Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Morfeusz
#1
(Raz jeszcze przeprosić mogę, nie znalazłszy działu odpowiedniego dla tego tworu. Jeśliby do mnie należało nazwać go, nazwałbym - sceną lub kompozycją symboliczną. Jeśli ktoś uzna, że jest jakiś dział lepszy, proszę o przesunięcie; )










M o r f e u s z

Blada tarcza księżyca leniwie wzbija się w wieczorny błękit nieba, kapiąc miodnie ostatnimi złotymi blaskami słońca, złuszcza się granatem, gdy woskowa tarcza księżyca leniwie wzbija się wśród pierwszych, nieśmiało otwierających się oczu gwiazd, mrużących powieki przy ostatnich, złotych refleksach słońca tonącego powoli w horyzont, kiedy wokół dzień osadza się cukrem na powierzchni nocy. Świetlista gałka księżyca powoli otwiera niebo szerzej i szerzej, wypuszcza spóźnione promienie słońca, krystalizujące się pierwszymi, drobnymi kryształkami gwiazd na krawędziach chmur i wieczoru osadzające się cukrem strzępki popołudnia łuszczą się leniwie, a za nimi tylko gładka tafla nocy i tylko kapią ostatnie westchnienia słońca i tylko dzień się leniwie topi i dymi w coraz bardziej niewyraźny horyzont. Spokojnie w skręcone węże gałęzi mleczna gałka księżyca opada leniwie w tysiące czarnych, bezlistnych palców bez dłoni sunie powoli, gdy wokół budzą się, mrużą powieki kryształki gwiazd na gładkiej tafli granatu unoszą się falami, muskane delikatnym wiatrem skręcone melizmaty gałęzi. Puchowa kula sunie spokojnie pchana przez setki wysmukłych palców przecieka nektar ostatnich dźwięków słońca, które łapczywie odbijają szklące się czernią, wysmukłe i proste, splecione poskręcaną pajęczyną konarów, obsypaną delikatnie cukrowym światłem leniwie sunącego po gładkiej tafli ciszy księżyca żeliwne pręty.
Wiatr trąca łagodnie kolumnadę marmurową światła, która, prosta – sięgając postrzępionej, oblanej lukrem leniwie błądzącego światła krawędzi palczastej – pląta się i mota w przestrzeni nierównej dziesiątek czarnych cieni. Wysmukłe, strzeliste strzały żeliwne gubią się i szamocą bez drgnienia, oplecione groteskowymi serpentynami konarów, owiniętymi delikatnie cukrowym welonem spokojnie w skręcone węże gałęzi opadającego słońca z kości słoniowej. Rytmiczne cienie czarnej kolumnady okręconej wokół postrzępionej melizmatami wężowymi przestrzeni fraktalnej tysięcy czarnych palców bez dłoni okręcają się wokół setek wysmukłych krawędzi bezlistnych i groteskowych, po których opada leniwie i spokojnie woskowa tarcza księżyca.
Pokryta pajęczyną konarów obrysowaną delikatnie cukrową kredą szepcze się lampa blaskiem pożółkłym rozświetla skręcone, czarne gałęzie, dokoła których wiją się rytmicznie wysmukłe, strzeliste, oplecione rozświetloną przestrzenią wężową, w której zlewa się złoto i srebro, latarnia na dole i wieczna latarnia sunąca spokojnie po gładkiej tafli granatu, żeliwne strzały prętów. Rozwiewa się lampa złotem pożółkłym rozświatła wokół nocy drgającej kryształowymi oczami gwiazd, gdy zlatują się ciche kapłanki, kochanki nocy drgającej szarymi skrzydłami kapłanek, kochanek nocy drga blask pożółkły mistycznego słońca za szkłem i cieniami poskręcanymi węży palczastych gałęzi czarnych i niemych.
Zlatują się ciche swym tańcem tajemnym wśród poskręcanych serpentyn konarów rozlewa się miodnie mistyczny blask złota i tonie w mgle alabastrowej wiecznej latarni ze słoniowej kości. Rozlewa się słońce blaskiem mistycznym, latarnianym przyzywa cicho ciche kapłanki, kochanki nocy granatowej i cichej i tylko drgają bursztyny blade kryształów na gładkiej tafli sceny mistycznej, gdy się zlatują kapłanki, kochanki nocy do mistycznego złotego światła drgają kapłanki, kochanki nocy drgającej tańcem śmiertelnym kapłanek, kochanek drga blask kuszący mistycznego słońca za szkłem i cieniami drgają bez ruchu spalone cienie kapłanek, kochanek.
Pod sklepieniem czarnym, skręconym, bogatym przepychem swoim fraktalnym cieniem czarnym, poskręcanym i złotem słońca za szkłem i cieniami poskręcanymi mieni się granit rytualny pod sklepieniem atramentowym łuków, kolumnad sękatych węży wijących się niemo arabeskami balustrad i krzywych zwierciadeł witraży, poza którymi tylko gładka tafla nocy i tylko wielka, dostojna, liliowa rozeta wzbija się majestatycznie w późnowieczorny granat nieba. Strzelają żelazne szklące się czernie strażników dokoła świątyni olbrzymiej, wśród której konstelacje mistycznych słońc wabią, nęcą szaroskrzydłe kapłanki, kochanki nocy wirują i drgają wokół pożółkłego słońca czarodziejskiego misterną koronką kładą się mroczne cienie fraktalnej na rytualnych granitach szarych drgają płochliwe cienie i blaski złote muskane w locie cichym, ciemnym, ćmim tańcem mistycznym szaroskrzydłych kapłanek, kochanek nocy. Jarzą się gwiazdozbiory pożółkłych słońc mistycznych za szkłem i cieniami poskręcanymi i wijącymi się po rytualnych granitach pełnych blasku i cichej, spokojnej, niemej melancholii wokół skręconych, czarnych kłębowisk koronek utkanych z samych palców długich, bezlistnych, z tysiącem załamań po których błądzą złote i srebrne świetliste bursztyny. Czarni strażnicy szklą się kolumnadą cieni dokoła świątyni olbrzymiej koronek i arabesek wężowych atramentowych załamań i sieci oplatających – wśród blasku cichego i spokojnego siwego wierzchowca, który powoli stąpa po gładkiej tafli bezkresnej, na której błyskają dziesiątki białek mrużących się kryształów dalekich – pożółkłe złotem zamkniętym taflami szkiełek bezbarwnych mistyczne słońca zakotwiczone twardymi prętami w ziemi bezbarwnej i szarotrawiastej. A słońca mistyczne powbijane w ziemię zimną, szarą, wilgotną trawą oblazłą stoją bez ruchu zamyślone dokoła marmurów białych i czarnych żyłek siatkami oplecionymi i szarych, jaśniejących wśród mroku i cieni granitów rytualnych i świętych.
Z ziemi obmierzłej, jałowej i ciemnej wypełzają pośród krwawych refleksów zimne i blade wielkie postumenty rytualnego granitu, marmuru zapisanego inkantacjami świętymi w języku żyłek poskręcanych tajemną kaligrafią i szczupłe, sztywne, żeliwne obeliski złotych słońc pożółkłymi światłami szepczące. Pełzną po rozświetlonych srebrem i złotem ołtarzach pośród świec żelaznych i szyi wielkich hydr tysięcznogłowych węży palczastych skręconych serpentyn czerwone, małe, ruchliwe ogniki wiją się, drgają, łapią jedne drugie na marmurowych ołtarzach wokoło których melancholijnie stanęły czarne mistycznych słońc ze złota świece. Jarzą się błyski mgnień rozczerwienionych, rozsypujących się po rytualnych granitach z cukierniczek szklanych we wnętrzu których wiją się płomienie, rzucając blaski, drobiny rubinów na blade czcionki marmurów wyryte na bieli czystej, sakralnej nagrobków wspaniałych, po których spływa złoty blask latarni i wodospady srebra nieskończenie wysokie, nieskończenie lekkie, nieskończenie mleczne z mlecznego naczynia dryfującego cicho i spokojnie po gładkiej tafli granatowej nocy. Na obleczonej szarą wilgotnością trawy wyzutej z kolorów ziemi wznosi się, kryjąc nieśmiało pod żeliwną świecą melancholijnym mistycyzmem splątaną światłem pożółkłym za taflą bezbarwną szkiełek skrywających słońce ołtarz sakralny obleczony bielą rytualnego granitu, po którym czytają krwawozłote blaski, błyski tajemną kaligrafię kamiennej inkantacji spływającej głęboko w wieczność zamyślonej ziemi. Po granitowej, liliowej płaszczyźnie kłębią się czarne, poskręcane cienie wężowe koronkowych firmamentów splątanych pajęczyn palczastych serpentyn oplatających mroczną arabeską słońca pożółkłych szeptów latarnianych zakotwiczonych w chłodzie nieprzystępnych ziemi, po której mrowią się jak wizje czarowne, kalejdoskopowe, błyski ogniste zniczy szkiełek rubinowych. Pod granitową, liliową płaszczyzną czerwonym lakiem znicza zapieczętowaną kryje się drobne i małe – sakralny ołtarz wsunięty drobno i nieśmiało pomiędzy wielkie ołtarze marmurów jaśnieje zimnym blaskiem dziecięcości, po którym pełzają czerwone, ogniste żuki, wylazłe z szklanej cukierniczki.
Przed granitowym grobowcem dziecięcia siedzi w zadumie cichej melancholii postać olbrzymia i majestatyczna kruczym konturem płaszcza zanurzona w ciemności tajemniczej, nieskończonej, napierającej tysiącem załamań, cieni, fraktali, ornamentów mrocznych splątanych płaszczyzn postrzępionych, błysków, mgnień, blasków, drgań i kolumnad rozstrzelonych świateł srebrnych, złotych, mlecznych, pożółkłych, bladych, rubinowych, słonecznych, latarnianych, alabastrowych, białych, czerwonych, woskowych, mistycznych, cichych, delikatnych, nocnych i wielkiej, setkami kryształów zroszonej tafli północnej, czarnej i bez horyzontu. Postać łagodnym, dostojnym, wiekowym ruchem kościste, wydłużone palce w bladą i gładką przyodziane skórę wplata w brodę gęstą, bujną, czarną i pociągnięciem, które dookoła rozsiewa dziwną, tęskną, pełną marzeń dalekich, smętnych, wieczornych rozmyślań woń przeciąga palce od szyi do piersi, gdzie cała dłoń aż do nadgarstka niknie w gęstwinie fałdów obszernego płaszcza. Długo wpatruje się znużonym wzrokiem, w którym odbija się szarość wieczornych rozmyślań, marzeń dalekich i smętnych w biały, sakralny, rytualny granit rozwiewa wokół jasność i poświatę łagodną, która, wzlatując ku oczom dostojnym, niknie w cieniach czarnych źrenic odbijających gładką taflę nocy. Czarny, dostojny starzec o oczach silnych, za których spojrzeniem kapłańskim kryje się rdzeń potężny melancholii i nieuchwytnych uczuć ponadziemskich, o których tylko noc potrafi cicho snuć opowieści w mistycznych, odwiecznych misteriach konstelacji gwiezdnych, siedzi – piękny – wpatrzony w drobną liliowość ołtarza rozłożonego na trawie bezbarwnej nasiąkającej wonią dziwną, tęskną i przepełnioną dalekim marzeniem, smętnym, wieczornym, ołtarza białego wypełnionego niewinną światłością odbijającą srebro woskowego księżyca, który sunie, zawieszony, na niezgłębionym firmamencie nocy. Blaski ogniste i blaski srebrzyste, i blask majestatyczny czarnych źrenic okrytych melancholią i wspomnieniem tak dawnym, jak jest dawna tafla nocy na której błyszczą rozgwieżdżone oczy – przy starcu takie wydają się młode. Trwają tak w zamyśleniu niby-wiecznym, starzec olbrzymi i maleńki granit, pod swą powłoką skrywający dziecko dawno wyrwane z szarej, zimnej trawy, na której krwawią się porozrzucane refleksy znicza kalejdoskopowe. I snuje się misterium ponadziemskie odwiecznych, sennych opowieści nocy, misteriów dawnych, przesiąkniętych wonią starszą niż konstelacje gwiezdne, wonią dziwną, tęskną i pełną marzeń nieuchwytnych, snuje się wielkie misterium tajemne pomiędzy blaskiem mistycznym grobowca a płomieniami mistycznymi oczu czarnego, czcigodnego starca, snuje się mroczno-świetliste misterium pomiędzy słońcem mistycznym pożółkłego złota, a kapłankami, kochankami nocy rozfalowanej w czarnym firmamencie. Aż wreszcie przeciera starzec dłonią oczy, jakby odganiał sen, ruchem dostojnym, wiekowym, łagodnym powstaje i oczu ostatnie, kapłańskie spojrzenie kieruje w stronę rozognionego rubinami grobowca dziecięcego, wydłużone palce wyciąga przed siebie i zaraz znikąd pojawia się, jakby utkany z cieni i nieskończonej ciemności, pies, schyla głowę i jak cień i ciemność, podąża wiernie za swym panem, starcem, który, wsparłszy swe ciało na sękatej, długiej lasce zwieńczonej sierpem księżycowym, rozkłada czarne skrzydła swego płaszcza i znika w czarnej nocy bezkresie.
Spokojnie w skręcone węże gałęzi mleczna gałka księżyca opada leniwie w tysiące czarnych, bezlistnych palców bez dłoni sunie powoli, gdy wokół blaski ogniste i blaski srebrzyste drgają w tysiącach refleksów na jaśniejącej tafli granitowego-liliowego grobu a wokół tylko gładka tafla nocy i tylko sklepienie czarne, bezkresne, bogate przepychem gwiazd i mrocznych cieni i cichej, spokojnej, niemej melancholii ginie we własnej kolumnadzie czerni i konstelacji gwieździstych misteriów i melizmatach koronek fraktalnych i głębi cienistych, i głębi cienistych.














.
[Obrazek: sygnatka.png]
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Morfeusz - przez Artychryst - 29-08-2011, 19:06
RE: Morfeusz - przez Kassandra - 30-08-2011, 11:26
RE: Morfeusz - przez Artychryst - 30-08-2011, 15:56

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości