Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
[Fanfiction] Warhammer: Kaprys Bogów
#1
Wypłynęliśmy. Z jednej strony czuję nieopisaną ulgę, z drugiej niedookreślony żal. Cieszę się, że opuściliśmy Ulthuan, ale brakuje mi skrzydlatej radości, która powinna towarzyszyć tej podróży. Wilhelm d’Artois nie żyje – te słowa wyrwały mi serce z piersi i zabiły duszę. Tak naprawdę nie mam już po co wracać na Kontynent, ale wcześniej postanowiłam, że nie zostanę na Wyspie. Nie ma tam miejsca dla wiecznego tułacza, którym przez kilkaset lat się stałam. Nie dla mnie bagienna polityka i złote uśmiechy w pałacach. Nie dla mnie smycz ugrzecznień trzymana upierścienioną dłonią przez wypudrowaną etykietę. Mnie przeznaczony jest wiatr, niosący na swoich porywistych ramionach zew łowów. Tym właśnie jestem. Łowcą.
Białe żagle łopoczą nad naszymi głowami, brzemienne północno – wschodnią bryzą. Podmuchy grają na wantach swe morskie pieśni, w melodię których śpiewają pracujący w pocie czoła marynarze. Ląd niknie na horyzoncie, zamieniając się w mglistą wstęgę, a potem ulotne wspomnienie. A tych w mojej głowie kołacze się bez liku. Lwia część z nich ma smak krwi.
Chłopcy są podekscytowani czekającą ich wyprawą. Większość nigdy nie była na Kontynencie, nie przeżyła niczego niezwykłego ani nie miała okazji przekonać się o prawdziwości prastarych bajań. Wielu będzie mnie przeklinało, gdy okaże się, że o przygodach najlepiej jest słuchać w przytulnej karczmie, przy kubku słodkiego wina i trzaskającym ogniu w palenisku. Nie mam wątpliwości, że wszyscy poznają chłód stali i strachu. Wiem też, że nie każdemu będzie dane powrócić. Te troski spędzą mi po wielokroć sen z powiek. I dobrze, bo gdyby tak nie było, wówczas stałabym się tym, co z dzikim uporem zwalczałam. Poza tym, przyćmią, mam nadzieję, rozpacz, której szkarłatny kwiat kwitnie we mnie, zadając niemal fizyczny ból.

- Wilhelm d’Artois nie żyje – Bernard wypowiedział te słowa bardzo poważnie, patrząc mi prosto w oczy.
- Od przeszło pięciuset lat – wycedziłam przez zęby, nie dopuszczając do siebie takiej myśli.
- Przykro mi, Iludil, ale on nie żyje tym razem naprawdę. – Wpatrywałam się w jego zmęczoną, poszarzałą twarz i gorejące diabelską czerwienią źrenice, modląc się, by był to okrutny, wampirzy żart. – Nie powinien był ginąć w ten sposób. Powinien był polec w walce, całą duszą był wojownikiem i ty o tym wiesz najlepiej, siostro.
- Jak? – Tylko tak krótkie pytanie potrafiłam wykrztusić przez ściśnięte gardło. Brakowało mi tchu, do oczu napłynęły gorące łzy, które paliły policzki żywym ogniem, spływając jedna po drugiej. Podał mi długi i ciężki przedmiot zawinięty w czarne sukno. Nie musiałam ściągać materiału, doskonale wiedziałam, co kryje się pod nim. A jednak dłonie same zdecydowały. Miecz Wilhelma. Błyszcząca, wyostrzona jak brzytwa klinga była wyszczerbiona w kilku miejscach, rękojeść zgubiła jakiś niewielki kamień. Bardzo dobrze znałam to ostrze. Zacisnęłam powieki, nie mogąc patrzeć na swoje odbicie w Smoczym Kle.
- Podczas gdy my czuwaliśmy na Północy, ojciec podszedł pod same wrota na Południu – kontynuował rycerz. - Starł się tam wraz ze swoją armią ze strasznym wrogiem. Pokonał jednego z większych demonów, lecz okupił to potwornymi ranami. Zaszył się w grocie na północ od pola bitwy, by tam odzyskać siły. A potem świat się zmienił. Widziałaś przecież, jak morza pochłaniały lądy, jak góry zapadały się i wypiętrzały na powrót w innych miejscach, jeszcze wyższe i bardziej złowrogie, jak płonęły lasy, na które spadł upiorny deszcz w czasie magicznych burz. Góra, która początkowo dała mu schronienie stała się jego grobowcem. Pękła u swojej podstawy, przygniatając pogrążone w letargu ciało Wilhelma. Gdyby spoczęła na głowie i barkach, wówczas być może miałby jakieś szanse. Lecz uwięziła go w taki sposób, że słońce mogło dokonać swego niszczycielskiego dzieła. Spłonął. Tak go znalazłem. – Chwycił moją dłoń i włożył w nią pierścień z wyrzeźbionym w oczku dzikiem oraz pergamin. – Uznałem, że to właśnie do ciebie powinny trafić. Naszkicowałem ci mapę z miejscem jego pochówku. Znam cię i wiem, że tam pojedziesz. Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć, siostro. Mój dom stoi przed tobą otworem, a jeśli będzie kiedykolwiek taka potrzeba, to masz mój miecz. – Gdy tylko złota obrączka dotknęła skóry świat jakby zwolnił, rozsypał się na kawałki, a ja wraz z nim. W ten sposób szloch rozdzierał mi duszę tylko raz: gdy Wilhelm zginął po raz pierwszy. Nie wiem ile czasu trwałam w takiej pustce. Zabrakło mi już łez, zabrakło wszystkiego. Umarłam kolejny raz, lecz chyba bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
- Iludil? – Głos Bernarda sprowadził mnie z otchłani na powrót do zaciemnionego grubymi kotarami pokoju w karczmie. Podniosłam głowę i zmusiłam się, by spojrzeć mu w oczy. Ta strata bolała go bardzo, lecz nie tak mocno jak mnie. Byłam wdzięczna Bernardowi, że przebył taki szmat drogi, by przekazać mi wieść i jednocześnie nienawidziłam go w tamtej czarnej godzinie właśnie za to.
- Dziękuję ci, Bernardzie. – Nie poznawałam swojego głosu, a jednak wiedziałam, że wydobywa się z mojej krtani. Ochrypły, suchy i wyprany ze wszelkich poza smutkiem emocji.
- Idź już, proszę. Gdy tu płynąłem obiecałem sobie, że nie uczynię żadnej krzywdy twoim pobratymcom, a rejs był długi. – Źrenice powoli rozlewały mu się na białka, krwawy żar bił zza nich z jeszcze większą siłą. Z trudem panował nad sobą, nozdrza drgały, wychwytując zapach zwierzyny, na pewno słyszał pulsowanie posoki w moich żyłach i bicie serca. Znałam to doskonale, sama doświadczałam tego pierwotnego uczucia wielokrotnie, nim odgryzłam śmierci jej kościstą łapę, trzymającą mnie na nieumarłym łańcuchu. Bez słowa wstałam, włożyłam pierścień i mapę do kieszeni, zabrałam Smoczy Kieł i pozostawiłam Bernarda sam na sam z jego bestią.

Statek Faledira płynął cały czas za nami, utrzymując stały dystans. Gdy gwiazdy rozświetliły czarny nieboskłon, zajaśniał latarniami i nadal pruł fale, podążając szlakiem naszego waterkila. Cieszyłam się, że Falendir wyruszył tym samym kursem. W przeciwieństwie do mnie jest obytym żeglarzem i świetnym kapitanem, toteż czułam się pewniej, mogąc korzystać z jego wiedzy i doświadczenia. Wielu członków załogi zostało zrekrutowanych właśnie przez niego. To dawało mi gwarancję, że mam na swoim pokładzie wilki morskie, a nie pobekujące baranki. Marynarze doskonali znali swoją robotę i na deku zdawali się czuć bardziej w domu, niż gdziekolwiek indziej.
