistrz Alavino drgnął i zamarł na kilka sekund.
— Na pewno tego chcesz, Panie? — zapytał z powagą.
— Okaż swoją twarz — powtórzył srogo prymach.
— Tak jest, mój Panie — odrzekł i ukłonił się. — Ale tylko tobie — dodał, nie podnosząc głowy.
Natychmiast otoczyło go czterech gwardzistów. Władca jednak uniósł spokojnie dłoń i rozkazał:
— Pozwólcie mu.
Rycerze cofnęli się, a mężczyzna ruszył powoli po schodach do Wilhelma. Zatrzymał się tuż przed nim, a jego zakryta czarnym atłasem dłoń chwyciła za maskę. Zdjął ją i tylko wstrząśnięta mina prymacha skwitowała widok jego oblicza. Ponownie skrył się za maską i zapytał z chłodem:
— Żałujesz, Panie?
Wilhelm świdrował jego sylwetkę zszokowanym wzrokiem i nie odpowiedział nic. Po niecałej minucie milczenia przełknął ślinę i przemówił:
— Czym jesteś?
Starzec rozłożył ręce.
— Pytanie powinno brzmieć, czym byłem, Panie — odrzekł ze spokojem. — Zapewniam, że nawet przy całej światłości twego umysłu nie pojmiesz reszty.
Władca nie śmiał brnąć dalej. Odetchnął głęboko i zapytał:
— Jakie więc pogłoski krążą po zachodniej stronie Frate?
— Wieszcze wołają o końcu doczesnego porządku — powiedział, nie siląc się nawet na cień przejęcia. — O głodzie, krwi, strachu i upadających władcach. Ludność jest przerażona, a w swej desperacji ucieka się do wyklętych bogów. Składa im ofiary…
— Oszczędź mi tych bluźnierstw — przerwał mu. — Mów lepiej o wizjach waszych wróżbitów. Co zobaczyli?
Mistrz Alavino pochylił lekko głowę.
— Nową potęgę na północy — wyszeptał. — Silniejszą niż Ungardzcy wojownicy i groźniejszą niż rozwścieczone matrony Yadrochi. — Twarz Wilhelma stężała. — W wizjach fale dzikiego gniewu zalały każdy skrawek północnych ziem, a wodami Frate aż do nadmorskiego Ultanu spłynęła krew masowo mordowanych ludzi. Wraz z krwią przyszła zaraza, która śmiertelne żniwo zebrała od centralnych dzielnic aż do wschodniego wybrzeża, dziesiątkując całą ludność bez wyjątków…
— Dosyć! — krzyknął prymach i oddychając ciężko, odwrócił się plecami do rozmówcy. — Nie chcę słyszeć już więcej — wydyszał, wchodząc ciężko po stopniach.
Mistrz Alavino odczekał, aż władca spocznie na tronie i przemówił ostrożnie:
— Mój Panie, należy temu przeciwdziałać…
— Kim są ci z północy? — rzucił, nie myśląc o niczym innym niż makabryczna wizja magów.
— Wiem jedynie, że nie są ludźmi.
Prymach uniósł zaciśniętą pięść.
— Ujrzeliście ich w swoich wizjach, a ty nie wiesz, kim są?! — zawołał w napadzie złości.
— Wizje nie są tak wyraźne, jak ci się wydaje, Panie. Nie wiemy, kto zaatakuje północ, ale podjęliśmy już pewne kroki, które pomogą nam w rozwikłaniu tej zagadki.
— Pewne kroki? — zainteresował się.
— Jeden z arcymagów udał się na północ, do barbarzyńskich plemion nordmańskich.
— Wyprawiliście jednego człowieka? — zakpił. — Samego przeciw tysiącom dzikusów?
— Wątpię, żeby był sam — sprostował. — A nawet jeśli jest to prawdą, nie martwię się o powodzenie jego misji.
— A cóż takiego wyjątkowego jest w tym czarodzieju? — brnął dalej w sarkazm.
— Jest on niezrównanym kłamcą — odparł z pełną powagą.
Prymachowi zadrgał kącik ust.
— Kłamcą? — powtórzył.
— W rzeczy samej. Powinienem też wspomnieć, że jest jedynym człowiekiem, który zdołał przekroczyć Pustkowia Hazaru.
Twarz Wilhelma zastygła w wyrazie zdumienia.
— Teraz to ty uciekasz się do kłamstwa — zauważył niepewnie, próbując wyczuć u rozmówcy fałsz.
— Nie śmiałbym cię oszukiwać, mój Panie. To jest niezbita prawda. Każdy mieszkaniec Priementu o tym słyszał. Jak widzę, pogłoski jednak nie rozchodzą się tak prędko, jakby się zdawało.
Wilhelm potarł palcami brodę.
— Może ci wierzę, magu — oznajmił. — Ale ze swojej strony wyślę za Piołuny oddział straży królewskiej, która przed trzema dniami wyruszyła do Bragforu. Oczywiście twój człowiek może liczyć na pełne wsparcie z mojej strony. Ja w zamian oczekuję wszelkich informacji, jakie uda mu się zdobyć.
Mistrz Alavino pochylił posłusznie głowę.
— Wedle twojego życzenia, Panie. — Wyprostował się i kontynuował przebiegłym tonem: — Ale nie pozwoliłeś mi dokończyć o ujrzanej wizji. Jest w niej jeszcze coś, co powinno przykuć twe zainteresowanie. — Zamilkł, czekając na odpowiedź władcy.
— Cóż to takiego? — zapytał z podejrzliwie zmrużonym okiem.
— Proroctwo upadku binarchii. Bardzo wyraźnie ujrzeliśmy śmierć twoją oraz diuka Ezepa Julchwora. Po niej władzę w swoich rękach skupił jeden tylko człowiek.
Oczy prymacha rozszerzyły się w poruszeniu.
— Jak… W jaki sposób mam zginąć? — zapytał z drżeniem.
— Z ręki tego, który zawładnie Salkemonią — odparł spokojnie.
— Kim będzie ten człowiek? — drążył.
Mistrz Alavino wyszeptał kilka niezrozumiałych słów, aby po chwili unieść wysoko głowę i odrzec bez trwogi:
— Arcymagiem z Kręgu Zaklętych.
Po tych słowach na moment zapadła cisza. Wilhelm z rozdziawionymi w zdumieniu ustami wpatrywał się w okrytą ciemnym płaszczem postać i nie mógł zdobyć się na żadną reakcję. Po kilkunastu sekundach niemocy odchrząknął głośno i rzucił wzburzonym tonem:
— Jak śmiesz?
Mistrz Alavino rozłożył ręce.
— Pragnę udowodnić ci moją dobrą wolę, Panie. Nie zatajam przed tobą żadnych szczegółów. Co więc postanowisz? — zapytał.
Prymach odzyskał równowagę ducha i raz po raz rzucając krótkie spojrzenia na uzbrojonych gwardzistów, zmagał się z trudną decyzją. W końcu nabrał w płuca więcej powietrza i rozkazał:
— Pojmać…
Lecz mistrz Alavino nie dał mu dokończyć zdania. W błyskawicznym ruchu złączył dłonie, stykając ze sobą dwa tylko palce, i dokończył w pośpiechu formułę zaklęcia. Wybrzuszenie na jego plecach natychmiast nadęło się do swych granic, po czym wysoką salą wstrząsnął ostry huk. Okolice schodów przesłonił biały dym, uniemożliwiający prymachowi dostrzeżenie czegokolwiek. Gdy się rozrzedził, okazało się, że po magu pozostały jedynie rozerwane szaty porozrzucane na przestrzeni kilku stopni. Rycerze stali w miejscu jak osłupiali i nie mogli pojąć, co się właśnie wydarzyło. Wilhelm zaś zszedł z drżeniem kolan ze schodów i przyjrzał się z bliska resztkom czarnego płaszcza. Wkrótce uniósł zszokowany wzrok na eskortę i wykrztusił zachrypłym głosem:
— Zlikwidować Krąg Zaklętych. Cały diabelski zakon. Bez wyjątków.
Oficer gwardii na potwierdzenie uderzył pięścią w napierśnik, a za nim uczyniła to reszta oddziału. Od razu po tym rozbrzmiały odgłosy prędkich uderzeń żelaza w kamienną posadzkę królewskiej przystani.
Opowieść się zaczyna w roku panowania nad Binarchią Salkemońską Wilhelma Gromnookiego, władcy urodzajnych krain ciągnących wzdłuż rzeki Frate od Jukatyńskich Pól aż do jej południowej delty. Wtedy to z każdej strony świata docierały do Salkemonii proroctwa nieszczęść w wojnach i zjawiskach przyrody. Drugi z binarchów, Ezep Julchwor III, rozciągający swe zwierzchnictwo nad całym Górnym Dorzeczem, pasmem północnych Piołunów i wszystkim, co za ich szczytami się znajduje, zimował w swojej twierdzy warownej, żelazno-kamiennym Bragforze. Nie dawał znaku życia od dnia pierwszych śniegów nad portowym Ultanem, więc prymach Wilhelm poczuł się w obowiązku wyprawić misję dyplomatyczną, która dostarczyłaby wiedzy na temat stanu zdrowia współwładcy oraz wizji wróżbitów z północnych krain. Był nawet gotów wydać rozkaz przemarszu przez przełęcze Piołunów i zwrócenia się do magów plugawych plemion nordmańskich, które w pełnej swawoli zażywały swych dzikich tradycji, jak psy harcując na sznurze Julchwora III. To wszystko zdradzało olbrzymi niepokój prymacha i jego poważne podejście do zapominanych już praktyk wróżbiarskich. Nie cofnął się nawet przed sprowadzeniem do stolicy mistrza Kręgu Zaklętych, którego członków od prawie dwóch wieków obowiązywał zakaz przekraczania granic koronnej dzielnicy.
Skraj czarnego płaszcza mistrza Alavino sunął po niemal lustrzanej posadzce komnaty tronowej. Eskortujący starca gwardziści zakuci byli w pełne żelastwo, toteż ich rytmiczne kroki w brutalny sposób burzyły spokój poranka w królewskiej przystani. Spacerujące słonecznym ogrodem szlachcianki przystawały na moment i wskazując na pochód dłońmi, poszeptywały między sobą ze zdumionymi bądź oburzonymi minami. Rycerstwo nie było mile widziane od czasu zakończenia wojny z potężną hordą półdemonów, przez pierwszych osadników nazwanych Yadrochi z Hazaru. Wyniszczeni bestialskimi walkami żołnierze, masowo dezerterowali ze zjednoczonej armii i aby przeżyć, uciekali się do rozbojów we wszystkich południowych dzielnicach binarchii. Nie dziw więc, że teraz ciemne pancerze i rękojeści mieczy przy bokach gwardzistów wywoływały u obecnych wyłącznie negatywne skojarzenia.
Eskortowany mężczyzna tylko dopełniał powstałej atmosfery trwogi. Czarny, spięty guzikami płaszcz nadymał się lekko za jego przygarbionymi plecami, podrygując przeciwnie do tempa stawianych kroków. Ciemnofioletowy kaptur pokryty srebrnymi symbolami kompletnie zakrywał głowę, zaś z ciemnej wnęki spozierała upiorna maska bożka Tantusa o wściekłym grymasie. Kobiety odwracały prędko głowy, spłoszone widokiem tak niepokojącej osoby, a mistrz w najmniejszym stopniu ich reakcjami niewzruszony zmierzał wprost do królewskiego tronu.
Pochód dotarł do wysokich schodów, u szczytu których rozciągały się obite karmazynową tkaniną fotele loży koronnej. W środkowym, najbardziej wyeksponowanym i ozdobnym siedzisku spoczywał Wilhelm Gromnooki ze złotą koroną w siwych włosach i strapioną twarzą w rozwartej dłoni. Co chwilę dawał lekkie gesty głową, zgadzając się z argumentami nadwornego podskarbiego. Rozmowę tę przerwał odgłos uderzania drzewca sztandaru o metalową płytę pancerza.
— Panie, służymy ci swą wolą — oznajmił głośno oficer, a wszystkie zasłonięte przyłbicami głowy opadły zgodnie na pierś.
Wilhelm spojrzał na eskortę; jego wzrok był przenikliwy i niezwykle agresywny. Właśnie temu przytłaczającemu spojrzeniu zawdzięczał on swój przydomek.
— A więc jesteś, mistrzu piekielnego zakonu — przemówił szorstko, nie wstając z tronu.
— Doszły mnie szepty, że łakniesz wiedzy z tego piekła, mój Panie — odparł z nieprzyjemnym świstem.
Wilhelm zerwał się z tronu i porwany gniewem zszedł z kilku stopni.
— Uważaj na język, pomiocie! — zagrzmiał. — Ostrze kata tylko czeka na takie oślizgłe szyje jak twoja. — Uspokoił się i przyjrzał się uważnie czarnej masce w kapturze. — Okaż mi swoją twarz — rozkazał.
Mistrz Alavino drgnął i zamarł na kilka sekund.
— Na pewno tego chcesz, Panie? — zapytał z powagą.
— Okaż swoją twarz — powtórzył srogo prymach.
— Tak jest, mój Panie — odrzekł i ukłonił się. — Ale tylko tobie — dodał, nie podnosząc głowy.
Natychmiast otoczyło go czterech gwardzistów. Władca jednak uniósł spokojnie dłoń i rozkazał:
— Pozwólcie mu.
Rycerze cofnęli się, a mężczyzna ruszył powoli po schodach do Wilhelma. Zatrzymał się tuż przed nim, a jego zakryta czarnym atłasem dłoń chwyciła za maskę. Zdjął ją i tylko wstrząśnięta mina prymacha skwitowała widok jego oblicza. Ponownie skrył się za maską i zapytał z chłodem:
— Żałujesz, Panie?
Wilhelm świdrował jego sylwetkę zszokowanym wzrokiem i nie odpowiedział nic. Po niecałej minucie milczenia przełknął ślinę i przemówił:
— Czym jesteś?
Starzec rozłożył ręce.
— Pytanie powinno brzmieć, czym byłem, Panie — odrzekł ze spokojem. — Zapewniam, że nawet przy całej światłości twego umysłu nie pojmiesz reszty.
Władca nie śmiał brnąć dalej. Odetchnął głęboko i zapytał:
— Jakie więc pogłoski krążą po zachodniej stronie Frate?
— Wieszcze wołają o końcu doczesnego porządku — powiedział, nie siląc się nawet na cień przejęcia. — O głodzie, krwi, strachu i upadających władcach. Ludność jest przerażona, a w swej desperacji ucieka się do wyklętych bogów. Składa im ofiary…
— Oszczędź mi tych bluźnierstw — przerwał mu. — Mów lepiej o wizjach waszych wróżbitów. Co zobaczyli?
Mistrz Alavino pochylił lekko głowę.
— Nową potęgę na północy — wyszeptał. — Silniejszą niż Ungardzcy wojownicy i groźniejszą niż rozwścieczone matrony Yadrochi. — Twarz Wilhelma stężała. — W wizjach fale dzikiego gniewu zalały każdy skrawek północnych ziem, a wodami Frate aż do nadmorskiego Ultanu spłynęła krew masowo mordowanych ludzi. Wraz z krwią przyszła zaraza, która śmiertelne żniwo zebrała od centralnych dzielnic aż do wschodniego wybrzeża, dziesiątkując całą ludność bez wyjątków…
— Dosyć! — krzyknął prymach i oddychając ciężko, odwrócił się plecami do rozmówcy. — Nie chcę słyszeć już więcej — wydyszał, wchodząc ciężko po stopniach.
Mistrz Alavino odczekał, aż władca spocznie na tronie i przemówił ostrożnie:
— Mój Panie, należy temu przeciwdziałać…
— Kim są ci z północy? — rzucił, nie myśląc o niczym innym niż makabryczna wizja magów.
— Wiem jedynie, że nie są ludźmi.
Prymach uniósł zaciśniętą pięść.
— Ujrzeliście ich w swoich wizjach, a ty nie wiesz, kim są?! — zawołał w napadzie złości.
— Wizje nie są tak wyraźne, jak ci się wydaje, Panie. Nie wiemy, kto zaatakuje północ, ale podjęliśmy już pewne kroki, które pomogą nam w rozwikłaniu tej zagadki.
— Pewne kroki? — zainteresował się.
— Jeden z arcymagów udał się na północ, do barbarzyńskich plemion nordmańskich.
— Wyprawiliście jednego człowieka? — zakpił. — Samego przeciw tysiącom dzikusów?
— Wątpię, żeby był sam — sprostował. — A nawet jeśli jest to prawdą, nie martwię się o powodzenie jego misji.
— A cóż takiego wyjątkowego jest w tym czarodzieju? — brnął dalej w sarkazm.
— Jest on niezrównanym kłamcą — odparł z pełną powagą.
Prymachowi zadrgał kącik ust.
— Kłamcą? — powtórzył.
— W rzeczy samej. Powinienem też wspomnieć, że jest jedynym człowiekiem, który zdołał przekroczyć Pustkowia Hazaru.
Twarz Wilhelma zastygła w wyrazie zdumienia.
— Teraz to ty uciekasz się do kłamstwa — zauważył niepewnie, próbując wyczuć u rozmówcy fałsz.
— Nie śmiałbym cię oszukiwać, mój Panie. To jest niezbita prawda. Każdy mieszkaniec Priementu o tym słyszał. Jak widzę, pogłoski jednak nie rozchodzą się tak prędko, jakby się zdawało.
Wilhelm potarł palcami brodę.
— Może ci wierzę, magu — oznajmił. — Ale ze swojej strony wyślę za Piołuny oddział straży królewskiej, która przed trzema dniami wyruszyła do Bragforu. Oczywiście twój człowiek może liczyć na pełne wsparcie z mojej strony. Ja w zamian oczekuję wszelkich informacji, jakie uda mu się zdobyć.
Mistrz Alavino pochylił posłusznie głowę.
— Wedle twojego życzenia, Panie. — Wyprostował się i kontynuował przebiegłym tonem: — Ale nie pozwoliłeś mi dokończyć o ujrzanej wizji. Jest w niej jeszcze coś, co powinno przykuć twe zainteresowanie. — Zamilkł, czekając na odpowiedź władcy.
— Cóż to takiego? — zapytał z podejrzliwie zmrużonym okiem.
— Proroctwo upadku binarchii. Bardzo wyraźnie ujrzeliśmy śmierć twoją oraz diuka Ezepa Julchwora. Po niej władzę w swoich rękach skupił jeden tylko człowiek.
Oczy prymacha rozszerzyły się w poruszeniu.
— Jak… W jaki sposób mam zginąć? — zapytał z drżeniem.
— Z ręki tego, który zawładnie Salkemonią — odparł spokojnie.
— Kim będzie ten człowiek? — drążył.
Mistrz Alavino wyszeptał kilka niezrozumiałych słów, aby po chwili unieść wysoko głowę i odrzec bez trwogi:
— Arcymagiem z Kręgu Zaklętych.
Po tych słowach na moment zapadła cisza. Wilhelm z rozdziawionymi w zdumieniu ustami wpatrywał się w okrytą ciemnym płaszczem postać i nie mógł zdobyć się na żadną reakcję. Po kilkunastu sekundach niemocy odchrząknął głośno i rzucił wzburzonym tonem:
— Jak śmiesz?
Mistrz Alavino rozłożył ręce.
— Pragnę udowodnić ci moją dobrą wolę, Panie. Nie zatajam przed tobą żadnych szczegółów. Co więc postanowisz? — zapytał.
Prymach odzyskał równowagę ducha i raz po raz rzucając krótkie spojrzenia na uzbrojonych gwardzistów, zmagał się z trudną decyzją. W końcu nabrał w płuca więcej powietrza i rozkazał:
— Pojmać…
Lecz mistrz Alavino nie dał mu dokończyć zdania. W błyskawicznym ruchu złączył dłonie, stykając ze sobą dwa tylko palce, i dokończył w pośpiechu formułę zaklęcia. Wybrzuszenie na jego plecach natychmiast nadęło się do swych granic, po czym wysoką salą wstrząsnął ostry huk. Okolice schodów przesłonił biały dym, uniemożliwiający prymachowi dostrzeżenie czegokolwiek. Gdy się rozrzedził, okazało się, że po magu pozostały jedynie rozerwane szaty porozrzucane na przestrzeni kilku stopni. Rycerze stali w miejscu jak osłupiali i nie mogli pojąć, co się właśnie wydarzyło. Wilhelm zaś zszedł z drżeniem kolan ze schodów i przyjrzał się z bliska resztkom czarnego płaszcza. Wkrótce uniósł zszokowany wzrok na eskortę i wykrztusił zachrypłym głosem:
— Zlikwidować Krąg Zaklętych. Cały diabelski zakon. Bez wyjątków.
Oficer gwardii na potwierdzenie uderzył pięścią w napierśnik, a za nim uczyniła to reszta oddziału. Od razu po tym rozbrzmiały odgłosy prędkich uderzeń żelaza w kamienną posadzkę królewskiej przystani.
"Z ludźmi żyj, jakby widziany przez Boga. Z Bogiem rozmawiaj, jakby słyszany przez ludzi".
Lucjusz Anneusz Seneka