Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Post-a-pop [soft porno z elementami kulinarnymi]
#1
Post-a-pop

A.P.O.P.

Apokalipsa, a po tobie tylko zgliszcza. Post-apokalipsa, a po wszystkim apostrofa. Apostrofa do ciebie, apokryf o nowych bogach, a potem cisza i radioaktywny pył. Zima stulecia skuła świat, zawaliła się Ziemia, błękitna planeta zapadła się w sobie. I w tobie. Gdzieś tam, gdzie jesteś, gdzieś głęboko w trzewiach, między nogami trzymasz świat. Chciałbym tam wejść, bo wilgotno i ciepło, ciemno i ty. Strofuję siebie, apostrofuję sobie, multistrofuję się w fantazjach.
A-pop-apokalipsa, a po wszystkim apostrofa, w której nad gigantyczną toaletą pana Boga zwracam się. Zwracam się do kogoś, kto został tu oprócz mnie. Apel. Halo, jest tam kto? Koniec apelu. Zapomniałem. Sam jak palec tkwię tutaj, szkopuł w teorii wyginięcia ludzkości. Zapomniałem. Przecież to ja zgładziłem swoją rasę, spuściłem na wszystkich bomby, rozpyliłem wirusa, a na końcu tych, co przeżyli, dobiłem czubkiem buta. Czysta robota, każdy przecież czasem marzy o tym, by wyjechać na miasto czołgiem. Zapomniałem.
A więc jestem ME i już kilkanaście lat mieszkam w świecie po zagładzie. Świetnie sobie radzę, stop, kochani rodzice, stop, wcale nie potrzebuję pieniędzy, stop, pogoda super, stop, przecież bez efektu cieplarnianego... Wiecie, jak to jest – gdy nikt nie patrzy, robi się takie rzeczy, że nawet Bóg zamyka oczy. Cała lodówka tylko dla mnie, wolna chata na zawsze, kochanka Warszawa rozchyliła kolana i stoi otworem, czeka i zaprasza. Mogę wszystko, bez kolejki, bez względu, bezkarnie. No po prostu utopia.
A doskonale pamiętam miasto sprzed katastrofy. Podeptane chodniki skarżą mi się dziś, jak ciężkie buty mieli wówczas Warszawiacy. Szare bulwary twarze mają poorane bliznami po obcasach, szkle i straconych zębach. Dziś cieszą się wolnością. Lubię z nimi spacerować, rozmawiamy raczej niewiele, za to dużo pijemy i palimy. Bruk to prawdziwy twardziel, kumpel w tych ciężkich jak fortepian Szopena czasach.
Najtrudniej było na początku. Pierwsze pół roku przespałem. Wstawałem tylko po to, by zaspokajać potrzeby fizjologiczne. Nawet nie musiałem zbyt dużo jeść. Sześć miesięcy hibernacji, pogrążenia się w resztkach wspomnień o pełnym świecie. Albo było na odwrót? Myślałem, że pusta Ziemia to powracający koszmar i we śnie szukałem jawy. Nigdy nie masz pewności, co ci siedzi w głowie.
Potem, stopniowo zacząłem się przyzwyczajać. Najpierw musiałem nauczyć się żyć w towarzystwie kapryśnej i niedopieszczonej Warszawy. Nabrała kolorów, zdziczała i uśmiechała się. Także przyjacielsko, częściej jednak ironicznie, wciąż przypominając mi, co się zmieniło i opustoszało. Przechadzałem się na jej języku, Krakowskim Przedmieściu i Nowym Świecie, początkowo z przestrachem, później coraz śmielej, na nowo odkrywając główną arterię miasta, jeśli życie towarzyskie to krew, a drzewa to oskrzela i płuca. Tam w gąszczu wciąż młodych zarośli, mchu i paproci, spotykali się oto nowi prominenci i elity – sarny, dziki i reszta mamutów. Mówiłem, centrum życia towarzyskiego. Więc szybko polubiłem, w końcu to doskonałe miejsce na obiad – dziczyzna z pieca, dziczyzna duszona, dziczyzna w Wedlu, u Biklego, tylko zapamiętajcie, nigdy nie w Satrbucksie.
Mieszkam w jednym z pustych klubów na Mazowieckiej. Kiedyś co noc wylewała się tutaj meksykańska fala pijanych głów, dziś to zacisze i najbezpieczniejsza dzielnica. Po lewej, proszę państwa, Zachęta, na wprost Plac Piłsudzkiego, to moja dzika plaża, miejsce relaksu i szumu drzew, proszę nie zapomnieć o kremie z filtrem. Następnie w prawo i schodzimy w dół, droga wycieczko, w stronę Wisły, która – to niewyobrażalne! – już nie śmierdzi. Rzeka pachnie fiołkami, cieszy się, bo wygrała zakład – natura czy cywilizacja?
Gdzieś po drodze mijamy kamienice, zaciągają z żydowska, mają baczki i burżujskie, gładkie twarzyczki, na głowach jarmułki. Zazwyczaj milczą, szepczą sobie nawzajem do koszernych uszu i bram, a ja omijam ich rewiry. Ale staram się, wiecznie przylepiony uśmiech, dobre maniery i dzień dobry, grunt to się nie poddawać, cymesik. Nauczyłem się rozmawiać, z czym się da. Czasami nawet zdarza się, że odpowiadają.
Zdobywam tak nowych przyjaciół i idziemy dalej. Ale wcale tak łatwo nie dochodzimy. Z oddali macha Praga, kiedyś kraina dymiących czerepów, najlepszych imprez i browarów, ciągle na mnie gwiżdże, a ja wciąż Targówkowi wiszę furę swego życia. Czarnym porsche przemierzam puste miasto wszerz i wzdłuż, jest klimat, nie ma licznika, zwalniam tylko przy kościele, bo boję się duchów.
Odwiedzam rozpuszczony Wilanów, z nim zawsze najlepsze przygody, pewnego razu urządziliśmy sobie nawet polowanie. Akurat Opatrzność Boża uciekła ze Świątyni, list gończy, że puszcza się i nie trzyma mocno zasad sprzed apokalipsy. No więc trzeba pomóc i sprowadzić owieczkę, gdzie jej miejsce. W tamtejszym lesie aż huczy od plotek, to sowa mądra głowa bawi się w konfidenta i zdradza mi na ucho pikantne smaczki, a ja detektyw z notesikiem latam za nią od drzewa do drzewa i pytam, ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. Las mówi mi, Sherlocku, szukaj łąki w głębi boru, pośród innych świecidełek odnajdziesz Opatrzność Bożą. Dobre chęci, dobre uczynki, nawet nie zauważam, jak piękną drogę brukuję rogatym demonom.
Ale się staram, śledztwo zatacza coraz węższe kręgi. Na czarcie kółeczka grzybów zawsze można liczyć, poziomki też niczego sobie, zwłaszcza w gastro-fazie przesłuchania runa leśnego. Jagody koloryzują, kolorują mi pusty świat, służą atramentem do pióra, jak twardy glina wyciskam więc z nich wszystko i wreszcie dochodzę.
Polana malowana światłem jest jak wyspa w ciemnej i przerażającej puszczy, która rozpanoszyła się na przedmieściach starej Warszawki. Zbliżam się ostrożnie, stąpam cicho, ale blask już z oddali fosforyzuje i przebija się przez listowie, tańcząc z rojami komarów fruwających mi wokół głowy. Gdy jestem już na miejscu, ze zdziwieniem uświadamiam sobie, że to cmentarz. Okrągłe cmentarzysko neonów, wysypisko wszystkich tych niepotrzebnych i zapomnianych lamp reklamowych. Jedne migoczą, kolejne intensywnym wzrokiem wlepiają we mnie swoje ślepia, inne tylko nieśmiało mrugają. A wszystkie razem wysyłają w kosmos gęsty snop fotonów, szyfrują wiadomość obcym, oznajmiają, że zielone, nie ma już ludzi, można zasiedlać. Świecą chyba tylko siłą woli, siłą woli przeżycia w świecie po katastrofie.
A więc piętrzy się przede mną gigantyczna góra neonów, a na samym szczycie, ukrywszy twarz w dłoniach, siedzi Opatrzność Boża i cicho pochlipuje. Wspinam się czym prędzej na górę i przejęty klepię zgubę po trzęsących się, anielskich skrzydłach. O nic nie pytam, sama się wypłakuje, że wśród sterty całego tego świecącego ustrojstwa zawieruszyła się jej aureola. Smutne, naprawdę mi przykro i jak mogę pomóc. Ona na to, że najlepiej, gdybym pomógł szukać, bo, jak mówił kiedyś Brzechwa, co dwie głowy, to przynajmniej więcej wody sodowej.
Przez resztę dnia pływam więc w morzu rozświetlonych napisów, które wciąż reklamują zgładzony już przecież świat. Obiecują rzeczy, których już nigdy nie będzie, rozgłaszają nieświeże wiadomości i przypominają, jak trafić do miejsc, których już dawno nie ma. Robi mi się jeszcze smutniej i zanim się obejrzę, również zaczynam pochlipywać pod nosem. Wtedy zrywa się wichura, wiatr i siła wyższa również chcą pomóc, wokół szumi las, pełnym niepokoju pomrukiem dopinguje nasze poszukiwania. Jest! Jest pomiędzy fryzjerem damskim a apteką dwudziesto-cztero -godzinną. Ucieszony oddaję błyszczące znalezisko właścicielce, przekonany, że teraz wróci do Świątyni, a Wilanów przynajmniej częściowo do normy. Ale nic z tego. Opatrzność Boża przecząco kręci głową, tajemniczo uśmiecha się pod nosem i przymocowuje złote kółeczko. Chwilę się jeszcze zastanawia i wreszcie nieśpiesznie odlatuje w kierunku nieba, pokazując mi tylko zza pleców swe dwa zgrabne środkowe paluszki.
Wieczorem wracam, kawka z Kafką na pieprzonym Żoliborzu, dziś najmniej zielonym miejscu, bo nie ma już komu hodować. Dzień kończę wizytą w kinie. Na dużym ekranie małe życie. Muranów jest czarno-biały i niemy, jak filmy sprzed wojny, za najlepszych lat. Świetnie komponuje się z milczącym księżycem i bladym gwiazdozbiorem Kanta, gdy zmęczony idę do swej Mazowieckiej. Warszawa nocą, kiedyś błyszcząca nastolatka, postarzała się i spływa teraz czarną maskarą sadzy i kurzu. I tak, deszczowym spacerem kończę kolejny ciężki, samotny dzień.
Ale najsmutniejsze są poranki. Wtedy o świcie na horyzoncie rośnie grzyb atomowy, chemicznym podmuchem szepcze mi do ucha, chce, bym go zerwał. Ławka nad Wisłą mokra poranną rosą, kroplami mojego potu. Tętno przyśpiesza, znów obserwuję, jak balon nadyma się, pęcznieje, a kropki na kapeluszu stają się coraz większe, serce bije coraz szybciej, kropki coraz większe. Jestem apokaliptycznym muchomorem, zrobię z ciebie sos, na patelnię i zasmażka. Jego cień nachyla się nade mną, słyszę, jak pośród ogromnej grzybni szumi smutny wiatr. W oddali wschodzą radioaktywne zorze, to słońce pierwszymi promieniami chwyta się krawędzi płaskiego świata i przegania koszmary. Budzę się jak co rano przemoczony strachem, zrywam senne muchomorki i dodaję do jajecznicy.

...CDN...
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Post-a-pop [soft porno z elementami kulinarnymi] - przez erazmus - 07-03-2012, 22:51

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości