Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Post-a-pop [soft porno z elementami kulinarnymi]
#11
***

Rok po katastrofie wpadłem na pomysł, żeby się nagrać. Póki działały jeszcze jakieś akumulatory, a w niektórych gniazdkach płynął prąd. Znudzony kaprysami Warszawy uznałem, że przecież sam z sobą powinien się całkiem nieźle dogadać. A po zagładzie supermarkety pozostały pełne ofert. Przeceny i promocje, sprzęty i elektronika, puste kasy i wypchane portfele. Zresztą towarzystwo z wystaw sklepowych to obecnie najlepsza imprezowania globu.
A więc najpierw zakupy, arsenał kamer, statywów, reflektorów. Niebieski ekran śmierci rozstawię sobie nad łóżkiem i potem dogram Miami, od dziecka marzyłem o tym, żeby kiedyś odwiedzić Florydę, spać na złotej plaży i gapić na fale tak błękitne jak moje efekty specjalne. Pcham wózek obładowany pudełkami, jeszcze tylko składane krzesełko reżyserskie, przechadzam się po zakurzonych sklepach w poszukiwaniu kompletu publiczności. A potem nieśmiało ściągam bieliznę i macam cycki anorektycznych manekinów.
No i kamera poszła, akcja! Raz, dwa, trzy, Wielki Brat patrzy, a Bóg znów podgląda przez palce, jak poszedł pierwszy klaps na gołej pupie. Bo rozbierane sceny kręci się najszybciej, bo aktorzy, biedacy, są speszeni, bo miękną im, i trzęsą się kolana. No i kamera poszła, odgrywam rolę swego życia. Czy szanowna Akademia Filmowa również bawi się wyśmienicie, czy również bawi się we voyeuryzm tam z góry, tam z nieba? Czy wszystko widzi? Czy gdy rozłożę się na czerwonym dywanie, dostanę statuetkę? Mam już nawet przygotowane wielce niebanalne podziękowania.
A, szanowni państwo, fabuła jest bezpretensjonalna, gra aktorska, proszę mi wierzyć, uwodzicielska i – oczywiście – scenografia po prostu bezbłędna. Postapokaliptyczna Warszawa jako tło etiudy, monodramu to przecież murowany kandydat nie tylko na Złotą Malinę, ale także wszystkie pozostałe plamy i palmy znad Lazurowego Wybrzeża. Zwłaszcza że sam sobie stanowię ekipę, aktorów i publiczność. Nie podoba się, to… klaszczemy.
A praca nad filmem była naprawdę wyczerpująca, bądź co bądź, to ciężki kawałek chleba. Oświetlenie, kadrowanie, najazd i ostrość, dbałość o te wszystkie techniczne detale. Zależało mi i chciałem się przyłożyć, by efekt końcowy zaparł dech. A jakby nie patrzeć, perfekcjonizm to domena smutnych ludzi.
Najpierw cały dzień chodziłem z przyczepionymi do głowy kamerami. Umieściłem je na specjalnym kasku, skąd obserwowały cztery strony świata oraz mimikę i wyraz mojej twarzy. Cały dzień. Od świtu do zmierzchu, a nawet dłużej. Początkowo trudno się przyzwyczaić, człowiek stara się przy każdej najgłupszej czynność wyglądać nienagannie, a w efekcie wychodzi jedynie sztucznie i drętwo. Cały tydzień musiałem kręcić duble. Ale potem było już tylko z górki i poważnie zacząłem zastanawiać się, ile czasu w świecie po zgładzie zajęłoby mi dotarcie do Hollywood.
Następnie w miejscach, które odwiedzałem w ciągu dnia, porozstawiałem statywy z kamerami i w razie konieczności reflektory. W rok po katastrofie człowiek częściowo przywyka i organizuje sobie podświadomie coś na kształt rozkładu dnia. Wiadomo, ósma rano – pobudka, toaleta, jogging, dziewiąta – śniadanie pod Pałacem, dwunasta – a więc można już pierwszy browar, najlepiej w Bibliotece Narodowej… Wszystko zarejestrowane i nagrane, krok po kroku, klatka po klatce. Jeszcze tylko żmudny montaż, dogrywam sobie obiecane Miami, kolejny tydzień roboty, napisy końcowe, gotowe i można puszczać.
I tak w całym mieście zapanowała szklana pogoda. Twarz kapryśnej Warszawy spłynęła moim obrazem, na każdym odbiorniku, w każdym pustym dotąd mieszkaniu zamieszkała kopia m n i e. Społeczeństwo idealne. Puściłem taśmę swego życia wszędzie, gdzie tylko było to możliwe. Moje ego wypełniło sobą galerie handlowe, sklepy, anonimowe telewizorki. Ogromna sylwetka, jak Hamlet ze sceny, odgrywała codzienny dramat z telebimów w centrum. Wielki j a, wielkie oczy, babciu, a dlaczego masz takie wielkie zęby? Wilk spoglądał na mnie zza szklanej pogody.
Groza przybrała imię ME i w tysiącu kopiach zaczęła się do mnie szczerzyć. Podejdź bliżej, bum, bum, serce przyspiesza na każdym ekranie z osobna. Boisz się siebie? Szaro-czarną mazią kap-kapią krople potu z odbiorników. Zakłócenia, trzaski i piski, nie naprawisz siebie zwykłą anteną. Bum, bum, kap, kap, śmieje się niezliczona ilość egzemplarzy.
Samotność nigdy nie była wyraźniejsza niż tamtego feralnego dnia, feralnego pomysłu. Z boku wszystko wydawało się takie jaskrawe, wyolbrzymione i uwypuklone. Roztrzęsiony z trudem, systematycznie wszystko wyłączyłem i upakowałem siebie i swoje matrioszki z powrotem do głowy, obiecując w duchu następnym razem roztropnie dawkować wrażenia.
Długo nie mogłem o tym zapomnieć. Jeśli film był rzeczywistością, a rzeczywistość jest fikcją, to prawda gładzi się po brodzie i znów gra w szachy z moim mózgiem. Nigdy nie masz pewności, co ci siedzi w głowie. Przygotowują mi drinka, teraźniejszość miesza się z kiedyś, a kiedyś to stara, brudna kurwa używająca tabletek gwałtu. Więc pamiętam coraz mniej. Jak to było kiedyś?
A potem poznałem Lindę. Linda miała wytatuowane imię na pośladkach, gdybym przypadkiem zapomniał, jak się nazywa, a ona akurat miała zajęte usta. Najbardziej pragmatyczna kobieta, jaką w życiu spotkałem. Nawet urodę miała wygodną – są za małe? – nie ma sprawy, zrobi się, mam zniżki u doktora Skalpela Frankensteina. Proszę sobie wyobrazić, zamawia rozmiar, kolor i kształt, a gratis dostaje lobotomię, rewolucyjną technikę odsysania głupoty i wszczepiania jej pod skórę. Więc zamiast mózgu miała botoks, myślała piersiami, a witała się tyłkiem. Szkoda tylko, że moja kobieta ideał mieszkała w płaskim jak jej intelekt TV-pudełku i machała do mnie co dzień z sześćdziesięciodziewięciocalowego okienka.
Linda Lovemeroughly czasami jednak wychodziła z telewizora, żebym nie czuł się tak samotny. Mam też teorię, że tak naprawdę leciała na moje zdolności kulinarne, w końcu jeśli ktoś całe życie spędza na taśmie filmowej, smak potraw i reszta egzystencji po właściwej stronie ekranu to chyba największe marzenie. Spędzaliśmy wtedy miłe wieczory. Najpierw kolacja, świece, wino i śpiew, potem moja dziewczyna, kanapa i film. Zawsze długo się śmiała, patrząc na dwóch biednych, opuszczonych przez nią murzynów. A ja, niespeszony czarnymi gabarytami kolegów Lindy, przystępowałem do akcji zdobywania szczytu. W końcu do tego Linda została stworzona.
