25-09-2012, 13:34
Deszcz leje nieustannie już od paru godzin. Wszystkie brudy portowego miasta spływają wydrążonymi kanałami do ścieków. Każdy człowiek o zdrowym rozsądku ogrzewa się teraz w domowym zaciszu, kładzie do snu, lub pije na umór roztrwaniając bezmyślnie pieniądze, lecz nie ja. Unoszę głowę i pozwalam by deszcz siekał przez chwilę w moją twarz. Ta piekielnie brzydka pogoda sprawia, iż bolesne wspomnienia odżywają na nowo i powracają z podwojoną siłą. Otrząsam się więc i kuśtykam w pośpiechu, naciągając kaptur jeszcze mocniej na głowę. W oknach niektórych domostw połyskują migotliwie świece, a nad nimi wiszą niewyraźne twarze ciekawskich. Gdy tylko skieruje swój wzrok w ich stronę, niemalże natychmiast płomyk gaśnie i twarze znikają w ciemnościach. Jestem dla nich nocnym widmem. Człowiekiem, nie… potworem, którym straszą dzieci gdy są niegrzeczne i którego sami się boją.
Chmury rozrzedzają się powoli, deszcz słabnie, a w oddali wznosi się jutrzenka - to źle dla mnie wróży. Niedługo wyjdą ze swoich ciepłych nor rozwydrzone bachory i zaczną taplać się w błocie, a zaraz po nich wyczołgają się ze swoich zakamarków żebracy i bezdomni. Obracam się więc na drewnianym kołku, który wystaje z kikuta lewej nogi i kieruje się w stronę karczmy. Nic nie widzę w tych gęstych jak smoła ciemnościach, lecz tą drogę znam już nazbyt dobrze i nawet gdyby pozbawiono mnie zmysłu słuchu, węchu i wzroku wciąż trafiłbym do tej cuchnącej speluny. Już z daleka dochodzi do mych uszu zgiełk i wrzawa, które panują w środku o każdej porze dnia i nocy. Nie zaskakuje mnie również widok gruchających ze sobą ptaszków na ganku. Zbliżam się do drzwi gospody. Mężczyzna, który przygwoździł do ściany dziewkę, jest w zasięgu mojej ręki. Światło chwiejącej się nad wejściem lampy pada na ich oboje. Tak jak myślałem, wzdychająca świszcząco niewiasta to Lisica, dziwka portowa. Każdy miejscowy ją zna i wie, żeby trzymać przy niej swoje żądze w spodniach. Biedak, który wpadł w jej sidła jest najwyraźniej nie tutejszy, zapewne sztorm zmusił jego załogę do przybicia do portu. Nie będzie mu tak wesoło gdy wino przestanie szumieć w głowie i zorientuje się, że został ograbiony ze wszelkich kosztowności. Wzrok Lisicy nagle pada na mnie, a ona sama blednie i milknie. Wzdycham więc ciężko, otwieram drzwi gospody i wchodzę do środka. Fala ciepła uderza we mnie gdy tylko przekraczam próg karczmy. Fetor uryny, wymiocin i potu wypełnia prędko moje nozdrza, lecz z biegiem lat przyzwyczaiłem się do tego smrodu. Wiele ust ucichło wraz z moim przybyciem, zaś ci, którzy wciąż mielili ozorami jak najęci byli zbyt pijani by zauważyć moją obecność. Zsuwam kaptur i rozpinam bez pośpiechu płaszcz mierząc jednocześnie wzrokiem wszystkich obecnych. Każdy, na którego spoglądam, unika mojego wzroku. Czuje jednak bijąca od nich nienawiść i złość. Zapewne mieli nadzieję, iż już dzisiaj nie przyjdę. Wierzcie lub nie, ongiś każdy okazywał mi szacunek. Wtedy byłem jeszcze silny, młody i nieustraszony. Każdy czuł respekt przede mną jak i resztą załogi, której byłem członkiem. Byliśmy królami życia, władcami mórz, mieliśmy wszystko, a jak chcieliśmy więcej wystarczyło po to sięgnąć. Nikt nie wchodził nam w drogę, każdy starał się o nasze względy i przyjaźń. Dlaczego więc jestem teraz samotnym, przeklętym i niedołężnym starcem? To wszystko zasługa mojej zuchwałości i pyszałkowatości. Obie te cechy zaprowadziły mnie kilkanaście lat temu do zguby.
Pogoda była wyjątkowo paskudna tego dnia. Niebo grzmiało potężnie, a pioruny trzaskały bezlitośnie w spiętrzone morskie bałwany. My zaś piliśmy i bawiliśmy się beztrosko w przytulnej karczmie. Pamiętam nawet dobrze słowa sprośnej piosenki, którą wyśpiewywał bard brzdękając jednocześnie na lutni, choć ledwo utrzymywał się na nogach. Młoda i krągła gospodyni przynosiła bez przerwy kolejne kufle piwa, które były podarkiem od innych. Chcieli się wkupić w ten sposób w nasze łaski. Co prawda nie robiło to na nas żadnego wrażenia, lecz kto o zdrowym rozsądku odmówiłby darmowego trunku. Moją uwagę przykuł w pewnym momencie zarośnięty pijaczyna, który wykłócał się z towarzyszami, że on jako jedyny w tym porcie dałby radę takiemu sztormowi. Był to prosty rybak, zwykły nieudacznik, z którego nawet żona robiła pośmiewisko przy ludziach. Dla mnie to jednak nie miało znaczenia. Nie mogłem puścić takiego wyzwania mimo uszu. Byłem wtedy tak dumny i pyszny, że rzuciłbym się nawet w sam morski wir, gdyby tylko ktoś zwątpił w moją odwagę. Wskoczyłem więc na stół i ruszyłem powoli w stronę owego moczymordy, rozkopując po drodze kufle i talerze. Założyłem się z nim o parę marnych sztuk złota, że wypłyniemy dalej niż on na otwarte morze. Twarze jego towarzyszów zalały się strachem, lecz on był zbyt pijany i głupi by wycofać się teraz, gdy skierowany jest na niego wzrok wszystkich obecnych. W powietrzu zrobiło się aż gęsto od napięcia Po chwili wpatrywania się we mnie spod krzaczastych brwi zgodził się i nie minęło parę minut, a już staliśmy na swoich łajbach i szykowaliśmy się do wypłynięcia. Oni mieli starą, próchniejącą pinkę, my zaś ogromny i bogato wyposażony galeon, który ukradliśmy hiszpańskim handlarzom. Większość towarzyszy pijaczyny zrezygnowało, więc jego załoga składała się tylko z trzech osób. Tamci woleli bowiem stracić twarz niż własne życie. Gdybym tylko ja miał wtedy ich rozum...
Moi towarzysze z kolei uśmiechali się dziarsko i zawadiacko, żartując między sobą, iż taka mżawka działa na nich odświeżająco. To były jednak tylko pozory. W sercu każdego z nich zagościła niepewność i strach. Doskonale zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na które się porywają tylko dlatego, by nie okazać się mniej odważnymi ode mnie. Dziś jednak wiem, iż to czym się odznaczałem nie było odwagą, lecz jedynie zwykłą głupotą. Tylko ja byłem na tyle upojony własną zuchwałością i pewnością siebie by nie myśleć trzeźwo i nie zdawać sobie sprawy z tego zagrożenia.
W końcu wypłynęliśmy. Pioruny rozdzierały niebo z wściekłością nad naszymi głowami, a piętrzące się wysoko fale kołysały z dziecinną łatwością obiema łajbami. To było czyste szaleństwo. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy z tego, że doprowadzę nas wszystkich do zguby. Stałem więc nad dziobem statku chwytając się pod boki i śmiejąc szyderczo w twarz wszystkim morskim i niebiańskim bogom, a fale wzbierały tymczasem na sile. Pieniste grzywy uderzały z coraz większym impetem o statek. Musiałem się czegoś przytrzymać. Gdy obróciłem się i skierowałem sprężysty krok ku sterowi zauważyłem monstrualną falę sunącą w stronę pinki. Ta śmieszna łajba nie miała szans. Roztrzaskała się niczym zapałka w starciu z poruszającą się morską ścianą. Dopiero wtedy moje serce przejął paniczny strach. Chwyciłem za ster i próbowałem ze wszystkich sił obrócić statek. Był to zwykły akt desperacji, gdyż wiedziałem, iż prąd jest zbyt silny. Rozejrzałem się wokoło, lecz mój wzrok nie napotkał żadnego kompana. Wszyscy zeszli pod pokład. Pojąłem, iż opuściła ich nadzieja. Pogodzili się z losem, który im zgotowałem. Ja jednak nie mogłem się poddać. Z mojej winy znaleźliśmy się w tej tragicznej sytuacji, dlatego ja musiałem nas wyciągnąć z tej sytuacji żywcem. Próbowałem wszystkiego, by odzyskać kontrolę nad statkiem, nieokiełznane morze nie dawało jednak za wygraną. Ostatecznie upadłem rozpaczliwie na kolana, uniżony, skruszony i żałosny. Zacząłem przepraszać wszystkich znanych mi bogów, z których dotychczas kpiłem, błagając ich o litość. Krzyczałem ze wszystkich sił, myśląc, że niedługo wykrztuszę z siebie płuca. Fale przetaczały się przez pokład, o mało co nie wyrzucając mnie za burtę, lecz za każdym razem dźwigałem się ponownie na kolana i błagałem na cały głos o litość. Odpowiedź bogów była jednak jednoznaczna. Niosący zniszczenie piorun roztrzaskał na drobne drzazgi grotmaszt. To jednak nie był kres boskiego gniewu, ogromne pieniste bałwany nadciągały z obu stron z przerażającą prędkością. Czułem się dosłownie jak między młotem, a kowadłem. Wiedziałem, że nie ma już ucieczki przed śmiercią. Ponury żniwiarz wyciągał powoli ku mnie dłoń. Podciągnąłem się więc na nogi i zbliżyłem do burty. Był to los, na który sobie zasłużyłem. Jednak myśl, iż za moją głupotę muszą zapłacić moi bliscy nie dawała mi spokoju. Wiedziałem, że będę za to przeklęty i trafię do najgorszych i najbardziej przerażających czeluści piekieł, o których nawet sam diabeł zapomniał. „Wybaczcie mi przyjaciele” zdołałem powiedzieć drżącym i wątłym głosem, nim fale rozbiły się o statek i wywróciły go do góry nogami.
Po dziś dzień nie mogę odgadnąć jakim sposobem udało mi się przeżyć. Wiem tylko jedno, jest to najgorsza z możliwych kar jaką bogowie mogli na mnie zesłać. Muszę żyć ze świadomością, iż krew najbliższych memu sercu ludzi jest na moich rękach. Nie ma dnia, ani nocy kiedy nie żałuję tego co uczyniłem. Nikt nie ma nawet najmniejszego pojęcia jak bardzo brzydzę się swoją osobą. Każdy kolejny dzień jest dla mnie przekleństwem, lecz zachowuje skruchę i staram się przeżyć jak najdłużej, by choć w niewielkim stopniu spłacić swój cholerny dług.
Rzucam więc przemoczony do ostatniej nitki płaszcz na wystający ze ściany gwóźdź i kuśtykam w stronę lady. Sędziwy i pomarszczony karczmarz, który był mi bliskim przyjacielem za młodu, spogląda na mnie z obojętnością, pod którą kryje się szczera pogarda. Wypełnia bez pośpiechu kufel piwem, a ja w tym czasie wygrzebuje z mieszka poszczerbione monety. Czuję na sobie wzrok innych i wręcz namacalną nienawiść, którą mnie darzą. Jestem dla nich przeklętym człowiekiem, którego obecność nie zwiastuje nic dobrego. Do tego też się przyzwyczaiłem. Kuśtykam więc przed siebie w kierunku pustego, pokrytego grubą warstwą brudu stolika. Siedzący w pobliżu mężczyźni przenoszą się w inne miejsce. To jasne, że nie chcą mieć ze mną do czynienia. Wszyscy traktują mnie jak trędowatego, wokół którego unosi się jedynie odór śmierci. Zasiadam więc przy stoliku skazany na samotność i wpatruje się w mętny trunek. W szklanym odbiciu kufla widzę twarz, która napawa mnie obrzydzeniem. Jednym potężnym haustem opróżniam naczynie. Przede mną noc pełna koszmarów, wspomnienia odżyją i będą nękały mnie bez krzty litości na nowo. Każdy kolejny dzień nie będzie się pod tym względem różnił. Nie ma jednak innego sposobu by odpokutować za swe winy, więc zamykam oczy i czekam spokojnie na moje małe piekło.
Chmury rozrzedzają się powoli, deszcz słabnie, a w oddali wznosi się jutrzenka - to źle dla mnie wróży. Niedługo wyjdą ze swoich ciepłych nor rozwydrzone bachory i zaczną taplać się w błocie, a zaraz po nich wyczołgają się ze swoich zakamarków żebracy i bezdomni. Obracam się więc na drewnianym kołku, który wystaje z kikuta lewej nogi i kieruje się w stronę karczmy. Nic nie widzę w tych gęstych jak smoła ciemnościach, lecz tą drogę znam już nazbyt dobrze i nawet gdyby pozbawiono mnie zmysłu słuchu, węchu i wzroku wciąż trafiłbym do tej cuchnącej speluny. Już z daleka dochodzi do mych uszu zgiełk i wrzawa, które panują w środku o każdej porze dnia i nocy. Nie zaskakuje mnie również widok gruchających ze sobą ptaszków na ganku. Zbliżam się do drzwi gospody. Mężczyzna, który przygwoździł do ściany dziewkę, jest w zasięgu mojej ręki. Światło chwiejącej się nad wejściem lampy pada na ich oboje. Tak jak myślałem, wzdychająca świszcząco niewiasta to Lisica, dziwka portowa. Każdy miejscowy ją zna i wie, żeby trzymać przy niej swoje żądze w spodniach. Biedak, który wpadł w jej sidła jest najwyraźniej nie tutejszy, zapewne sztorm zmusił jego załogę do przybicia do portu. Nie będzie mu tak wesoło gdy wino przestanie szumieć w głowie i zorientuje się, że został ograbiony ze wszelkich kosztowności. Wzrok Lisicy nagle pada na mnie, a ona sama blednie i milknie. Wzdycham więc ciężko, otwieram drzwi gospody i wchodzę do środka. Fala ciepła uderza we mnie gdy tylko przekraczam próg karczmy. Fetor uryny, wymiocin i potu wypełnia prędko moje nozdrza, lecz z biegiem lat przyzwyczaiłem się do tego smrodu. Wiele ust ucichło wraz z moim przybyciem, zaś ci, którzy wciąż mielili ozorami jak najęci byli zbyt pijani by zauważyć moją obecność. Zsuwam kaptur i rozpinam bez pośpiechu płaszcz mierząc jednocześnie wzrokiem wszystkich obecnych. Każdy, na którego spoglądam, unika mojego wzroku. Czuje jednak bijąca od nich nienawiść i złość. Zapewne mieli nadzieję, iż już dzisiaj nie przyjdę. Wierzcie lub nie, ongiś każdy okazywał mi szacunek. Wtedy byłem jeszcze silny, młody i nieustraszony. Każdy czuł respekt przede mną jak i resztą załogi, której byłem członkiem. Byliśmy królami życia, władcami mórz, mieliśmy wszystko, a jak chcieliśmy więcej wystarczyło po to sięgnąć. Nikt nie wchodził nam w drogę, każdy starał się o nasze względy i przyjaźń. Dlaczego więc jestem teraz samotnym, przeklętym i niedołężnym starcem? To wszystko zasługa mojej zuchwałości i pyszałkowatości. Obie te cechy zaprowadziły mnie kilkanaście lat temu do zguby.
Pogoda była wyjątkowo paskudna tego dnia. Niebo grzmiało potężnie, a pioruny trzaskały bezlitośnie w spiętrzone morskie bałwany. My zaś piliśmy i bawiliśmy się beztrosko w przytulnej karczmie. Pamiętam nawet dobrze słowa sprośnej piosenki, którą wyśpiewywał bard brzdękając jednocześnie na lutni, choć ledwo utrzymywał się na nogach. Młoda i krągła gospodyni przynosiła bez przerwy kolejne kufle piwa, które były podarkiem od innych. Chcieli się wkupić w ten sposób w nasze łaski. Co prawda nie robiło to na nas żadnego wrażenia, lecz kto o zdrowym rozsądku odmówiłby darmowego trunku. Moją uwagę przykuł w pewnym momencie zarośnięty pijaczyna, który wykłócał się z towarzyszami, że on jako jedyny w tym porcie dałby radę takiemu sztormowi. Był to prosty rybak, zwykły nieudacznik, z którego nawet żona robiła pośmiewisko przy ludziach. Dla mnie to jednak nie miało znaczenia. Nie mogłem puścić takiego wyzwania mimo uszu. Byłem wtedy tak dumny i pyszny, że rzuciłbym się nawet w sam morski wir, gdyby tylko ktoś zwątpił w moją odwagę. Wskoczyłem więc na stół i ruszyłem powoli w stronę owego moczymordy, rozkopując po drodze kufle i talerze. Założyłem się z nim o parę marnych sztuk złota, że wypłyniemy dalej niż on na otwarte morze. Twarze jego towarzyszów zalały się strachem, lecz on był zbyt pijany i głupi by wycofać się teraz, gdy skierowany jest na niego wzrok wszystkich obecnych. W powietrzu zrobiło się aż gęsto od napięcia Po chwili wpatrywania się we mnie spod krzaczastych brwi zgodził się i nie minęło parę minut, a już staliśmy na swoich łajbach i szykowaliśmy się do wypłynięcia. Oni mieli starą, próchniejącą pinkę, my zaś ogromny i bogato wyposażony galeon, który ukradliśmy hiszpańskim handlarzom. Większość towarzyszy pijaczyny zrezygnowało, więc jego załoga składała się tylko z trzech osób. Tamci woleli bowiem stracić twarz niż własne życie. Gdybym tylko ja miał wtedy ich rozum...
Moi towarzysze z kolei uśmiechali się dziarsko i zawadiacko, żartując między sobą, iż taka mżawka działa na nich odświeżająco. To były jednak tylko pozory. W sercu każdego z nich zagościła niepewność i strach. Doskonale zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na które się porywają tylko dlatego, by nie okazać się mniej odważnymi ode mnie. Dziś jednak wiem, iż to czym się odznaczałem nie było odwagą, lecz jedynie zwykłą głupotą. Tylko ja byłem na tyle upojony własną zuchwałością i pewnością siebie by nie myśleć trzeźwo i nie zdawać sobie sprawy z tego zagrożenia.
W końcu wypłynęliśmy. Pioruny rozdzierały niebo z wściekłością nad naszymi głowami, a piętrzące się wysoko fale kołysały z dziecinną łatwością obiema łajbami. To było czyste szaleństwo. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy z tego, że doprowadzę nas wszystkich do zguby. Stałem więc nad dziobem statku chwytając się pod boki i śmiejąc szyderczo w twarz wszystkim morskim i niebiańskim bogom, a fale wzbierały tymczasem na sile. Pieniste grzywy uderzały z coraz większym impetem o statek. Musiałem się czegoś przytrzymać. Gdy obróciłem się i skierowałem sprężysty krok ku sterowi zauważyłem monstrualną falę sunącą w stronę pinki. Ta śmieszna łajba nie miała szans. Roztrzaskała się niczym zapałka w starciu z poruszającą się morską ścianą. Dopiero wtedy moje serce przejął paniczny strach. Chwyciłem za ster i próbowałem ze wszystkich sił obrócić statek. Był to zwykły akt desperacji, gdyż wiedziałem, iż prąd jest zbyt silny. Rozejrzałem się wokoło, lecz mój wzrok nie napotkał żadnego kompana. Wszyscy zeszli pod pokład. Pojąłem, iż opuściła ich nadzieja. Pogodzili się z losem, który im zgotowałem. Ja jednak nie mogłem się poddać. Z mojej winy znaleźliśmy się w tej tragicznej sytuacji, dlatego ja musiałem nas wyciągnąć z tej sytuacji żywcem. Próbowałem wszystkiego, by odzyskać kontrolę nad statkiem, nieokiełznane morze nie dawało jednak za wygraną. Ostatecznie upadłem rozpaczliwie na kolana, uniżony, skruszony i żałosny. Zacząłem przepraszać wszystkich znanych mi bogów, z których dotychczas kpiłem, błagając ich o litość. Krzyczałem ze wszystkich sił, myśląc, że niedługo wykrztuszę z siebie płuca. Fale przetaczały się przez pokład, o mało co nie wyrzucając mnie za burtę, lecz za każdym razem dźwigałem się ponownie na kolana i błagałem na cały głos o litość. Odpowiedź bogów była jednak jednoznaczna. Niosący zniszczenie piorun roztrzaskał na drobne drzazgi grotmaszt. To jednak nie był kres boskiego gniewu, ogromne pieniste bałwany nadciągały z obu stron z przerażającą prędkością. Czułem się dosłownie jak między młotem, a kowadłem. Wiedziałem, że nie ma już ucieczki przed śmiercią. Ponury żniwiarz wyciągał powoli ku mnie dłoń. Podciągnąłem się więc na nogi i zbliżyłem do burty. Był to los, na który sobie zasłużyłem. Jednak myśl, iż za moją głupotę muszą zapłacić moi bliscy nie dawała mi spokoju. Wiedziałem, że będę za to przeklęty i trafię do najgorszych i najbardziej przerażających czeluści piekieł, o których nawet sam diabeł zapomniał. „Wybaczcie mi przyjaciele” zdołałem powiedzieć drżącym i wątłym głosem, nim fale rozbiły się o statek i wywróciły go do góry nogami.
Po dziś dzień nie mogę odgadnąć jakim sposobem udało mi się przeżyć. Wiem tylko jedno, jest to najgorsza z możliwych kar jaką bogowie mogli na mnie zesłać. Muszę żyć ze świadomością, iż krew najbliższych memu sercu ludzi jest na moich rękach. Nie ma dnia, ani nocy kiedy nie żałuję tego co uczyniłem. Nikt nie ma nawet najmniejszego pojęcia jak bardzo brzydzę się swoją osobą. Każdy kolejny dzień jest dla mnie przekleństwem, lecz zachowuje skruchę i staram się przeżyć jak najdłużej, by choć w niewielkim stopniu spłacić swój cholerny dług.
Rzucam więc przemoczony do ostatniej nitki płaszcz na wystający ze ściany gwóźdź i kuśtykam w stronę lady. Sędziwy i pomarszczony karczmarz, który był mi bliskim przyjacielem za młodu, spogląda na mnie z obojętnością, pod którą kryje się szczera pogarda. Wypełnia bez pośpiechu kufel piwem, a ja w tym czasie wygrzebuje z mieszka poszczerbione monety. Czuję na sobie wzrok innych i wręcz namacalną nienawiść, którą mnie darzą. Jestem dla nich przeklętym człowiekiem, którego obecność nie zwiastuje nic dobrego. Do tego też się przyzwyczaiłem. Kuśtykam więc przed siebie w kierunku pustego, pokrytego grubą warstwą brudu stolika. Siedzący w pobliżu mężczyźni przenoszą się w inne miejsce. To jasne, że nie chcą mieć ze mną do czynienia. Wszyscy traktują mnie jak trędowatego, wokół którego unosi się jedynie odór śmierci. Zasiadam więc przy stoliku skazany na samotność i wpatruje się w mętny trunek. W szklanym odbiciu kufla widzę twarz, która napawa mnie obrzydzeniem. Jednym potężnym haustem opróżniam naczynie. Przede mną noc pełna koszmarów, wspomnienia odżyją i będą nękały mnie bez krzty litości na nowo. Każdy kolejny dzień nie będzie się pod tym względem różnił. Nie ma jednak innego sposobu by odpokutować za swe winy, więc zamykam oczy i czekam spokojnie na moje małe piekło.