Postanowiłam wprowadzić powszechny na okrętach zwyczaj wspólnych kolacji z oficerami. Wydaje mi się, że to w jakiś sposób nas zbliży, sprawi, że będziemy dla siebie kimś więcej, niż tylko nazwiskiem. Mam przynajmniej taką nadzieję. Chciałabym móc ponownie zaufać tym, z którymi podróżuję, wymazać z pamięci wszystkie knowania, zawsze towarzyszące do tej pory eskapadom będącym również moim udziałem. Nie wiem, czy po tylu wiekach uważania na każde słowo, gest i spojrzenie będzie to jeszcze możliwe.
Zdaję sobie sprawę, że więzy, które być może nas połączą, będą zupełnie inne pomiędzy mną a nimi, niż relacje wewnątrz samej oficerskiej kadry. Dlatego też celowo nieco się spóźniłam, by dać im chwilę swobody, bez kapitana.
Kolacja przebiegła w radosnej atmosferze, wszystkim udzieliło się marynarskie podekscytowanie czekającą przygodą. Niezliczone toasty za pomyślną podróż grzmiały w sali raz po raz, domniemania, co znajdziemy po drugiej stronie oceanu wykraczały poza wizje najśmielszych nawet wyroczni. Każdy oczekiwał czegoś innego, jednak w ich imaginacjach wszystkie trudności były dziecinnie łatwe do pokonania, dając jednocześnie okazję do wsławienia się heroicznymi czynami w tej czy innej potyczce z jakimś legendarnym wrogiem. Tylko Myrmindel zdawał się nie dać ponieść tej fali emocji, był pełen rezerwy i dystansu, nieco cyniczny, na co podchmielona brać nie zwracała najmniejszej uwagi, wiwatując i gotując się na odkrywanie niezbadanego. W pewnym momencie moje spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem Myrmindela i tak na chwilę zatonęliśmy w milczącym porozumieniu starych istot, które widziały mnóstwo zmian, z czego większość była tylko na gorsze. Cień spoczywał na naszych sercach, nie pozwalając na beztroskę, brzemię lat przygniatało do ziemi, dawno już wyrwało nam młodzieńcze skrzydła prostodusznej wiary i naiwnego zapału. To był ten czas, w którym w oślepiającej jasności dotarło do mnie, że w naszych rękach - i tylko w nich - spoczywa los wszystkich płynących na tym statku. Najgorsza była świadomość, że jest już z góry zapisany i niewiele możemy zrobić, by go odmienić, chyba tylko zawrócić. A na to było za późno. Ot, kaprys bogów.

Gdy rano zawitałam na pokładzie, od razu zauważyłam, że po moim wyjściu z jadalni oficerowie mocno sobie pofolgowali wczorajszego wieczora. Nie miałam im tego za złe, wręcz przeciwnie, dobrze, że świetnie bawili się w swojej kompanii. Po prostu żal mi było patrzeć na poszarzałe twarze tych, którzy mieli pecha pełnić poranną wachtę. Podkrążone, zaczerwienione oczy, ranione blaskiem słońca zdradzały udrękę wywoływaną najlżejszym nawet hałasem, nie wspominając o chóralnym zaśpiewie dziesiątek gardeł, wywrzaskujących podczas pracy morskie przyśpiewki. Kołyszący się pokład traktowali jak najgorszego wroga, gdyby ich spojrzenia miały moc zabijania, wszystkie mewy kołujące i krzyczące wśród want z samej przyzwoitości padłyby trupem.
Z przyjemnością odwróciłam twarz ku orzeźwiającej bryzie, niosącej ze sobą chłodne krople słonej wody. Dzienna gwiazda wstała jakiś czas temu, rzucając złocisty blask na pochylony bukszpryt i czyniąc żagle jeszcze bielszymi. Srebrny wilk kłapał rozwartą szczęką na targanej wiatrem czarnej banderze, dumnie łopoczącej na szczycie wysokiego grotmasztu. Przyłożyłam rękę do czoła, by osłonić oczy od wszechobecnej jasności i w momencie, w którym dostrzegłam ciemną kreskę na horyzoncie, moich uszu dobiegł donośny krzyk „Ląd!”, dobywający się z gardła siedzącego na bocianim gnieździe marynarza. Zbliżaliśmy się do niego w pełnej prędkości i im bliżej byliśmy, tym bardziej upewniałam się w przekonaniu, że to jest TA wyspa.
- Bosman! – Koril niemal w momencie znalazł się przede mną.
- Słucham, pani kapitan! – Nienawidziłam, gdy wrzeszczał do mnie, stojąc zaledwie metr obok. No, ale taka rola bosmana, by było go widać i słychać z daleka. I faktycznie, Koril był jednym z największych elfów, jakie kiedykolwiek poznałam. Równać się z nim wzrostem mógł chyba tylko sam Tyrion, nawet Falendir wyglądał przy nim krucho.
- Zacumujemy przy wyspie. Chcę ją dokładnie obejrzeć. Proszę przekazać panu Pelgranie i Pierwszemu, że życzę sobie otrzymać wieczorem dokładną mapę wyspy, nie wydaje się być zbyt rozległa, więc powinni zdążyć przed zmrokiem.
- Taajest, pani kapitan! – krzyknął, salutując i odszedł wyryczeć załodze rozkazy. Myślę, że było je słychać aż na oddalonym statku Falendira, ale dla pewności zasygnalizowaliśmy im nasz zamiar.

To była TA wyspa. Wyspa, gdzie dawno temu pochowałam swojego ojca. Nic się nie zmieniła, od mojej ostatniej wizyty. Może niektórych drzew brakło, a te, które pozostały ze starych czasów, bardziej omszały, rozkładając olbrzymie baldachimy zielonych liści nad młodszymi braćmi. Pozostawiłam marynarzy na piaszczystym brzegu i samotnie zaszyłam się w chłodnej gęstwinie. Bezbłędnie odnalazłam drogę wśród rozłożystych paproci, gdzie tańczyły kolorowe motyle, piękne ozdoby jednego tylko lata. Kamień, na którym onegdaj wyryłam niezgrabne: „Tu spoczywa Haldir Elinore, syn Galdora Elinore’a i Gilraen Inglorion, pierwsza szabla Ulthuanu, kapitan Mistrzów Miecza, nieustraszony wojownik i niedościgniony kawalerzysta.” był pęknięty w połowie i porośnięty poszarzałym mchem. Przyklęknęłam i wsłuchałam się w szczebiot ptaków. Minęło tak wiele lat, a mnie nadal brakowało jego szorstkiego głosu, tęsknego spojrzenia zmatowiałych oczu i mądrości płynącej z wieków doświadczenia. Miałam mu za złe, że nigdy nie odważył mi się powiedzieć, iż to on powołał mnie na ten świat. Uczynił to jego zabójca. Z jednej strony, znając siebie wtedy, doskonale rozumiałam jego decyzję, z drugiej było mi potwornie żal, że nie zapytawszy go o wszystko, co chciałam, już musiałam pożegnać, nie poznając tak naprawdę. Westchnęłam i ponownie powróciłam do dnia, w którym się spotkaliśmy. Byłam wtedy bardzo młoda i nieufna wobec każdej obcej istoty. Podróżowałam wraz z Gotrekiem i Williamem ku krainie zgromadzenia. Wysforowałam się naprzód, galopując na grzbiecie gniadosza leśnym traktem. I wtedy zza zakrętu wyłonił się on. Wstrzymałam wierzchowca, widząc wysoką postać skrytą w obszernym płaszczu, chowającą twarz w mroku szerokiego kaptura. Wspomnienie podobnego wędrowca, który wcale nie tak dawno zagroził mojemu życiu ścisnęło mi serce strachem. A on po prostu stał, opierając się o poskręcany kostur. Nie do końca mogłam się zdecydować, cóż uczynić; pierzchnąć w bezpieczną, leśną gęstwinę czy też zaatakować. Z rozterki wyrwał mnie tubalny głos Gotreka, brzęczącego przy każdym stawianym kroku ogromem przedziwnego żelastwa przytroczonego do dwukrotnie większego od niego samego plecaka.
- Cóż tam, człecze, życie ci nie miłe, że samotnie wśród puszczy się włóczysz?
- Któż chciałby atakować kogoś, komu bliżej jest do świata Morra, niż tego, który go otacza, mości krasnoludzie?
- A zdziwiłbyś się, bratku, jakich padlinożerców i psich bękartów można spotkać śród tych szlaków – wtrącił William. - Dzień się chyli ku zachodowi, niedobrze by było, gdybyś samotnie miał nocować, starcze. Podziel z nami ogień. – Gotrek spojrzał na Willa, jakby tamten postradał zmysły.
- Twoja propozycja jest nadto szczodra, chłopcze, nie wątpię, że ze szczerego serca płynąca, tedy chętnie na nią przystanę i z radością stare członki bezpiecznie rozprostuję przy waszym ognisku, a rankiem, gdy cienie spełzną pod korzenie, ruszę dalej.
- Skoro już mamy razem wieczerzać, dobrze byłoby nie wołać do siebie „hej ty”, jeno jak na rozumne istoty przystało, po imieniu. Jestem Gotrek, syn Ganthora z klanu Płonącego Młota, mój towarzysz to Will, a elfica w siodle zwie się Iludil. – Nieznajomy poruszył się niespokojnie, słysząc moje imię, miałam wrażenie, jakby nadstawił uszu, niczym lis słyszący chroboczącego w trawach szaraka. Wtedy nie zwróciłam na to zbytniej uwagi, lecz teraz, wiedząc to co wiem, zdaję sobie sprawę, że w tamtym właśnie momencie mnie rozpoznał.
- Jestem Haldir, cieszę się, że was spotkałem, mości Gotreku, pieczętujący się Płonącym Młotem.
- Z elfia się nazywasz. – Krasnoludowi wyraźnie wystarczył jeden elf w kompanii.
- Maminy kaprys – roześmiał się.
- Ano, mateczki czasem dziwacznie chrzczą dziatwę. – Ruszyli przodem. Zsiadłam z konia i podążyłam za nimi, idąc ramię w ramię z Williamem, nie spuszczając wzroku z dziwnego przybysza. Pachniał morzem, zupełnie inaczej, niż ludzie. Jego ruchy były sztucznie spowalniane, w pozornej niedołężności kryła się gibkość i niesamowita zwinność.
- U nas w twierdzy, wyobraź sobie, jedna z niewiast uparła się, by syna nazwać Veetoo, tak z ludzka – ciągnął Gotrek. - Jest tyle porządnych, krasnoludzkich imion, a ona wybrała sobie akurat człecze. Nie pomogły prośby, nie pomogły groźby, Veetoo Veetem pozostał, jej małżonek rwał sobie włosy z głowy. No, ale chłopaczyna przynajmniej w kowalstwie przednio sobie radził, nawet mistrzem potem został. Nie wiedzieć czemu przydomku żadnego nie zyskał, a może to i dlatego, że jego imię samo w sobie jak przyznane brzmiało, jeno nikt odgadnąć nie potrafił, cóż takiego mogło oznaczać. Bo, bez urazy, człecze, ale ludzkie imiona gówno znaczą.
- Nie podoba mi się to – mruknęłam do Williama.
- Iludil, tobie nie podoba się wszystko, co obce. Spokojnie, zjemy coś na kolację, prześpimy się i każde z nas pójdzie w swoją stronę. To tylko stary człowiek.
- Nie. To bynajmniej nie jest człowiek, a już tym bardziej stary człowiek. Jest w nim coś, czego nie rozumiem, coś, co nie pasuje do całości obrazu, który próbuje nam wmówić. – Wiliam westchnął ciężko i przejechał twardą dłonią po szczecinie, gęsto porastającej jego dolną szczękę.
- Ufam twojej intuicji, zwykle. Lecz teraz uważam, że nie masz racji. Nie na każdym rogu spotyka się zwierzoludzi, guślarzy czy wyznawców mrocznych bogów. Pogódź się z tym, że po świecie czasami chodzą normalni, zwykli starzy ludzie.
- Czasami. To zdecydowanie zbyt rzadko, Williamie. Nie chcesz, nie słuchaj. Lecz potem nie miej pretensji, że cię nie ostrzegałam.
Wybrałam na obozowisko niewielką polanę, osłoniętą od traktu gęstą czeremchą i bukszpanem, od matecznika zaś odgradzającą nas wybujałymi jeżynami oraz kolczastymi dzikimi malinami. Nieopodal płynął strumień, do którego, sądząc po wydeptanej ścieżce w leśnym poszyciu, często zaglądały zwierzęta. Kilka prostych pułapek założonych w tamtym miejscu zapewniło nam na kolację tłuste zające. Cały czas bacznie obserwowałam przybysza, byłam w tym bardzo natarczywa, chciałam, żeby zdawał sobie sprawę, że nie wykona najmniejszego ruchu bez mojej wiedzy. On również zdawał się śledzić uważnie wszystkie moje poczynania. Omijałam go szerokim łukiem, zawsze pozostawiałam między nami jakowąś przeszkodę, a to ognisko, a to krzewy. Haldir tymczasem stracił zainteresowanie moją osobą i rozprawiał o czymś z Gotrekiem, popijając co i rusz z krasnoludzkiej butelczyny. W końcu wstał z wolna, przeciągnął się i zniknął za rozświetlonym kręgiem. Nie wracał dość długo; zaczęłam się za nim rozglądać i dostrzegłam, że szepcze coś na ucho mojemu wierzchowcowi, głaszcząc jego aksamitne chrapy. Ruszyłam ku niemu i obeszłam konia, zatrzymałam się obok Haldira, lecz rozdzieliłam nas łbem zwierzęcia.
- Czego od niego chcesz? – spytałam szorstko.
- Konie bardzo lubią, gdy się z nimi rozmawia.
- Wiem. To jest mój koń i nie chcę, byś do niego przemawiał w jakikolwiek sposób. – Zrzucił kaptur i spojrzał na mnie jakoś tak smutno.
- Zadziwiające, że bliższe jest ci towarzystwo człowieka i krasnoluda, niż brata.
- Nie jesteś moim bratem. Nie znam cię. – Teraz mogłam dokładnie mu się przyjrzeć. Miał podłużną twarz o mocno wystających kościach policzkowych. Wokół jasnych oczu układały się liczne, choć płytkie zmarszczki. Długie, lniane włosy poprzetykane były na skroniach srebrnymi nitkami. Wyglądał jak gotujący się do ataku jastrząb.
- Miałam rację; nie jesteś człowiekiem.
- Nie jestem człowiekiem, podobnie jak ty, dziki elfie. Nie wiem, jaką krzywdę ci wyrządziłem, że traktujesz mnie w ten sposób, jak obcego.
- Jeszcze nie wyrządziłeś mi żadnej. A traktuję cię jak obcego, bo jesteś obcy.
- Zapamiętaj, że nawet nieznany tobie elf zawsze będzie ci bliższy, niźli najlepszy ludzki przyjaciel czy krasnoludzki kompan. – Milczałam. Nie zamierzałam dzielić się z nim swoim zdaniem na ten temat. Westchnął.
- Czy jest jakiś sposób, bym mógł cię przekonać co do szczerości moich intencji? – Zmrużyłam oczy, lustrując go jeszcze uważniej, niż wcześniej. Ponownie wciągnęłam głębiej powietrze, wdychając jego intrygujący zapach.
- