Via Appia - Forum
Post-a-pop [soft porno z elementami kulinarnymi] - Wersja do druku

+- Via Appia - Forum (https://www.via-appia.pl/forum)
+-- Dział: EPIKA (https://www.via-appia.pl/forum/Forum-EPIKA)
+--- Dział: Opowiadania (https://www.via-appia.pl/forum/Forum-Opowiadania)
+---- Dział: Postapokalipsa (https://www.via-appia.pl/forum/Forum-Postapokalipsa)
+---- Wątek: Post-a-pop [soft porno z elementami kulinarnymi] (/Thread-Post-a-pop-soft-porno-z-elementami-kulinarnymi)

Strony: 1 2


Post-a-pop [soft porno z elementami kulinarnymi] - erazmus - 07-03-2012

Post-a-pop

A.P.O.P.

Apokalipsa, a po tobie tylko zgliszcza. Post-apokalipsa, a po wszystkim apostrofa. Apostrofa do ciebie, apokryf o nowych bogach, a potem cisza i radioaktywny pył. Zima stulecia skuła świat, zawaliła się Ziemia, błękitna planeta zapadła się w sobie. I w tobie. Gdzieś tam, gdzie jesteś, gdzieś głęboko w trzewiach, między nogami trzymasz świat. Chciałbym tam wejść, bo wilgotno i ciepło, ciemno i ty. Strofuję siebie, apostrofuję sobie, multistrofuję się w fantazjach.
A-pop-apokalipsa, a po wszystkim apostrofa, w której nad gigantyczną toaletą pana Boga zwracam się. Zwracam się do kogoś, kto został tu oprócz mnie. Apel. Halo, jest tam kto? Koniec apelu. Zapomniałem. Sam jak palec tkwię tutaj, szkopuł w teorii wyginięcia ludzkości. Zapomniałem. Przecież to ja zgładziłem swoją rasę, spuściłem na wszystkich bomby, rozpyliłem wirusa, a na końcu tych, co przeżyli, dobiłem czubkiem buta. Czysta robota, każdy przecież czasem marzy o tym, by wyjechać na miasto czołgiem. Zapomniałem.
A więc jestem ME i już kilkanaście lat mieszkam w świecie po zagładzie. Świetnie sobie radzę, stop, kochani rodzice, stop, wcale nie potrzebuję pieniędzy, stop, pogoda super, stop, przecież bez efektu cieplarnianego... Wiecie, jak to jest – gdy nikt nie patrzy, robi się takie rzeczy, że nawet Bóg zamyka oczy. Cała lodówka tylko dla mnie, wolna chata na zawsze, kochanka Warszawa rozchyliła kolana i stoi otworem, czeka i zaprasza. Mogę wszystko, bez kolejki, bez względu, bezkarnie. No po prostu utopia.
A doskonale pamiętam miasto sprzed katastrofy. Podeptane chodniki skarżą mi się dziś, jak ciężkie buty mieli wówczas Warszawiacy. Szare bulwary twarze mają poorane bliznami po obcasach, szkle i straconych zębach. Dziś cieszą się wolnością. Lubię z nimi spacerować, rozmawiamy raczej niewiele, za to dużo pijemy i palimy. Bruk to prawdziwy twardziel, kumpel w tych ciężkich jak fortepian Szopena czasach.
Najtrudniej było na początku. Pierwsze pół roku przespałem. Wstawałem tylko po to, by zaspokajać potrzeby fizjologiczne. Nawet nie musiałem zbyt dużo jeść. Sześć miesięcy hibernacji, pogrążenia się w resztkach wspomnień o pełnym świecie. Albo było na odwrót? Myślałem, że pusta Ziemia to powracający koszmar i we śnie szukałem jawy. Nigdy nie masz pewności, co ci siedzi w głowie.
Potem, stopniowo zacząłem się przyzwyczajać. Najpierw musiałem nauczyć się żyć w towarzystwie kapryśnej i niedopieszczonej Warszawy. Nabrała kolorów, zdziczała i uśmiechała się. Także przyjacielsko, częściej jednak ironicznie, wciąż przypominając mi, co się zmieniło i opustoszało. Przechadzałem się na jej języku, Krakowskim Przedmieściu i Nowym Świecie, początkowo z przestrachem, później coraz śmielej, na nowo odkrywając główną arterię miasta, jeśli życie towarzyskie to krew, a drzewa to oskrzela i płuca. Tam w gąszczu wciąż młodych zarośli, mchu i paproci, spotykali się oto nowi prominenci i elity – sarny, dziki i reszta mamutów. Mówiłem, centrum życia towarzyskiego. Więc szybko polubiłem, w końcu to doskonałe miejsce na obiad – dziczyzna z pieca, dziczyzna duszona, dziczyzna w Wedlu, u Biklego, tylko zapamiętajcie, nigdy nie w Satrbucksie.
Mieszkam w jednym z pustych klubów na Mazowieckiej. Kiedyś co noc wylewała się tutaj meksykańska fala pijanych głów, dziś to zacisze i najbezpieczniejsza dzielnica. Po lewej, proszę państwa, Zachęta, na wprost Plac Piłsudzkiego, to moja dzika plaża, miejsce relaksu i szumu drzew, proszę nie zapomnieć o kremie z filtrem. Następnie w prawo i schodzimy w dół, droga wycieczko, w stronę Wisły, która – to niewyobrażalne! – już nie śmierdzi. Rzeka pachnie fiołkami, cieszy się, bo wygrała zakład – natura czy cywilizacja?
Gdzieś po drodze mijamy kamienice, zaciągają z żydowska, mają baczki i burżujskie, gładkie twarzyczki, na głowach jarmułki. Zazwyczaj milczą, szepczą sobie nawzajem do koszernych uszu i bram, a ja omijam ich rewiry. Ale staram się, wiecznie przylepiony uśmiech, dobre maniery i dzień dobry, grunt to się nie poddawać, cymesik. Nauczyłem się rozmawiać, z czym się da. Czasami nawet zdarza się, że odpowiadają.
Zdobywam tak nowych przyjaciół i idziemy dalej. Ale wcale tak łatwo nie dochodzimy. Z oddali macha Praga, kiedyś kraina dymiących czerepów, najlepszych imprez i browarów, ciągle na mnie gwiżdże, a ja wciąż Targówkowi wiszę furę swego życia. Czarnym porsche przemierzam puste miasto wszerz i wzdłuż, jest klimat, nie ma licznika, zwalniam tylko przy kościele, bo boję się duchów.
Odwiedzam rozpuszczony Wilanów, z nim zawsze najlepsze przygody, pewnego razu urządziliśmy sobie nawet polowanie. Akurat Opatrzność Boża uciekła ze Świątyni, list gończy, że puszcza się i nie trzyma mocno zasad sprzed apokalipsy. No więc trzeba pomóc i sprowadzić owieczkę, gdzie jej miejsce. W tamtejszym lesie aż huczy od plotek, to sowa mądra głowa bawi się w konfidenta i zdradza mi na ucho pikantne smaczki, a ja detektyw z notesikiem latam za nią od drzewa do drzewa i pytam, ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. Las mówi mi, Sherlocku, szukaj łąki w głębi boru, pośród innych świecidełek odnajdziesz Opatrzność Bożą. Dobre chęci, dobre uczynki, nawet nie zauważam, jak piękną drogę brukuję rogatym demonom.
Ale się staram, śledztwo zatacza coraz węższe kręgi. Na czarcie kółeczka grzybów zawsze można liczyć, poziomki też niczego sobie, zwłaszcza w gastro-fazie przesłuchania runa leśnego. Jagody koloryzują, kolorują mi pusty świat, służą atramentem do pióra, jak twardy glina wyciskam więc z nich wszystko i wreszcie dochodzę.
Polana malowana światłem jest jak wyspa w ciemnej i przerażającej puszczy, która rozpanoszyła się na przedmieściach starej Warszawki. Zbliżam się ostrożnie, stąpam cicho, ale blask już z oddali fosforyzuje i przebija się przez listowie, tańcząc z rojami komarów fruwających mi wokół głowy. Gdy jestem już na miejscu, ze zdziwieniem uświadamiam sobie, że to cmentarz. Okrągłe cmentarzysko neonów, wysypisko wszystkich tych niepotrzebnych i zapomnianych lamp reklamowych. Jedne migoczą, kolejne intensywnym wzrokiem wlepiają we mnie swoje ślepia, inne tylko nieśmiało mrugają. A wszystkie razem wysyłają w kosmos gęsty snop fotonów, szyfrują wiadomość obcym, oznajmiają, że zielone, nie ma już ludzi, można zasiedlać. Świecą chyba tylko siłą woli, siłą woli przeżycia w świecie po katastrofie.
A więc piętrzy się przede mną gigantyczna góra neonów, a na samym szczycie, ukrywszy twarz w dłoniach, siedzi Opatrzność Boża i cicho pochlipuje. Wspinam się czym prędzej na górę i przejęty klepię zgubę po trzęsących się, anielskich skrzydłach. O nic nie pytam, sama się wypłakuje, że wśród sterty całego tego świecącego ustrojstwa zawieruszyła się jej aureola. Smutne, naprawdę mi przykro i jak mogę pomóc. Ona na to, że najlepiej, gdybym pomógł szukać, bo, jak mówił kiedyś Brzechwa, co dwie głowy, to przynajmniej więcej wody sodowej.
Przez resztę dnia pływam więc w morzu rozświetlonych napisów, które wciąż reklamują zgładzony już przecież świat. Obiecują rzeczy, których już nigdy nie będzie, rozgłaszają nieświeże wiadomości i przypominają, jak trafić do miejsc, których już dawno nie ma. Robi mi się jeszcze smutniej i zanim się obejrzę, również zaczynam pochlipywać pod nosem. Wtedy zrywa się wichura, wiatr i siła wyższa również chcą pomóc, wokół szumi las, pełnym niepokoju pomrukiem dopinguje nasze poszukiwania. Jest! Jest pomiędzy fryzjerem damskim a apteką dwudziesto-cztero -godzinną. Ucieszony oddaję błyszczące znalezisko właścicielce, przekonany, że teraz wróci do Świątyni, a Wilanów przynajmniej częściowo do normy. Ale nic z tego. Opatrzność Boża przecząco kręci głową, tajemniczo uśmiecha się pod nosem i przymocowuje złote kółeczko. Chwilę się jeszcze zastanawia i wreszcie nieśpiesznie odlatuje w kierunku nieba, pokazując mi tylko zza pleców swe dwa zgrabne środkowe paluszki.
Wieczorem wracam, kawka z Kafką na pieprzonym Żoliborzu, dziś najmniej zielonym miejscu, bo nie ma już komu hodować. Dzień kończę wizytą w kinie. Na dużym ekranie małe życie. Muranów jest czarno-biały i niemy, jak filmy sprzed wojny, za najlepszych lat. Świetnie komponuje się z milczącym księżycem i bladym gwiazdozbiorem Kanta, gdy zmęczony idę do swej Mazowieckiej. Warszawa nocą, kiedyś błyszcząca nastolatka, postarzała się i spływa teraz czarną maskarą sadzy i kurzu. I tak, deszczowym spacerem kończę kolejny ciężki, samotny dzień.
Ale najsmutniejsze są poranki. Wtedy o świcie na horyzoncie rośnie grzyb atomowy, chemicznym podmuchem szepcze mi do ucha, chce, bym go zerwał. Ławka nad Wisłą mokra poranną rosą, kroplami mojego potu. Tętno przyśpiesza, znów obserwuję, jak balon nadyma się, pęcznieje, a kropki na kapeluszu stają się coraz większe, serce bije coraz szybciej, kropki coraz większe. Jestem apokaliptycznym muchomorem, zrobię z ciebie sos, na patelnię i zasmażka. Jego cień nachyla się nade mną, słyszę, jak pośród ogromnej grzybni szumi smutny wiatr. W oddali wschodzą radioaktywne zorze, to słońce pierwszymi promieniami chwyta się krawędzi płaskiego świata i przegania koszmary. Budzę się jak co rano przemoczony strachem, zrywam senne muchomorki i dodaję do jajecznicy.

...CDN...



RE: Post-a-pop-a-po-poście-apostrofa [soft porno z elementami kulinarnymi] - Met - 08-03-2012

Erazmusie, nie wiem co to za towar, ale jeśli po nim wychodzą takie post-a-pop-a-po kawałki, to ja chcę go mieć. Bez względu na koszty Big Grin Może to te muchomorki, które dodajesz do jajecznicy... Tongue

Przechodząc do tekstu - początek nudny i zbyt finezyjny. Jak na mój gust za dużo filozofowania. Na szczęści kończy się szybko, więc nie zdążyłem się znudzić na tyle, by zaprzestać czytania. Potem zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki na pijanym do granic możliwości koniu w butach. Nawet nie wiem kiedy doszedłem do CDN Smile Czyta się lekko i przyjemnie, uśmiech nie schodził mi z twarzy od pierwszego akapitu aż do samego końca. Ppostapo, jakiego jeszcze nigdy nie czytałem. Gratuluję Smile


RE: Post-a-pop-a-po-poście-apostrofa [soft porno z elementami kulinarnymi] - Natasza - 08-03-2012

Początek mnie powalił - zrobiłam tak "aaaa" i szczęka zatrzymała się na zawisach.

Potem - spacer po Warszawie podnosił mi szczękę, potem brwi.
To literacko świetny tekst - warszawski happening się broni sam w sobie, ale finis nie cornat opus. Przepuszcza parę początku, brakuje "migocącego sreberka", które uwielbiam w twoich tekstach.








RE: Post-a-pop-a-po-poście-apostrofa [soft porno z elementami kulinarnymi] - erazmus - 08-03-2012

Dzięki, dzięki, ale zbierajcie szczęki i muchomorki, to jeszcze nie koniec... Met, ale jak to uśmiech, przecież to taki smutny tekst Shy Nataszo, to dopiero wstęp, przyjdzie czas i na sreberka, i na bletki do zawijania Wink


RE: Post-a-pop-a-po-poście-apostrofa [soft porno z elementami kulinarnymi] - Natasza - 08-03-2012

Skoro to wstęp - to rozluźniłbyś trochę, ma gęstość czekolady. Więcej światła!
Inaczej mówiąc - mam taką ogromną ilość danych, że nie panuję nad nimi.


