Witam
Myślę że to odpowiedni dział na moją nazwijmy to "mikropowieść". Jest to pierwszy tekst jaki postanowiłem wyciągnąć z szuflady i w pewien sposób opublikować. Liczę że nie potraktujecie mnie łagodnie i postaracie się przebrnąć przez niego w całości. Starałem się unikać błędów merytorycznych. Liczę na konstruktywne opinię i wytykanie mi jak największej ilości pomyłek. Miejsce akcji to Karkonosze, w razie czego można posiłkować się mapą. To pierwszy rozdział. Dzięki za pomoc
***
...
Myślę że to odpowiedni dział na moją nazwijmy to "mikropowieść". Jest to pierwszy tekst jaki postanowiłem wyciągnąć z szuflady i w pewien sposób opublikować. Liczę że nie potraktujecie mnie łagodnie i postaracie się przebrnąć przez niego w całości. Starałem się unikać błędów merytorycznych. Liczę na konstruktywne opinię i wytykanie mi jak największej ilości pomyłek. Miejsce akcji to Karkonosze, w razie czego można posiłkować się mapą. To pierwszy rozdział. Dzięki za pomoc
***
Zaczęło się niewinnie, jak zwykle w takich przypadkach. Jakiś głupek wcisnął guzik, zmuszając innych do wciśnięcia podobnych guzików. Zanim reszta się spostrzegła, świat, jaki znali przestał istnieć. Głowice latały tam i z powrotem jak piłki na korcie tenisowym. Niestety w trakcie tego meczu musiała ucierpieć publiczność. Prawie wszystko, co znaliśmy zniknęło, Pozostała jakaś część, niewielkie fragmenty, stały się oazą dla rozbitków. Jednak nie na długo. Lata ogłupiania społeczeństwa doprowadziły do tego, że w końcu sami siebie unicestwiliśmy.
Tak skończyła się Historia. Zaczął się kolejny rozdział, a może nawet kolejny tom. Wszystko musieliśmy pisać od nowa. Dziennik ten, a w zasadzie jego ocalałe fragmenty, to zapiski tego, co widziałem. Wszystkie wydarzenia, jakie tu opisuję naprawdę miały miejsce. Każdy z, nazwijmy ich – osobników, jaki tu występuje to autentyczna osoba, jaką spotkałem. Starałem się niczego nie przemilczeć.
13 grudnia 1981r.
Godzina 20:07,
Jelenia Góra,
Polska Rzeczpospolita Ludowa
Siedziałem w kuchni starając się zaparzyć trzecią już z kolei herbatę z tej samej torebki. Za oknem ciemne ulice miasta, żarówki w latarniach powypalane, w niektórych powybijane, praktycznie nikogo na ulicy. Cicho i spokojnie. W domu też ciemno, nie ma prądu. Ostatnio często odłączają zasilanie. Świec nie palę, szkoda mi, zresztą, co miałbym oświetlać. Jeden ciasny pokój, mała kuchnia i łazienka kiszka połączona z kiblem. I tak szczęście, że mam jakiekolwiek mieszkanie. Po dziadku. Zmarło się było staruszkowi dwa lata temu, a że byłem ulubionym wnuczkiem to przepisał na mnie. Oczywiście zachodu było z tym testamentem bardzo dużo, ciotki i inni cudem odnalezieni krewni, pojawili się, jak przysłowiowe grzyby po deszczu, starając się położyć łapy, chociaż na skrawku mieszkania. Na szczęście testament był tak sporządzony, że jednak mi się dostało rzeczone mieszkanko. Ciasne, ale jako to się mówi własne. Tak, więc siedziałem, jak wspomniałem wcześniej, w kuchni gapiąc się bezmyślnie w okno i do dziś wmawiam sobie, że to ja pierwszy zobaczyłem nadchodzącą zagładę.
Na bezchmurnym, nocnym niebie przesuwała się mała czerwona kreska. Wreszcie przydała się do czegoś stara radziecka lornetka, kurząca się od lat na szafie. Właściwie to przez tę lornetkę niewiele więcej spostrzegłem, ot kreska była odrobinę grubsza. Zafascynowany obserwowałem ją kilka chwil. Dziwne rzeczy się ostatnio działy, więc nie przejąłem się tym za bardzo. W spokoju moczyłem dalej herbacianego flaka we wrzątku czekając aż woda wyciągnie resztki esencji. Po kilku minutach w kuchni zrobiło się jaśniej. W zasadzie jaśniej to złe określenie. Zrobiło się jasno jakby właśnie wstawało słońce. Za oknem na północnym wschodzie, gdzieś za widnokręgiem, wschodziło słońce. O 20:26 wieczorem. Świeciło jakiś czas, rozświetlając całą okolicę, po czym stopniowo zniknęło. Wstałem, usiadłem, po czym znowu wstałem. Gdzieś w mieście zawyła syrena. U sąsiada zaczął szczekać pies. Ktoś krzyknął na ulicy. Chwila ciszy, przerwana odgłosem eksplozji z centrum miasta. Wszedłem pod stół, głupie, ale nic innego nie przyszło mi do głowy – spanikowałem. Znowu coś wybuchło, tym razem bliżej, aż zadrżał cały budynek, po meblach przesunął się poblask przez chwile oświetlając mieszkanie. Płacz dziecka zza ściany, krzyk jakiejś kobiety, kolejna eksplozja gdzieś daleko, z sufitu posypał się tynk. Stłumiony szum, jakby silnik rakietowy. A ja, siedziałem pod stołem nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Zza okna dobiegł mnie huk wystrzału, nie wiem z karabinu czy z pistoletu, ale to mnie wyrwało z odrętwienia. Na czworakach podpełzłem do szafy, wyciągnąłem stary plecak, tak zwaną gruszkę. Wrzuciłem do niego wszystko, co zdołałem znaleźć do jedzenia, finkę, ubranie, jakieś buty, które zostały mi się jeszcze z wojska i stanąłem bezradnie zastanawiając się w zasadzie, co ja mam robić. Z miasta, po chwili spokoju, znów słychać jakieś strzały, wybuchy. Coś z ogromną prędkością przeleciało nad moim budynkiem, rycząc silnikiem odrzutowym i wprawiając wszystko w wibracje. Z nadwyrężonych ścian znów posypał się tynk, odpadając tym razem większymi płatami. Wszystko skąpane było w blasku ognia, wpadającego przez okno. Wybiegłem na korytarz, nawet nie zamykając drzwi, zbiegłem klatką schodową. Na ulicy czuć było swąd spalenizny, jacyś ludzie biegali, krzycząc w panice. Wszędzie dookoła tańczyły płomienie. Przed klatką sąsiad emeryt próbował odpalić trabanta. Silnik jęczał, kaszlał, krztusił się, ale w końcu zaskoczył. Podbiegłem do niego, bez namysłu otworzyłem drzwi i wskoczyłem na siedzenie. Przestraszyłem go tak, że o mały włos nie wyskoczył z samochodu, ale widząc moją gębę tylko kiwnął głową i ruszył bez słowa. Dobrze było żyć w zgodzie z sąsiadem. Wyjechaliśmy na ulicę Wojska Polskiego, tu dopiero zobaczyłem, co tak naprawdę się stało. Całe stare miasto płonęło. Niektóre budynki zniknęły całkowicie. W niebo biły kłęby gęstego, czarnego dymu.
– Panie Mietku, jedź pan na Szklarską Porębę! – Rzuciłem do emeryta. – Gdzieś w lesie się schowamy. – Ulica przed nami wypełniona była uciekającymi ludźmi, z trudem omijaliśmy grupki panicznie biegających osób. Kilka samochodów minęło nas jadąc w odwrotnym kierunku. Z przodu zobaczyliśmy milicyjną „nyskę” oddalającą się od nas. Nawet nie zatrzymali się, kiedy przednim zderzakiem zahaczyli o jakąś staruszkę, która padła na ziemię jak rażona gromem. W zasadzie nikt się tym nie przejął. My również, przejechaliśmy obok niej nawet nie zwalniając. W lusterku widziałem jeszcze jak powoli się podnosi. To dziwne, ale do dziś nurtuje mnie pytanie czy przeżyła. Nie mogę jakoś wyrzucić z głowy tego widoku.
Chyba jako jedyni skręciliśmy na drogę do Cieplic, dzielnicy Jeleniej Góry, za nami płonęła co najmniej połowa miasta. Ciche przekleństwo z ust pana Mietka oderwało mnie od tego przerażającego widoku. Przed nami na środku drogi stał czołg. Ot po prostu stał i patrzył na nas wylotem lufy. Na burtach wymalowane miał czerwoną farbą pięcioramienne gwiazdy. Gwałtownie, o ile można użyć takiego słowa w przypadku trabanta, skręciliśmy w boczną uliczkę. Lufa czołgu zagrzmiała rozdzierając asfalt ulicy, w miejscu, gdzie przed chwilą staliśmy. Pędziliśmy ile fabryka dała, czyli niezbyt szybko. Jednak mieliśmy przewagę nad czołgiem, mimo wszystko mydelniczka była o wiele bardziej zwrotna. Zresztą chyba i tak nas nie gonili, nie wiem, byłem zbyt przerażony żeby spoglądać do tyłu.
Kluczyliśmy po ulicach miasta starając się omijać największe pożary, kilka razy próbowali nas zatrzymywać przestraszeni ludzie, parę razy widzieliśmy wojskowe ciężarówki, z których wysypywali się żołnierze w radzieckich mundurach. Udało nam się unikać zarówno jednych jak i drugich. Nie wiem jak, chyba tylko cudem wyjechaliśmy z miasta. I tu nasze szczęście się skończyło, mydelniczka się zatrzymała i za nic w świecie nie dawała się uruchomić ponownie. Byliśmy w szczerym polu, na zmrożonej żwirowej drodze. Za nami trwała w spokoju gehenna miasta.
– Wysiadamy – rzucił krótko pan Mietek. – Ten złom dalej nie pojedzie, weź pan torbę z bagażnika. – Skinąłem głową i wysiadłem z samochodu. Sportowa torba była zaskakująco ciężka jak na swoje rozmiary i dość solidnie napakowana. Mój towarzysz zarzucił sobie na ramiona jakiś wytarty plecak, złapał za drugi uchwyt torbę i zarządził marsz. – Tu niedaleko jest stodoła, musimy tam dojść.
Teraz dopiero zorientowałem się, że jestem w samej koszuli. Zimno. Lepiej zimno niż martwo, pomyślałem. Ruszyliśmy, ciężko szło się po zamarzniętej ziemi, kilka niskich drzew i krzaków nie dawało praktycznie żadnej osłony przed wiatrem niosącym smród palonego miasta. Może wydać się wam to dziwne, ale płonące miasto wydaje specyficzny zapach, mieszanina palonej gumy, kurzu i ludzkich ciał. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to właśnie taki zapach. Pomimo zapewnień pana Mietka, że to niedaleko szliśmy jakieś czterdzieści minut. Czterdzieści minut na mrozie po traumatycznych przeżyciach wydawało się wiecznością. Co chwila przypadaliśmy do ziemi, kiedy z oddali dochodził do nas odgłos wybuchu, albo strzały. Raz przeleciał nad nami śmigłowiec, na szczęście do nas nikt nie strzelał. Zmarznięci i zasapani dotarliśmy w końcu do niskiego, drewnianego budynku, który swoje lepsze czasy dawno już miał za sobą, chyba nawet cześć dachu się zapadła. Emeryt wyciągnął pęk kluczy, chwile mocował się z kłódką, po czym otworzył wrota.
– Właź – zakomenderował, po czym sam zniknął w ciemnym wnętrzu. Rozejrzałem się dookoła, po czym ostrożnie przeszedłem przez próg. Po chwili ciemność rozświetlił blask latarki. Nędzne, żółte światło oświetliło wnętrze szopy wypełnionej starym zelżałym sianem i kawałkami drewna opałowego. Na środku stało coś, przykryte starym, wypłowiałym brezentem. Pan Mietek właśnie próbował go odrzucić.
– Tadziu, weź no chłopcze pomóż. – Po chwili szarpania się z przymarzniętymi linkami naszym oczom ukazał się motocykl. I to nie byle jaki motocykl. Stary, chyba jeszcze poniemiecki z koszem dla pasażera. – Poszukaj jakichś karnistrów, gdzieś tu powinny w sianie być.
– Ale skąd to? – Zapytałem, szczerze zdziwiony.
– Później Ci powiem, szukaj paliwa.
Karnistry, dwa, zagrzebane były w stercie siana, na szczęście nie musiałem długo szukać. Pośpiech był raczej wskazany, bo ze strony miasta słychać było coraz więcej eksplozji i strzałów. W końcu nie odeszliśmy na tyle daleko by czuć się bezpiecznie. Mój sąsiad oczyszczał motocykl z resztek, a ja uzupełniałem bak.
– A to w ogóle pojedzie? – Wyraziłem swój niepokój.
– Pewnie, że tak, jak zabieraliśmy go Niemcom to jeździł. – Emeryt kopnął w zapłon. Po kilku próbach silnik zaskoczył. – No co się gapisz? Codziennie prawie tu przychodziłem i dłubałem przy nim. Wskakuj do kosza, tylko torby wrzuć pod nogi i uważaj żeby się weki nie potłukły. – Po chwili siedziałem w środku i wyjechaliśmy przez bramę stodoły. Telepało i rzucało na każdym zakręcie. Wiatr targał ubraniem. Hałasu musieliśmy narobić na całą okolicę, ale kto by się teraz tym przejmował i tak przez ryk silnika przebijał się niedaleki odgłos nadlatujących samolotów. Odruchowo spojrzałem w niebo. Jest. Leci całkiem nisko, widać światła na kadłubie, ciężka wojskowa maszyna. Kieruje się na zachód. Założę się, że na skrzydłach ma namalowane czerwone gwiazdy.
Wjechaliśmy do lasu. Tu wszelkie odgłosy docierały do nas przytłumione, wiatr też już tak nie dmuchał. Snop światła z reflektora omiatał drzewa i krzaki pozbawione liści. Jechaliśmy leśną drogą, dwie koleiny wyżłobione przez traktory, motor ledwie zipał, silnik stękał, ale parliśmy do przodu. Niemiecka precyzja. Słoiki w sportowej torbie obijały się o siebie. W końcu wjechaliśmy na szczyt góry. Pan Mieczysław zatrzymał pojazd i wyłączył silnik. Wysiedliśmy. Ze szczytu rozciągała się panorama na całą kotlinę. Nie tylko Jelenia się paliła. Ognie widać było w różnych częściach doliny. Niebo przykryte było warstwą dymu i popiołów, zasłaniając gwiazdy i księżyc.
– Bydlaki, zniszczyli wszystkie strategiczne miejsca. O tam – wskazał ręką – Pali się fabryka papieru w Piechowicach.
– Możemy nie przedostać się w góry. Pewnie na drogach będą patrole.
– A czego tu pilnować, ruskich nie znasz? Przeszli zniszczyli, co mieli zniszczyć i idą dalej. Poczekamy ze dwa dni w lesie i zobaczymy.
– Ale dlaczego? Co się stało?
– No wojna, ruskie w końcu nie wytrzymali. Albo amerykance, kto ich tam teraz wie. Tak myślałem, że w końcu to nastąpi. Tylko czekałem. – Wzruszył ramionami. – Od lat gromadziłem weki i konserwy.
– I co?
– Co, z czym?
– No z tymi konserwami.
– O tam się grzeją – wskazał na płonące miasto. – A to co zostało jest w torbie.
– Gdzie teraz pojedziemy? – Zapytałem.
– Planowałem do rodziny, tu niedaleko, do Starej Kamienicy, ale to jednak za blisko. A Ty, masz jakiś pomysł?
– Nie wiem, rodzinę w zasadzie mam daleko, tu żyłem sam. – Naszą konwersację przerwała silna eksplozja, padliśmy na ziemię. Kiedy się podnieśliśmy, kolejny pożar ogarniał bliską nas dzielnicę miasta.
– Ciepłownia, kotły nie wytrzymały. – Skomentował mój sąsiad. – Nie ma co tu sterczeć, jedźmy, może uda się przedrzeć do tej Szklarskiej. W górach powinniśmy być bezpieczniejsi. – Usadowiliśmy się w motocyklu, pan Mietek odpalił silnik i ruszyliśmy.
Trasa, serpentyną prowadziła nas w dół. Na jakiś czas przerażający widok płonącej cywilizacji zniknął nam za wzgórzem. Cisza była jeszcze bardziej przerażająca. Nerwowo rozglądaliśmy się dookoła, czekając aż coś się wydarzy. Po jakimś czasie wjechaliśmy na górkę skąd było widać drogę prowadzącą do naszego celu. Chyba nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Ulicą pod nami jechało kilka samochodów, a ludzie w niewielkich grupkach, oddalonych od siebie, maszerowali szybkim krokiem. Każdy niósł plecak, a co poniektórzy pchali przed sobą wyładowane jakimiś rupieciami wózki.
– Niedobrze – Powiedziałem. – Przyciągną kłopoty, wolałbym teraz trzymać się od nich jak najdalej. – Nie miałem ochoty przyłączać się do uciekinierów.
Zimny wiatr znowu dał się nam we znaki. Opatuliłem się szczelniej nędzną koszulą, którą miałem na grzbiecie od ucieczki z domu. Emeryt chyba to zauważył, bo bez słowa otworzył swój plecak i podał mi z niego stary wełniany sweter.
– Załóż, dostaniesz jeszcze zapalenia płuc. Musimy jechać dalej. – Znowu ruszyliśmy. Nie zjechaliśmy na drogę, pojechaliśmy lasem. Grzbietem wzgórz biegła stara ścieżka, używana chyba przez leśników przy wycinkach. Coraz bardziej oddalaliśmy się od głównych tras. Trudno mi teraz powiedzieć, dokąd jechaliśmy, wysokie drzewa skutecznie uniemożliwiały nam orientację w terenie. Omijaliśmy każdą wioskę napotkaną na naszej drodze, starając się cały czas nie wyjeżdżać z pomiędzy drzew. Praktycznie już zamarznięci, klucząc po leśnych ścieżkach, wjechaliśmy na polanę. Po drugiej stronie, częściowo schowany w zaroślach, stał budynek. Właściwie, nie był zbyt okazały, ot mała drewniana chatka, jakich u nas w górach spotkać można kilka. Zbita z desek, pozbawiona prądu, wody i kanalizacji. Zbudowana pewnie jeszcze „za niemca”, służyła jako schronienie dla turystów, którzy nie zdążyli wrócić przed zmrokiem do miasta. Zaparkowaliśmy motocykl w krzakach i wolnym krokiem ruszyliśmy w stronę drzwi. Były otwarte. Pan Mieczysław włączył swoją latarkę i oświetlił wnętrze. W jedynym pomieszczeniu stała drewniana prycza, stary, rozsypujący się piec typu „koza” i pełno śmieci walających się po podłodze, ale co najważniejsze nikogo w środku nie było. I to chyba od dawna. Kurz, wzbity naszymi butami, kłębił się i wiercił mi w nosie. Wrzuciliśmy nasze rupiecie z motocykla do środka i zamknęliśmy za sobą drzwi na zasuwę.
– Sprawdź czy wszystkie okna są pozasłaniane. – Zarządził mój towarzysz. – Nie będziemy palić w piecu, jakoś dotrwamy do rana. – Zabrałem się za wykonanie polecenia. Zgrabiałymi palcami dociągałem drewniane okiennice i wpychałem jakieś szmaty w szpary pomiędzy deskami. Po jakimś czasie wiatr w końcu przestał świstać i dobiegał nas tylko jego szum z zewnątrz. Pan Mietek zdążył w tym czasie przygotować nam miejsce do odpoczynku. Nie czułem tego wcześniej, ale teraz, kiedy emocje nieco opadły, uświadomiłem sobie jak bardzo jestem zmęczony. Położyliśmy się spać opatuleni w ubrania, nie ściągając nawet butów. Dziś, nauczony doświadczeniem, pomyślałbym o jakimś stróżowaniu, ale wtedy byliśmy za bardzo na to zmęczeni. Usnęliśmy prawie natychmiast. Poeta pewnie napisałby, że wpadliśmy w objęcia Morfeusza, ale my po prostu zasnęliśmy.
Tak skończyła się Historia. Zaczął się kolejny rozdział, a może nawet kolejny tom. Wszystko musieliśmy pisać od nowa. Dziennik ten, a w zasadzie jego ocalałe fragmenty, to zapiski tego, co widziałem. Wszystkie wydarzenia, jakie tu opisuję naprawdę miały miejsce. Każdy z, nazwijmy ich – osobników, jaki tu występuje to autentyczna osoba, jaką spotkałem. Starałem się niczego nie przemilczeć.
13 grudnia 1981r.
Godzina 20:07,
Jelenia Góra,
Polska Rzeczpospolita Ludowa
Siedziałem w kuchni starając się zaparzyć trzecią już z kolei herbatę z tej samej torebki. Za oknem ciemne ulice miasta, żarówki w latarniach powypalane, w niektórych powybijane, praktycznie nikogo na ulicy. Cicho i spokojnie. W domu też ciemno, nie ma prądu. Ostatnio często odłączają zasilanie. Świec nie palę, szkoda mi, zresztą, co miałbym oświetlać. Jeden ciasny pokój, mała kuchnia i łazienka kiszka połączona z kiblem. I tak szczęście, że mam jakiekolwiek mieszkanie. Po dziadku. Zmarło się było staruszkowi dwa lata temu, a że byłem ulubionym wnuczkiem to przepisał na mnie. Oczywiście zachodu było z tym testamentem bardzo dużo, ciotki i inni cudem odnalezieni krewni, pojawili się, jak przysłowiowe grzyby po deszczu, starając się położyć łapy, chociaż na skrawku mieszkania. Na szczęście testament był tak sporządzony, że jednak mi się dostało rzeczone mieszkanko. Ciasne, ale jako to się mówi własne. Tak, więc siedziałem, jak wspomniałem wcześniej, w kuchni gapiąc się bezmyślnie w okno i do dziś wmawiam sobie, że to ja pierwszy zobaczyłem nadchodzącą zagładę.
Na bezchmurnym, nocnym niebie przesuwała się mała czerwona kreska. Wreszcie przydała się do czegoś stara radziecka lornetka, kurząca się od lat na szafie. Właściwie to przez tę lornetkę niewiele więcej spostrzegłem, ot kreska była odrobinę grubsza. Zafascynowany obserwowałem ją kilka chwil. Dziwne rzeczy się ostatnio działy, więc nie przejąłem się tym za bardzo. W spokoju moczyłem dalej herbacianego flaka we wrzątku czekając aż woda wyciągnie resztki esencji. Po kilku minutach w kuchni zrobiło się jaśniej. W zasadzie jaśniej to złe określenie. Zrobiło się jasno jakby właśnie wstawało słońce. Za oknem na północnym wschodzie, gdzieś za widnokręgiem, wschodziło słońce. O 20:26 wieczorem. Świeciło jakiś czas, rozświetlając całą okolicę, po czym stopniowo zniknęło. Wstałem, usiadłem, po czym znowu wstałem. Gdzieś w mieście zawyła syrena. U sąsiada zaczął szczekać pies. Ktoś krzyknął na ulicy. Chwila ciszy, przerwana odgłosem eksplozji z centrum miasta. Wszedłem pod stół, głupie, ale nic innego nie przyszło mi do głowy – spanikowałem. Znowu coś wybuchło, tym razem bliżej, aż zadrżał cały budynek, po meblach przesunął się poblask przez chwile oświetlając mieszkanie. Płacz dziecka zza ściany, krzyk jakiejś kobiety, kolejna eksplozja gdzieś daleko, z sufitu posypał się tynk. Stłumiony szum, jakby silnik rakietowy. A ja, siedziałem pod stołem nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Zza okna dobiegł mnie huk wystrzału, nie wiem z karabinu czy z pistoletu, ale to mnie wyrwało z odrętwienia. Na czworakach podpełzłem do szafy, wyciągnąłem stary plecak, tak zwaną gruszkę. Wrzuciłem do niego wszystko, co zdołałem znaleźć do jedzenia, finkę, ubranie, jakieś buty, które zostały mi się jeszcze z wojska i stanąłem bezradnie zastanawiając się w zasadzie, co ja mam robić. Z miasta, po chwili spokoju, znów słychać jakieś strzały, wybuchy. Coś z ogromną prędkością przeleciało nad moim budynkiem, rycząc silnikiem odrzutowym i wprawiając wszystko w wibracje. Z nadwyrężonych ścian znów posypał się tynk, odpadając tym razem większymi płatami. Wszystko skąpane było w blasku ognia, wpadającego przez okno. Wybiegłem na korytarz, nawet nie zamykając drzwi, zbiegłem klatką schodową. Na ulicy czuć było swąd spalenizny, jacyś ludzie biegali, krzycząc w panice. Wszędzie dookoła tańczyły płomienie. Przed klatką sąsiad emeryt próbował odpalić trabanta. Silnik jęczał, kaszlał, krztusił się, ale w końcu zaskoczył. Podbiegłem do niego, bez namysłu otworzyłem drzwi i wskoczyłem na siedzenie. Przestraszyłem go tak, że o mały włos nie wyskoczył z samochodu, ale widząc moją gębę tylko kiwnął głową i ruszył bez słowa. Dobrze było żyć w zgodzie z sąsiadem. Wyjechaliśmy na ulicę Wojska Polskiego, tu dopiero zobaczyłem, co tak naprawdę się stało. Całe stare miasto płonęło. Niektóre budynki zniknęły całkowicie. W niebo biły kłęby gęstego, czarnego dymu.
– Panie Mietku, jedź pan na Szklarską Porębę! – Rzuciłem do emeryta. – Gdzieś w lesie się schowamy. – Ulica przed nami wypełniona była uciekającymi ludźmi, z trudem omijaliśmy grupki panicznie biegających osób. Kilka samochodów minęło nas jadąc w odwrotnym kierunku. Z przodu zobaczyliśmy milicyjną „nyskę” oddalającą się od nas. Nawet nie zatrzymali się, kiedy przednim zderzakiem zahaczyli o jakąś staruszkę, która padła na ziemię jak rażona gromem. W zasadzie nikt się tym nie przejął. My również, przejechaliśmy obok niej nawet nie zwalniając. W lusterku widziałem jeszcze jak powoli się podnosi. To dziwne, ale do dziś nurtuje mnie pytanie czy przeżyła. Nie mogę jakoś wyrzucić z głowy tego widoku.
Chyba jako jedyni skręciliśmy na drogę do Cieplic, dzielnicy Jeleniej Góry, za nami płonęła co najmniej połowa miasta. Ciche przekleństwo z ust pana Mietka oderwało mnie od tego przerażającego widoku. Przed nami na środku drogi stał czołg. Ot po prostu stał i patrzył na nas wylotem lufy. Na burtach wymalowane miał czerwoną farbą pięcioramienne gwiazdy. Gwałtownie, o ile można użyć takiego słowa w przypadku trabanta, skręciliśmy w boczną uliczkę. Lufa czołgu zagrzmiała rozdzierając asfalt ulicy, w miejscu, gdzie przed chwilą staliśmy. Pędziliśmy ile fabryka dała, czyli niezbyt szybko. Jednak mieliśmy przewagę nad czołgiem, mimo wszystko mydelniczka była o wiele bardziej zwrotna. Zresztą chyba i tak nas nie gonili, nie wiem, byłem zbyt przerażony żeby spoglądać do tyłu.
Kluczyliśmy po ulicach miasta starając się omijać największe pożary, kilka razy próbowali nas zatrzymywać przestraszeni ludzie, parę razy widzieliśmy wojskowe ciężarówki, z których wysypywali się żołnierze w radzieckich mundurach. Udało nam się unikać zarówno jednych jak i drugich. Nie wiem jak, chyba tylko cudem wyjechaliśmy z miasta. I tu nasze szczęście się skończyło, mydelniczka się zatrzymała i za nic w świecie nie dawała się uruchomić ponownie. Byliśmy w szczerym polu, na zmrożonej żwirowej drodze. Za nami trwała w spokoju gehenna miasta.
– Wysiadamy – rzucił krótko pan Mietek. – Ten złom dalej nie pojedzie, weź pan torbę z bagażnika. – Skinąłem głową i wysiadłem z samochodu. Sportowa torba była zaskakująco ciężka jak na swoje rozmiary i dość solidnie napakowana. Mój towarzysz zarzucił sobie na ramiona jakiś wytarty plecak, złapał za drugi uchwyt torbę i zarządził marsz. – Tu niedaleko jest stodoła, musimy tam dojść.
Teraz dopiero zorientowałem się, że jestem w samej koszuli. Zimno. Lepiej zimno niż martwo, pomyślałem. Ruszyliśmy, ciężko szło się po zamarzniętej ziemi, kilka niskich drzew i krzaków nie dawało praktycznie żadnej osłony przed wiatrem niosącym smród palonego miasta. Może wydać się wam to dziwne, ale płonące miasto wydaje specyficzny zapach, mieszanina palonej gumy, kurzu i ludzkich ciał. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to właśnie taki zapach. Pomimo zapewnień pana Mietka, że to niedaleko szliśmy jakieś czterdzieści minut. Czterdzieści minut na mrozie po traumatycznych przeżyciach wydawało się wiecznością. Co chwila przypadaliśmy do ziemi, kiedy z oddali dochodził do nas odgłos wybuchu, albo strzały. Raz przeleciał nad nami śmigłowiec, na szczęście do nas nikt nie strzelał. Zmarznięci i zasapani dotarliśmy w końcu do niskiego, drewnianego budynku, który swoje lepsze czasy dawno już miał za sobą, chyba nawet cześć dachu się zapadła. Emeryt wyciągnął pęk kluczy, chwile mocował się z kłódką, po czym otworzył wrota.
– Właź – zakomenderował, po czym sam zniknął w ciemnym wnętrzu. Rozejrzałem się dookoła, po czym ostrożnie przeszedłem przez próg. Po chwili ciemność rozświetlił blask latarki. Nędzne, żółte światło oświetliło wnętrze szopy wypełnionej starym zelżałym sianem i kawałkami drewna opałowego. Na środku stało coś, przykryte starym, wypłowiałym brezentem. Pan Mietek właśnie próbował go odrzucić.
– Tadziu, weź no chłopcze pomóż. – Po chwili szarpania się z przymarzniętymi linkami naszym oczom ukazał się motocykl. I to nie byle jaki motocykl. Stary, chyba jeszcze poniemiecki z koszem dla pasażera. – Poszukaj jakichś karnistrów, gdzieś tu powinny w sianie być.
– Ale skąd to? – Zapytałem, szczerze zdziwiony.
– Później Ci powiem, szukaj paliwa.
Karnistry, dwa, zagrzebane były w stercie siana, na szczęście nie musiałem długo szukać. Pośpiech był raczej wskazany, bo ze strony miasta słychać było coraz więcej eksplozji i strzałów. W końcu nie odeszliśmy na tyle daleko by czuć się bezpiecznie. Mój sąsiad oczyszczał motocykl z resztek, a ja uzupełniałem bak.
– A to w ogóle pojedzie? – Wyraziłem swój niepokój.
– Pewnie, że tak, jak zabieraliśmy go Niemcom to jeździł. – Emeryt kopnął w zapłon. Po kilku próbach silnik zaskoczył. – No co się gapisz? Codziennie prawie tu przychodziłem i dłubałem przy nim. Wskakuj do kosza, tylko torby wrzuć pod nogi i uważaj żeby się weki nie potłukły. – Po chwili siedziałem w środku i wyjechaliśmy przez bramę stodoły. Telepało i rzucało na każdym zakręcie. Wiatr targał ubraniem. Hałasu musieliśmy narobić na całą okolicę, ale kto by się teraz tym przejmował i tak przez ryk silnika przebijał się niedaleki odgłos nadlatujących samolotów. Odruchowo spojrzałem w niebo. Jest. Leci całkiem nisko, widać światła na kadłubie, ciężka wojskowa maszyna. Kieruje się na zachód. Założę się, że na skrzydłach ma namalowane czerwone gwiazdy.
Wjechaliśmy do lasu. Tu wszelkie odgłosy docierały do nas przytłumione, wiatr też już tak nie dmuchał. Snop światła z reflektora omiatał drzewa i krzaki pozbawione liści. Jechaliśmy leśną drogą, dwie koleiny wyżłobione przez traktory, motor ledwie zipał, silnik stękał, ale parliśmy do przodu. Niemiecka precyzja. Słoiki w sportowej torbie obijały się o siebie. W końcu wjechaliśmy na szczyt góry. Pan Mieczysław zatrzymał pojazd i wyłączył silnik. Wysiedliśmy. Ze szczytu rozciągała się panorama na całą kotlinę. Nie tylko Jelenia się paliła. Ognie widać było w różnych częściach doliny. Niebo przykryte było warstwą dymu i popiołów, zasłaniając gwiazdy i księżyc.
– Bydlaki, zniszczyli wszystkie strategiczne miejsca. O tam – wskazał ręką – Pali się fabryka papieru w Piechowicach.
– Możemy nie przedostać się w góry. Pewnie na drogach będą patrole.
– A czego tu pilnować, ruskich nie znasz? Przeszli zniszczyli, co mieli zniszczyć i idą dalej. Poczekamy ze dwa dni w lesie i zobaczymy.
– Ale dlaczego? Co się stało?
– No wojna, ruskie w końcu nie wytrzymali. Albo amerykance, kto ich tam teraz wie. Tak myślałem, że w końcu to nastąpi. Tylko czekałem. – Wzruszył ramionami. – Od lat gromadziłem weki i konserwy.
– I co?
– Co, z czym?
– No z tymi konserwami.
– O tam się grzeją – wskazał na płonące miasto. – A to co zostało jest w torbie.
– Gdzie teraz pojedziemy? – Zapytałem.
– Planowałem do rodziny, tu niedaleko, do Starej Kamienicy, ale to jednak za blisko. A Ty, masz jakiś pomysł?
– Nie wiem, rodzinę w zasadzie mam daleko, tu żyłem sam. – Naszą konwersację przerwała silna eksplozja, padliśmy na ziemię. Kiedy się podnieśliśmy, kolejny pożar ogarniał bliską nas dzielnicę miasta.
– Ciepłownia, kotły nie wytrzymały. – Skomentował mój sąsiad. – Nie ma co tu sterczeć, jedźmy, może uda się przedrzeć do tej Szklarskiej. W górach powinniśmy być bezpieczniejsi. – Usadowiliśmy się w motocyklu, pan Mietek odpalił silnik i ruszyliśmy.
Trasa, serpentyną prowadziła nas w dół. Na jakiś czas przerażający widok płonącej cywilizacji zniknął nam za wzgórzem. Cisza była jeszcze bardziej przerażająca. Nerwowo rozglądaliśmy się dookoła, czekając aż coś się wydarzy. Po jakimś czasie wjechaliśmy na górkę skąd było widać drogę prowadzącą do naszego celu. Chyba nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Ulicą pod nami jechało kilka samochodów, a ludzie w niewielkich grupkach, oddalonych od siebie, maszerowali szybkim krokiem. Każdy niósł plecak, a co poniektórzy pchali przed sobą wyładowane jakimiś rupieciami wózki.
– Niedobrze – Powiedziałem. – Przyciągną kłopoty, wolałbym teraz trzymać się od nich jak najdalej. – Nie miałem ochoty przyłączać się do uciekinierów.
Zimny wiatr znowu dał się nam we znaki. Opatuliłem się szczelniej nędzną koszulą, którą miałem na grzbiecie od ucieczki z domu. Emeryt chyba to zauważył, bo bez słowa otworzył swój plecak i podał mi z niego stary wełniany sweter.
– Załóż, dostaniesz jeszcze zapalenia płuc. Musimy jechać dalej. – Znowu ruszyliśmy. Nie zjechaliśmy na drogę, pojechaliśmy lasem. Grzbietem wzgórz biegła stara ścieżka, używana chyba przez leśników przy wycinkach. Coraz bardziej oddalaliśmy się od głównych tras. Trudno mi teraz powiedzieć, dokąd jechaliśmy, wysokie drzewa skutecznie uniemożliwiały nam orientację w terenie. Omijaliśmy każdą wioskę napotkaną na naszej drodze, starając się cały czas nie wyjeżdżać z pomiędzy drzew. Praktycznie już zamarznięci, klucząc po leśnych ścieżkach, wjechaliśmy na polanę. Po drugiej stronie, częściowo schowany w zaroślach, stał budynek. Właściwie, nie był zbyt okazały, ot mała drewniana chatka, jakich u nas w górach spotkać można kilka. Zbita z desek, pozbawiona prądu, wody i kanalizacji. Zbudowana pewnie jeszcze „za niemca”, służyła jako schronienie dla turystów, którzy nie zdążyli wrócić przed zmrokiem do miasta. Zaparkowaliśmy motocykl w krzakach i wolnym krokiem ruszyliśmy w stronę drzwi. Były otwarte. Pan Mieczysław włączył swoją latarkę i oświetlił wnętrze. W jedynym pomieszczeniu stała drewniana prycza, stary, rozsypujący się piec typu „koza” i pełno śmieci walających się po podłodze, ale co najważniejsze nikogo w środku nie było. I to chyba od dawna. Kurz, wzbity naszymi butami, kłębił się i wiercił mi w nosie. Wrzuciliśmy nasze rupiecie z motocykla do środka i zamknęliśmy za sobą drzwi na zasuwę.
– Sprawdź czy wszystkie okna są pozasłaniane. – Zarządził mój towarzysz. – Nie będziemy palić w piecu, jakoś dotrwamy do rana. – Zabrałem się za wykonanie polecenia. Zgrabiałymi palcami dociągałem drewniane okiennice i wpychałem jakieś szmaty w szpary pomiędzy deskami. Po jakimś czasie wiatr w końcu przestał świstać i dobiegał nas tylko jego szum z zewnątrz. Pan Mietek zdążył w tym czasie przygotować nam miejsce do odpoczynku. Nie czułem tego wcześniej, ale teraz, kiedy emocje nieco opadły, uświadomiłem sobie jak bardzo jestem zmęczony. Położyliśmy się spać opatuleni w ubrania, nie ściągając nawet butów. Dziś, nauczony doświadczeniem, pomyślałbym o jakimś stróżowaniu, ale wtedy byliśmy za bardzo na to zmęczeni. Usnęliśmy prawie natychmiast. Poeta pewnie napisałby, że wpadliśmy w objęcia Morfeusza, ale my po prostu zasnęliśmy.
...