07-04-2012, 15:33
Króciuteńki tekst, ale mam nadzieję, że się spodoba. Miłego czytania.
To był zwykły las, ale niezwykłe miejsce.
Strumyk pluskał cicho, acz na tyle głośno, by dostać się do mojej głowy i zrobić zamęt w i tak poplątanych myślach. Ptaki ćwierkały radośnie, lecz także żałobnie, opłakując odejście srogiej, acz miłej zimy.
Panowała cisza. Cisza wypełniona dźwiękami. Wsłuchiwałam się w nie, ogłupiała i jednocześnie obdarzona łaską mądrości, łaską pojmowania rzeczy niepojętych. Źrenice skurczyły mi się, gdy spojrzałam prosto w słońce, w tę wielką żarówkę powieszoną w pokoju, którym jest Ziemia. Chmury płynęły leniwie, raz po raz przesłaniając naturalną, dającą ciepło lampkę.
Zauważyłam zwalone drzewo. Świeże liście nad głową dawały mi schronienie i zdawały się bronić przed całym złem tego świata. Położyłam się, czując miękkość mchu pod plecami. Było mi ciepło i zimno. Choć leżałam nieruchomo, drżałam. Cienki materiał bluzy stawał się za gruby, gruby materiał spodni - zbyt cienki.
Czas pędził nieubłaganie, więc tuż po świcie nastał zmierzch. Las utonął we krwi. Tuż po narodzinach słońce musiało zginąć. Ach, jak krwawa była ta śmierć, jak okropna i jak piękna. Niczym nienawiść i miłość, jak śmierć i życie. Piękne jest takie odejście. I jak tu nie wierzyć w reinkarnację, gdy świetlista kopuła rodzi się na nowo, lecz po drugiej stronie świata, być może nie szkarłatna, ognista, lecz zimna i jasna, jak nienawistne spojrzenie?
Krwawy blask powoli zastępował grafitowy mrok, w którym jasne były tylko gwiazdy i moje oczy, wciąż utkwione w niebiosach, przyzywających i odpychających mnie. Kochałam to, nienawidziłam tego. Te niezwykłe sprzeczności wydają się tak naturalne, tak normalne i codzienne.
Cienie były ostre i tak nieprzyjazne. Gałęzie zdawały się wyciągniętymi ku mnie szponami, każdy szelest - oznaką zbliżania się potwornego stworzenia. Ale ja leżałam, dygocząc i słuchając złowieszczej pieśni ropuch na pobliskich bagnach.
Ile trwała ta noc? Czas, zegarkiem podzielony na małe wieczności, wciąż leciał, wciąż biegł, tylko naprzód i naprzód, nigdy wstecz, lecz zbyt wolno. Zdawało mi się, że ranek nigdy nie nadjedzie, że nie doświadczę już nigdy cudu narodzin.
Brzask, choć opóźniony znacznie, zjawił się w końcu. Nareszcie odetchnęłam, tyle czekałam na Ciebie, mój jedyny sprzymierzeńcu, Świcie! Z niecierpliwością oczekiwałam najlżejszego znaku, że znów nadchodzi ten magiczny czas - wschód słońca, codzienne narodziny, tak jak te prawdziwe otoczone krwią, bólem, ale też euforią.
Upajał mnie ten stan, trwanie w bezruchu, podczas gdy pierwsze promienie pieściły moje ciało niczym delikatne, spragnione dłonie. Posłałam prosto w niebo, spowite w róż, błękit, żółć, zieleń, fiolet i czerwień, ciche westchnienie. Po nocnym zamieszaniu nie było śladu. Wszystko znów stało się piękne. Miękkie, ciepłe cienie, małe łepki ptaków, zaczynających poranne koncerty, a nawet żałobne arie żab zdały mi się jedynym, czego potrzebuję. Karmiłam się niewinnością tego świata, nieskalanego niszczącą dłonią ludzkości. Tu, w serce dziewiczej puszczy, nie dotarła cywilizacja.
Powoli, niechętnie, podniosłam się z miejsca. Rozprostowałam kości, choć nie bolały. Nie oglądając się, ruszyłam do domu. Za sobą słyszałam ciche szepty, szmery, westchnienia, zaśpiewy, wołania i krzyki budzącej się znów do życia przyrody.
Zmierzch i brzask
To był zwykły las, ale niezwykłe miejsce.
Strumyk pluskał cicho, acz na tyle głośno, by dostać się do mojej głowy i zrobić zamęt w i tak poplątanych myślach. Ptaki ćwierkały radośnie, lecz także żałobnie, opłakując odejście srogiej, acz miłej zimy.
Panowała cisza. Cisza wypełniona dźwiękami. Wsłuchiwałam się w nie, ogłupiała i jednocześnie obdarzona łaską mądrości, łaską pojmowania rzeczy niepojętych. Źrenice skurczyły mi się, gdy spojrzałam prosto w słońce, w tę wielką żarówkę powieszoną w pokoju, którym jest Ziemia. Chmury płynęły leniwie, raz po raz przesłaniając naturalną, dającą ciepło lampkę.
Zauważyłam zwalone drzewo. Świeże liście nad głową dawały mi schronienie i zdawały się bronić przed całym złem tego świata. Położyłam się, czując miękkość mchu pod plecami. Było mi ciepło i zimno. Choć leżałam nieruchomo, drżałam. Cienki materiał bluzy stawał się za gruby, gruby materiał spodni - zbyt cienki.
Czas pędził nieubłaganie, więc tuż po świcie nastał zmierzch. Las utonął we krwi. Tuż po narodzinach słońce musiało zginąć. Ach, jak krwawa była ta śmierć, jak okropna i jak piękna. Niczym nienawiść i miłość, jak śmierć i życie. Piękne jest takie odejście. I jak tu nie wierzyć w reinkarnację, gdy świetlista kopuła rodzi się na nowo, lecz po drugiej stronie świata, być może nie szkarłatna, ognista, lecz zimna i jasna, jak nienawistne spojrzenie?
Krwawy blask powoli zastępował grafitowy mrok, w którym jasne były tylko gwiazdy i moje oczy, wciąż utkwione w niebiosach, przyzywających i odpychających mnie. Kochałam to, nienawidziłam tego. Te niezwykłe sprzeczności wydają się tak naturalne, tak normalne i codzienne.
Cienie były ostre i tak nieprzyjazne. Gałęzie zdawały się wyciągniętymi ku mnie szponami, każdy szelest - oznaką zbliżania się potwornego stworzenia. Ale ja leżałam, dygocząc i słuchając złowieszczej pieśni ropuch na pobliskich bagnach.
Ile trwała ta noc? Czas, zegarkiem podzielony na małe wieczności, wciąż leciał, wciąż biegł, tylko naprzód i naprzód, nigdy wstecz, lecz zbyt wolno. Zdawało mi się, że ranek nigdy nie nadjedzie, że nie doświadczę już nigdy cudu narodzin.
Brzask, choć opóźniony znacznie, zjawił się w końcu. Nareszcie odetchnęłam, tyle czekałam na Ciebie, mój jedyny sprzymierzeńcu, Świcie! Z niecierpliwością oczekiwałam najlżejszego znaku, że znów nadchodzi ten magiczny czas - wschód słońca, codzienne narodziny, tak jak te prawdziwe otoczone krwią, bólem, ale też euforią.
Upajał mnie ten stan, trwanie w bezruchu, podczas gdy pierwsze promienie pieściły moje ciało niczym delikatne, spragnione dłonie. Posłałam prosto w niebo, spowite w róż, błękit, żółć, zieleń, fiolet i czerwień, ciche westchnienie. Po nocnym zamieszaniu nie było śladu. Wszystko znów stało się piękne. Miękkie, ciepłe cienie, małe łepki ptaków, zaczynających poranne koncerty, a nawet żałobne arie żab zdały mi się jedynym, czego potrzebuję. Karmiłam się niewinnością tego świata, nieskalanego niszczącą dłonią ludzkości. Tu, w serce dziewiczej puszczy, nie dotarła cywilizacja.
Powoli, niechętnie, podniosłam się z miejsca. Rozprostowałam kości, choć nie bolały. Nie oglądając się, ruszyłam do domu. Za sobą słyszałam ciche szepty, szmery, westchnienia, zaśpiewy, wołania i krzyki budzącej się znów do życia przyrody.
Ani czas, ani mądrość nie zmieniają człowieka – bo odmienić istotę ludzką zdolna jest wyłącznie miłość. ~Paulo Coelho
Jeżeli potrzebujesz kogoś, kto przeczyta Twój tekst i podzieli się spostrzeżeniami - pisz na PW. Na pewno odpiszę.