RE: Post-a-pop-a-po-poście-apostrofa [soft porno z elementami kulinarnymi] - erazmus - 08-03-2012

Jak w krzyżówkach Big Grin Aczkolwiek trudno się nie zgodzić co do tego ogromnego kakao... Choć na razie głównie sobie sonduję opinię publiczną, bo fantastyka[sic!] jest rzeczą, którą dotykam wyłącznie kijem (i to w dwóch parach lateksowych rękawiczek). Więc tak tylko sprawdzam, jak to przyjmą "znawcy" materii. Czy przypadkiem nie dokonuję profanacji, czy coś, bo mój tekst postapokalipsą jest głównie z tytułu...


RE: Post-a-pop-a-po-poście-apostrofa [soft porno z elementami kulinarnymi] - Natasza - 08-03-2012

Jeżeli chodzi o konstrukcję świata - to jest rewelacja.
Nie znam się na apo, postapo i postpostapo - ale lubię ciekawe przestrzenie i światy.




RE: Post-a-pop-a-po-poście-apostrofa [soft porno z elementami kulinarnymi] - Predator - 10-03-2012

Powaliło mnie. To jest więcej niż dobre - bardzo, bardzo dobre i nie będę wytykać paluchami co mi się podobało, bo wszystko mi się podobało - styl, narracja, myśli, przemyślenia, odwołania do kultury, filozofii, plastyka tekstu, opis świata, wykorzystanie istniejących elementów.

Oj, erasmus, erasmus wywróciłeś do góry nogami wszystkie moje przekonania na temat literatury. Teraz będę musiał to składać od nowa do kupy.

Jeśli to jest wstęp to jestem w raju. Pamiętaj, trzymaj poziom (tu grożę palcem).


RE: Post-a-pop-a-po-poście-apostrofa [soft porno z elementami kulinarnymi] - erazmus - 10-03-2012

Spoko, Predator, w planach mam w najbliższej przyszłości założenie własnej religii, więc nie martw się o kształt przekonań, będziesz mógł przyjąć i wyznawać moje (płeć piękną proszę od razu o kontakt na PW, bo potrzebny mi będzie Mesjasz, Mesjasz literatury rzecz jasna). Angel

No i w ogólności - dzięki za lekturę i ślad, a szczególnie za "myśli i przemyślenia" Big Grin Pozdrawiam!


RE: Post-a-pop-a-po-poście-apostrofa [soft porno z elementami kulinarnymi] - Natasza - 10-03-2012

(Erazmus - żyrafy i szafy nie zapomnij - choć w przypisach Tongue)


RE: Post-a-pop-a-po-poście-apostrofa [soft porno z elementami kulinarnymi] - erazmus - 15-03-2012

***

Rok po katastrofie wpadłem na pomysł, żeby się nagrać. Póki działały jeszcze jakieś akumulatory, a w niektórych gniazdkach płynął prąd. Znudzony kaprysami Warszawy uznałem, że przecież sam z sobą powinien się całkiem nieźle dogadać. A po zagładzie supermarkety pozostały pełne ofert. Przeceny i promocje, sprzęty i elektronika, puste kasy i wypchane portfele. Zresztą towarzystwo z wystaw sklepowych to obecnie najlepsza imprezowania globu.
A więc najpierw zakupy, arsenał kamer, statywów, reflektorów. Niebieski ekran śmierci rozstawię sobie nad łóżkiem i potem dogram Miami, od dziecka marzyłem o tym, żeby kiedyś odwiedzić Florydę, spać na złotej plaży i gapić na fale tak błękitne jak moje efekty specjalne. Pcham wózek obładowany pudełkami, jeszcze tylko składane krzesełko reżyserskie, przechadzam się po zakurzonych sklepach w poszukiwaniu kompletu publiczności. A potem nieśmiało ściągam bieliznę i macam cycki anorektycznych manekinów.
No i kamera poszła, akcja! Raz, dwa, trzy, Wielki Brat patrzy, a Bóg znów podgląda przez palce, jak poszedł pierwszy klaps na gołej pupie. Bo rozbierane sceny kręci się najszybciej, bo aktorzy, biedacy, są speszeni, bo miękną im, i trzęsą się kolana. No i kamera poszła, odgrywam rolę swego życia. Czy szanowna Akademia Filmowa również bawi się wyśmienicie, czy również bawi się we voyeuryzm tam z góry, tam z nieba? Czy wszystko widzi? Czy gdy rozłożę się na czerwonym dywanie, dostanę statuetkę? Mam już nawet przygotowane wielce niebanalne podziękowania.
A, szanowni państwo, fabuła jest bezpretensjonalna, gra aktorska, proszę mi wierzyć, uwodzicielska i – oczywiście – scenografia po prostu bezbłędna. Postapokaliptyczna Warszawa jako tło etiudy, monodramu to przecież murowany kandydat nie tylko na Złotą Malinę, ale także wszystkie pozostałe plamy i palmy znad Lazurowego Wybrzeża. Zwłaszcza że sam sobie stanowię ekipę, aktorów i publiczność. Nie podoba się, to… klaszczemy.
A praca nad filmem była naprawdę wyczerpująca, bądź co bądź, to ciężki kawałek chleba. Oświetlenie, kadrowanie, najazd i ostrość, dbałość o te wszystkie techniczne detale. Zależało mi i chciałem się przyłożyć, by efekt końcowy zaparł dech. A jakby nie patrzeć, perfekcjonizm to domena smutnych ludzi.
Najpierw cały dzień chodziłem z przyczepionymi do głowy kamerami. Umieściłem je na specjalnym kasku, skąd obserwowały cztery strony świata oraz mimikę i wyraz mojej twarzy. Cały dzień. Od świtu do zmierzchu, a nawet dłużej. Początkowo trudno się przyzwyczaić, człowiek stara się przy każdej najgłupszej czynność wyglądać nienagannie, a w efekcie wychodzi jedynie sztucznie i drętwo. Cały tydzień musiałem kręcić duble. Ale potem było już tylko z górki i poważnie zacząłem zastanawiać się, ile czasu w świecie po zgładzie zajęłoby mi dotarcie do Hollywood.
Następnie w miejscach, które odwiedzałem w ciągu dnia, porozstawiałem statywy z kamerami i w razie konieczności reflektory. W rok po katastrofie człowiek częściowo przywyka i organizuje sobie podświadomie coś na kształt rozkładu dnia. Wiadomo, ósma rano – pobudka, toaleta, jogging, dziewiąta – śniadanie pod Pałacem, dwunasta – a więc można już pierwszy browar, najlepiej w Bibliotece Narodowej… Wszystko zarejestrowane i nagrane, krok po kroku, klatka po klatce. Jeszcze tylko żmudny montaż, dogrywam sobie obiecane Miami, kolejny tydzień roboty, napisy końcowe, gotowe i można puszczać.
I tak w całym mieście zapanowała szklana pogoda. Twarz kapryśnej Warszawy spłynęła moim obrazem, na każdym odbiorniku, w każdym pustym dotąd mieszkaniu zamieszkała kopia m n i e. Społeczeństwo idealne. Puściłem taśmę swego życia wszędzie, gdzie tylko było to możliwe. Moje ego wypełniło sobą galerie handlowe, sklepy, anonimowe telewizorki. Ogromna sylwetka, jak Hamlet ze sceny, odgrywała codzienny dramat z telebimów w centrum. Wielki j a, wielkie oczy, babciu, a dlaczego masz takie wielkie zęby? Wilk spoglądał na mnie zza szklanej pogody.
Groza przybrała imię ME i w tysiącu kopiach zaczęła się do mnie szczerzyć. Podejdź bliżej, bum, bum, serce przyspiesza na każdym ekranie z osobna. Boisz się siebie? Szaro-czarną mazią kap-kapią krople potu z odbiorników. Zakłócenia, trzaski i piski, nie naprawisz siebie zwykłą anteną. Bum, bum, kap, kap, śmieje się niezliczona ilość egzemplarzy.
Samotność nigdy nie była wyraźniejsza niż tamtego feralnego dnia, feralnego pomysłu. Z boku wszystko wydawało się takie jaskrawe, wyolbrzymione i uwypuklone. Roztrzęsiony z trudem, systematycznie wszystko wyłączyłem i upakowałem siebie i swoje matrioszki z powrotem do głowy, obiecując w duchu następnym razem roztropnie dawkować wrażenia.
Długo nie mogłem o tym zapomnieć. Jeśli film był rzeczywistością, a rzeczywistość jest fikcją, to prawda gładzi się po brodzie i znów gra w szachy z moim mózgiem. Nigdy nie masz pewności, co ci siedzi w głowie. Przygotowują mi drinka, teraźniejszość miesza się z kiedyś, a kiedyś to stara, brudna kurwa używająca tabletek gwałtu. Więc pamiętam coraz mniej. Jak to było kiedyś?
A potem poznałem Lindę. Linda miała wytatuowane imię na pośladkach, gdybym przypadkiem zapomniał, jak się nazywa, a ona akurat miała zajęte usta. Najbardziej pragmatyczna kobieta, jaką w życiu spotkałem. Nawet urodę miała wygodną – są za małe? – nie ma sprawy, zrobi się, mam zniżki u doktora Skalpela Frankensteina. Proszę sobie wyobrazić, zamawia rozmiar, kolor i kształt, a gratis dostaje lobotomię, rewolucyjną technikę odsysania głupoty i wszczepiania jej pod skórę. Więc zamiast mózgu miała botoks, myślała piersiami, a witała się tyłkiem. Szkoda tylko, że moja kobieta ideał mieszkała w płaskim jak jej intelekt TV-pudełku i machała do mnie co dzień z sześćdziesięciodziewięciocalowego okienka.
Linda Lovemeroughly czasami jednak wychodziła z telewizora, żebym nie czuł się tak samotny. Mam też teorię, że tak naprawdę leciała na moje zdolności kulinarne, w końcu jeśli ktoś całe życie spędza na taśmie filmowej, smak potraw i reszta egzystencji po właściwej stronie ekranu to chyba największe marzenie. Spędzaliśmy wtedy miłe wieczory. Najpierw kolacja, świece, wino i śpiew, potem moja dziewczyna, kanapa i film. Zawsze długo się śmiała, patrząc na dwóch biednych, opuszczonych przez nią murzynów. A ja, niespeszony czarnymi gabarytami kolegów Lindy, przystępowałem do akcji zdobywania szczytu. W końcu do tego Linda została stworzona.
Gwiazdki porno to najtrudniejsze w obsłudze kobiety, stworzone by dominować, zawsze chcą być na górze, patrzą na nas gdzieś z poziomu ostatniego piętra drapacza chmur. Długa droga przed nami, chłopcze, punkty gie porwał wiatr i zawiesił wraz ze stanikiem na najwyższej iglicy. Nie nosi majtek, nie ma frajdy ze ściągania, za to powoli i metodycznie pozbawia ubrania mnie. Po kolei, koszula, krawatem przywiązuje jedną rękę, paskiem drugą. Podwiązkę przyczepia na żyrandolu i okręca mi wokół szyi – ważne! – pętlę zaciskamy dopiero przed samym końcem.
Po chwili mam wrażenie, że Lind jest kilka. Z każdej strony, na górze, na dole, wszystkie falują równo, w tempo wygrywając melodię, człowiek orkiestra wie, jak grać na organach. Gdy jestem w niej, wydaje się, że jest bez dna, niekończąca się opowieść o tym, jak wejść i wchodzić głębiej, mocniej. Szybciej i dalej. Potem tracę oddech, tuż przed samym końcem. Ona schodzi niżej, zanurza się. Gie jak gardło. Kończymy równo, a po wszystkim, szczerząc się w lukrowanym, lepkim uśmiechu, wyszeptuje mi na ucho, że jestem sam i ucieka z napisami końcowymi, the end.
Lecz to nie koniec. Świat po katastrofie zaplanował kolejne atrakcje, potrząśnij, posłuchaj i zobacz, kula ziemska ma kształt kinder-niespodzianki. Dopiero po kilku latach pogodziłem się z tym, że jedyną mą towarzyszką jest gwiazdka porno. Na dobre przyzwyczaiłem się do samotności i w sumie ucieszyłem. Byłem wdzięczny losowi. Tak, to się chyba nazywa syndrom sztokholmski. Jedyna taka szansa i sposobność, trafiłem do krainy Oz, gdzie zostałem królem, panem i władcą sytuacji. Decydujesz o wszystkim, czarnoksiężniku-kurduplu.
Dopiero po kilku latach.
Żeby nie zwariować, gadałem sam do siebie. Posiadłem w sobie kilka, sto, tysiące jaźni i światów, a wszystkie trzeba przecież upilnować. Tłukę się, rozbijam na kawałki, dzielę, a potem mnożę. Jestem jednocześnie tu i tam. Bawię się w berka z każdą pojedynczą komórką nerwową, a skubane neurotyczki zawsze wygrywają. Zamieniamy się miejscami. Nagle jestem zwykłym impulsem elektrycznym, błądzącym w labiryncie swych fantazji. W pustym kraju na pustej Ziemi schizofrenia nie jest zabawą, nie jest bajką, jest formą, jedyną formą, w której można egzystować, nie zwariowawszy.
Zabawy zawsze kończyły się tym samym pytaniem, tkwiącym jak drzazga w korze mózgowej. Dlaczego akurat to ja zostałem tym wyjątkiem w teorii wyginięcia ludzkości? I – jeśli przypadkiem była ładna pogoda – zdarzało się wtedy, że wspinałem się po swoim DNA. Pragnąłem sprawdzić, czy faktycznie jestem wyjątkowy, co zdecydowało, że przetrwałem akurat ja. Patrzyłem w górę, od słońca mrużyłem oczy, przysłaniałem je dłonią, wciąż niedowierzając. Gigantyczna cząsteczka owinięta wokół Pałacu Kultury. Niezwykłe schody stanowiły moją drogę w krainie Oz. Ale najpierw na samym dole, wraz z resztkami rozsądku kneblowałem Dorotkę, tłumacząc po cichu sobie i jej, że jestem tylko niespełnionym naukowcem, a to wszystko to zwykłe badania.
Czyli pniemy się w górę, zasadowe schodki, estrowe poręcze, cukrowe ściany – tylko uwaga! – ostrożnie z lizaniem, w końcu to kwas. Na najniższym stopniu spotykam kobietę, jest wściekła i brzydka, a na rękach delikatnie głaszcze mikroskop. Oficjalnym tonem oznajmia, że nazywa Rosalind Elsie Franklin, że zbudowała te schody i że pragnie zemsty. Każde kolejne słowo wysącza się jadem z ust, a ja łapię się na tym, że przypatruję się jej językowi i sprawdzam, czy nie jest przypadkiem rozdwojony. Zaczyna krzyczeć, że nienawidzi mężczyzn, że wisimy jej milion koron szwedzkich, świnie. Potem nagle cisza, krzyk się urywa i przechodzi płynnie w szloch. Jest taka nieszczęśliwa, chce mi się wypłakać w rękaw, uciekam i na odchodnym słyszę, jak wciąż chlipie pod nosem, mikroskop w sumie przypomina podwójny wibrator, tyle zastosowań i potencjalnych wariacji, szepcze do swojej zabawki. Myślę w duchu, że naprawdę jest brzydka, trochę mi jej szkoda, ale jednak wciąż nie rozumiem, jak Watson i Crick w ogóle mogli mieć ochotę ją wydymać.
No ale idę dalej. Coraz wyżej, bliżej nieba jest chłodniej, tylko słońce mocniej razi i zaczynam kląć, że nie wziąłem okularów przeciwsłonecznych. Po drodze jakieś chmurki, klucze ptaków, osierocone przez wymarłą ludzkość sputniki jak komary kręcą się i bzyczą wokół mojej głowy. A Pałac Kultury wydaje się nie mieć końca, nie trzydzieści, a sześćset sześćdziesiąt sześć pięter kodu genetycznego.
W połowie drogi spotykam kota. Szczerzy zęby jak brat z Cheshire, rozsiadł się na środku schodka, świdruje mnie niepokojącym wzrokiem i ani myśli się przesunąć. W końcu miauczy, że jest kotem Schrödingera, ja ze zdziwieniem, czyli jednak żyjesz, on tylko prycha oburzony i wypomina, wskazuje z rozbawieniem pazurem na sukienkę w niebieską kratę, którą pożyczyłem na dole od Dorotki.
W końcu pytam, co robi w moim DNA, a on że Schrödinger brzmi prawie jak Heidegger, a Dorotka prawie jak Alicja. Bycie i nie-bycie jednocześnie, po złej stronie lustra czy też tornada, i element, który łączy wszystko, czyli on. Koty to punkty wspólne każdej historii, czasem tylko dobrze się maskują. Chyba łapię, co nie zmienia jednak faktu, że wciąż nie mogę przejść. Po chwili jednak lituje się, wstaje i, obrzydliwie lubieżnie ocierając się o moją łydkę, odchodzi. Mruczy coś jeszcze pod noskiem o pudełku, słodkich lolitkach i starszych profesorach. A ja mogę wspinać się dalej.
Wędrówka trwa w najlepsze, coraz trudniej mi oddychać, bo na tej wysokości przerzedzone powietrze pachnie już kosmosem. Nie wiem, jak długo tułam się po manowcach poskręcanych genów, niebo ciemnieje, przez dziurawy księżyc spoglądają na mnie gwiazdy, migocząc, szyfrują wiadomości od obcych, którzy na pewno już dawno temu rozwiązali moje zagadki. Wreszcie tam, gdzie kończy się Pałac Kultury, mój kod genetyczny nagle gwałtownie zakręca i obficie rozlewa się w Drogę Mleczną. A na granicy, wsparty o najwyższą iglicę budynku, stoi Einstein.
Wciąż niedowierzam, trzy razy ze zdumienia przecieram oczy i szczypię w policzki, bo zaszczyt to w końcu niemały. Nieśmiało podchodzę bliżej i dzień dobry, i dobry wieczór. Albert przekręca głowę i długo mi się przygląda, nic nie mówiąc. Wtedy dopiero przypominam sobie, kto jest petentem, a kto bogiem, czyli pytam. Dlaczego ja?
Wolne żarty, zaczyna swój wywód, potem następują przeciągi (na tych wysokościach to normalne), ciągi słów jak tornada, z których rozumiem tylko coś o wielkiej pomyłce, o pszczołach, które przecież żyją (a nie powinny), o bombkach w kształcie grzyba atomowego, które wieszał w swym domu na choince (a przecież świąt nie obchodził). Na końcu Einstein przeprasza i zdradza mi swój sekret, że na drugie ma Oz, jest czarnoksiężnikiem, a na dowód daje mi w prezencie zielone Ray-Bany.
Ale mi wciąż trochę smutno, w duchu warzę i ważę potencjalne możliwości, gdy Albert wyciąga język. Pokazuje na nim dwie pigułki, namalowane, wesołe minki szczerzą się w niebieskim i czerwonym uśmiechu, zapraszają, kuszącym szeptem obiecują, co mi zrobią, jak mnie złapią. Naukowiec tymczasem wyjaśnia, że czerwona to dalsza podróż w Drogę Mleczną mego DNA, a niebieska odpowiedź i powrót na dół. Łapię, już się nie waham, zadowolony wybieram jedną, drugą połyka Einstein. Na odchodnym, nie mogąc wytrzymać, pytam jeszcze mistrza, jak to jest być elektronem i móc przelatywać przez wszystkie dziury jednocześnie. Na to Albert z szelmowskim błyskiem w oku rzuca, że powinienem raczej zapytać jego języka, który to w tym momencie, przyjmując ogromne rozmiary, wyłania mu się z gardła, i, jak przerażająca guma do żucia, rozwija się, rozwija, dociera do mnie i mocnym ruchem popycha, posyłając w dół, w objęcia osamotnionej Warszawki.
A więc jestem kometą, z hukiem przedzieram się przez atmosferę, sypię iskrami spod ogona, Huston mamy problem, jak się ląduje? Potem zamieniam się w wielki wybuch, upadam głucho i tracę przytomność.
Budzę się w kraterze, wszystko mnie boli i mam wrażenie, że zamiast kręgosłupa została mi tylko słomka od napojów, a w miejscu reszty kości sam piasek. W końcu zbieram wszystkie siły i podnoszę się. Otrzepuję spodnie, spoglądam w górę, a z tumanów kurzu i pyłu pomału wyłania się Pałac Kultury, biały i prześwitujący, bo na horyzoncie ponownie pojawia się słońce. Poprawiam na nosie zielone Ray-Bany, wychylam się z ogromnej niecki, która pozostała po mnie, po żywej asteroidzie, i stwierdzam, że to samo musiał czuć nasz pradziad przed milionami lat, jako mysz czmychając wśród trucheł dinozaurów.
I wtedy nastąpił przebłysk. Zrozumiałem. Ot, tak, po prostu. Nagle wszystkie elementy złożyły mi się w całość. Ślady szminki na szklankach w pustych kawiarniach, kwiatowy zapach perfum na mieście i stukot obcasów za każdym razem, gdy odwracałem się plecami i nie patrzyłem. Dostałem odpowiedź na swoje pytanie. Nie jestem wyjątkowy, nie tylko ja. Przetrwał ktoś jeszcze. Halo, jest tam kto?

...CDN...



RE: Post-a-pop-a-po-poście-apostrofa [soft porno z elementami kulinarnymi] - Predator - 18-03-2012

Cytat:Rok po katastrofie wpadłem na pomysł, żeby się nagrać. Póki działały jeszcze jakieś akumulatory, a w niektórych gniazdkach płynął prąd.
nie wiem czy dobrze rozumiem, chodzi ci o akumulatory i prąd podpięty pod elektrownie? Chyba nie? Bohater uwzględnia agregatory prądotwórcze na paliwo? Wtedy nie musi się martwić o czas, gdyż odpowiedniego paliwa dostatek. Chyba, że te agregaty były pozostawione same sobie i się zmarnowały w większości.

Podoba mi się tekst. Tak samo dobry jak poprzedni. Zręczna narracja, sprytne przeskakiwanie z myśli do myśli. Chciałem zauważyć, że nie ma tu scen nędzy i zniszczenia (tak sobie niezobowiązująca zauważam). I najlepsze - nadal nie wiemy co się wydarzyło i nam to się to podoba.

jednym słowem: more


RE: Post-a-pop-a-po-poście-apostrofa [soft porno z elementami kulinarnymi] - erazmus - 19-03-2012

Uoo, faktycznie, bo mój bohater to tak naprawdę niezły półgłówek (aż szkoda, że to właśnie taka jednostka przeżyła, Nietzsche normalnie by się załamał) i nie wie, czym różni się prąd zmienny (no może poza "highway to hell") od tostera (wrzucanego zamiast kaczki do wanny) i dlatego wynajął stado chomików (względnie żyraf), żeby biegało (trzymając się za tęczowe rączki) w gigantycznym kółeczku wokół elektrowni. Wiadomka, humany to tumany Cool

A more będzie, będzie, tylko najpierw musi się napisać. No i dzięki za lekturę i za ślad Wink


RE: Post-a-pop-a-po-poście-apostrofa [soft porno z elementami kulinarnymi] - Szaden - 26-03-2012

Czytałem pierwszą część i niestety nie mam ochoty na więcej.

Nie tym razem erazmusie Wink
Fabuły właściwie brak, a język nie wszystkiego nie nadrobi, tym bardziej że tutaj raczej przeszkadza a nie pomaga.


RE: Post-a-pop-a-po-poście-apostrofa [soft porno z elementami kulinarnymi] - erazmus - 26-03-2012

Fabuła? F a b u ł a? Nie znam laski, umywam ręce, wiesz, to jest taki ślub, przyrzec sobie nigdy nie skalać swego dziełka-gówienka fabułą… Do języka też bym jeszcze nadmiernej wagi nie przykładał, bo ulegnie zmianie, no może nie do końca, ale, jak powiedziała Natasza, rozcieńczeniu. No i dzięki chociaż za pierwszą część, przynajmniej tyle, druga jest gorsza. Wink No dobra, to o co chodzi z tą fabułą? Ktoś coś o niej słyszał? Huh