Gwiazdki porno to najtrudniejsze w obsłudze kobiety, stworzone by dominować, zawsze chcą być na górze, patrzą na nas gdzieś z poziomu ostatniego piętra drapacza chmur. Długa droga przed nami, chłopcze, punkty gie porwał wiatr i zawiesił wraz ze stanikiem na najwyższej iglicy. Nie nosi majtek, nie ma frajdy ze ściągania, za to powoli i metodycznie pozbawia ubrania mnie. Po kolei, koszula, krawatem przywiązuje jedną rękę, paskiem drugą. Podwiązkę przyczepia na żyrandolu i okręca mi wokół szyi – ważne! – pętlę zaciskamy dopiero przed samym końcem.
Po chwili mam wrażenie, że Lind jest kilka. Z każdej strony, na górze, na dole, wszystkie falują równo, w tempo wygrywając melodię, człowiek orkiestra wie, jak grać na organach. Gdy jestem w niej, wydaje się, że jest bez dna, niekończąca się opowieść o tym, jak wejść i wchodzić głębiej, mocniej. Szybciej i dalej. Potem tracę oddech, tuż przed samym końcem. Ona schodzi niżej, zanurza się. Gie jak gardło. Kończymy równo, a po wszystkim, szczerząc się w lukrowanym, lepkim uśmiechu, wyszeptuje mi na ucho, że jestem sam i ucieka z napisami końcowymi, the end.
Lecz to nie koniec. Świat po katastrofie zaplanował kolejne atrakcje, potrząśnij, posłuchaj i zobacz, kula ziemska ma kształt kinder-niespodzianki. Dopiero po kilku latach pogodziłem się z tym, że jedyną mą towarzyszką jest gwiazdka porno. Na dobre przyzwyczaiłem się do samotności i w sumie ucieszyłem. Byłem wdzięczny losowi. Tak, to się chyba nazywa syndrom sztokholmski. Jedyna taka szansa i sposobność, trafiłem do krainy Oz, gdzie zostałem królem, panem i władcą sytuacji. Decydujesz o wszystkim, czarnoksiężniku-kurduplu.
Dopiero po kilku latach.
Żeby nie zwariować, gadałem sam do siebie. Posiadłem w sobie kilka, sto, tysiące jaźni i światów, a wszystkie trzeba przecież upilnować. Tłukę się, rozbijam na kawałki, dzielę, a potem mnożę. Jestem jednocześnie tu i tam. Bawię się w berka z każdą pojedynczą komórką nerwową, a skubane neurotyczki zawsze wygrywają. Zamieniamy się miejscami. Nagle jestem zwykłym impulsem elektrycznym, błądzącym w labiryncie swych fantazji. W pustym kraju na pustej Ziemi schizofrenia nie jest zabawą, nie jest bajką, jest formą, jedyną formą, w której można egzystować, nie zwariowawszy.
Zabawy zawsze kończyły się tym samym pytaniem, tkwiącym jak drzazga w korze mózgowej. Dlaczego akurat to ja zostałem tym wyjątkiem w teorii wyginięcia ludzkości? I – jeśli przypadkiem była ładna pogoda – zdarzało się wtedy, że wspinałem się po swoim DNA. Pragnąłem sprawdzić, czy faktycznie jestem wyjątkowy, co zdecydowało, że przetrwałem akurat ja. Patrzyłem w górę, od słońca mrużyłem oczy, przysłaniałem je dłonią, wciąż niedowierzając. Gigantyczna cząsteczka owinięta wokół Pałacu Kultury. Niezwykłe schody stanowiły moją drogę w krainie Oz. Ale najpierw na samym dole, wraz z resztkami rozsądku kneblowałem Dorotkę, tłumacząc po cichu sobie i jej, że jestem tylko niespełnionym naukowcem, a to wszystko to zwykłe badania.
Czyli pniemy się w górę, zasadowe schodki, estrowe poręcze, cukrowe ściany – tylko uwaga! – ostrożnie z lizaniem, w końcu to kwas. Na najniższym stopniu spotykam kobietę, jest wściekła i brzydka, a na rękach delikatnie głaszcze mikroskop. Oficjalnym tonem oznajmia, że nazywa Rosalind Elsie Franklin, że zbudowała te schody i że pragnie zemsty. Każde kolejne słowo wysącza się jadem z ust, a ja łapię się na tym, że przypatruję się jej językowi i sprawdzam, czy nie jest przypadkiem rozdwojony. Zaczyna krzyczeć, że nienawidzi mężczyzn, że wisimy jej milion koron szwedzkich, świnie. Potem nagle cisza, krzyk się urywa i przechodzi płynnie w szloch. Jest taka nieszczęśliwa, chce mi się wypłakać w rękaw, uciekam i na odchodnym słyszę, jak wciąż chlipie pod nosem, mikroskop w sumie przypomina podwójny wibrator, tyle zastosowań i potencjalnych wariacji, szepcze do swojej zabawki. Myślę w duchu, że naprawdę jest brzydka, trochę mi jej szkoda, ale jednak wciąż nie rozumiem, jak Watson i Crick w ogóle mogli mieć ochotę ją wydymać.
No ale idę dalej. Coraz wyżej, bliżej nieba jest chłodniej, tylko słońce mocniej razi i zaczynam kląć, że nie wziąłem okularów przeciwsłonecznych. Po drodze jakieś chmurki, klucze ptaków, osierocone przez wymarłą ludzkość sputniki jak komary kręcą się i bzyczą wokół mojej głowy. A Pałac Kultury wydaje się nie mieć końca, nie trzydzieści, a sześćset sześćdziesiąt sześć pięter kodu genetycznego.
W połowie drogi spotykam kota. Szczerzy zęby jak brat z Cheshire, rozsiadł się na środku schodka, świdruje mnie niepokojącym wzrokiem i ani myśli się przesunąć. W końcu miauczy, że jest kotem Schrödingera, ja ze zdziwieniem, czyli jednak żyjesz, on tylko prycha oburzony i wypomina, wskazuje z rozbawieniem pazurem na sukienkę w niebieską kratę, którą pożyczyłem na dole od Dorotki.
W końcu pytam, co robi w moim DNA, a on że Schrödinger brzmi prawie jak Heidegger, a Dorotka prawie jak Alicja. Bycie i nie-bycie jednocześnie, po złej stronie lustra czy też tornada, i element, który łączy wszystko, czyli on. Koty to punkty wspólne każdej historii, czasem tylko dobrze się maskują. Chyba łapię, co nie zmienia jednak faktu, że wciąż nie mogę przejść. Po chwili jednak lituje się, wstaje i, obrzydliwie lubieżnie ocierając się o moją łydkę, odchodzi. Mruczy coś jeszcze pod noskiem o pudełku, słodkich lolitkach i starszych profesorach. A ja mogę wspinać się dalej.
Wędrówka trwa w najlepsze, coraz trudniej mi oddychać, bo na tej wysokości przerzedzone powietrze pachnie już kosmosem. Nie wiem, jak długo tułam się po manowcach poskręcanych genów, niebo ciemnieje, przez dziurawy księżyc spoglądają na mnie gwiazdy, migocząc, szyfrują wiadomości od obcych, którzy na pewno już dawno temu rozwiązali moje zagadki. Wreszcie tam, gdzie kończy się Pałac Kultury, mój kod genetyczny nagle gwałtownie zakręca i obficie rozlewa się w Drogę Mleczną. A na granicy, wsparty o najwyższą iglicę budynku, stoi Einstein.
Wciąż niedowierzam, trzy razy ze zdumienia przecieram oczy i szczypię w policzki, bo zaszczyt to w końcu niemały. Nieśmiało podchodzę bliżej i dzień dobry, i dobry wieczór. Albert przekręca głowę i długo mi się przygląda, nic nie mówiąc. Wtedy dopiero przypominam sobie, kto jest petentem, a kto bogiem, czyli pytam. Dlaczego ja?
Wolne żarty, zaczyna swój wywód, potem następują przeciągi (na tych wysokościach to normalne), ciągi słów jak tornada, z których rozumiem tylko coś o wielkiej pomyłce, o pszczołach, które przecież żyją (a nie powinny), o bombkach w kształcie grzyba atomowego, które wieszał w swym domu na choince (a przecież świąt nie obchodził). Na końcu Einstein przeprasza i zdradza mi swój sekret, że na drugie ma Oz, jest czarnoksiężnikiem, a na dowód daje mi w prezencie zielone Ray-Bany.
Ale mi wciąż trochę smutno, w duchu warzę i ważę potencjalne możliwości, gdy Albert wyciąga język. Pokazuje na nim dwie pigułki, namalowane, wesołe minki szczerzą się w niebieskim i czerwonym uśmiechu, zapraszają, kuszącym szeptem obiecują, co mi zrobią, jak mnie złapią. Naukowiec tymczasem wyjaśnia, że czerwona to dalsza podróż w Drogę Mleczną mego DNA, a niebieska odpowiedź i powrót na dół. Łapię, już się nie waham, zadowolony wybieram jedną, drugą połyka Einstein. Na odchodnym, nie mogąc wytrzymać, pytam jeszcze mistrza, jak to jest być elektronem i móc przelatywać przez wszystkie dziury jednocześnie. Na to Albert z szelmowskim błyskiem w oku rzuca, że powinienem raczej zapytać jego języka, który to w tym momencie, przyjmując ogromne rozmiary, wyłania mu się z gardła, i, jak przerażająca guma do żucia, rozwija się, rozwija, dociera do mnie i mocnym ruchem popycha, posyłając w dół, w objęcia osamotnionej Warszawki.
A więc jestem kometą, z hukiem przedzieram się przez atmosferę, sypię iskrami spod ogona, Huston mamy problem, jak się ląduje? Potem zamieniam się w wielki wybuch, upadam głucho i tracę przytomność.
Budzę się w kraterze, wszystko mnie boli i mam wrażenie, że zamiast kręgosłupa została mi tylko słomka od napojów, a w miejscu reszty kości sam piasek. W końcu zbieram wszystkie siły i podnoszę się. Otrzepuję spodnie, spoglądam w górę, a z tumanów kurzu i pyłu pomału wyłania się Pałac Kultury, biały i prześwitujący, bo na horyzoncie ponownie pojawia się słońce. Poprawiam na nosie zielone Ray-Bany, wychylam się z ogromnej niecki, która pozostała po mnie, po żywej asteroidzie, i stwierdzam, że to samo musiał czuć nasz pradziad przed milionami lat, jako mysz czmychając wśród trucheł dinozaurów.
I wtedy nastąpił przebłysk. Zrozumiałem. Ot, tak, po prostu. Nagle wszystkie elementy złożyły mi się w całość. Ślady szminki na szklankach w pustych kawiarniach, kwiatowy zapach perfum na mieście i stukot obcasów za każdym razem, gdy odwracałem się plecami i nie patrzyłem. Dostałem odpowiedź na swoje pytanie. Nie jestem wyjątkowy, nie tylko ja. Przetrwał ktoś jeszcze. Halo, jest tam kto?

...CDN...
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
RE: Post-a-pop-a-po-poście-apostrofa [soft porno z elementami kulinarnymi] - przez erazmus - 15-03-2012, 20:05

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości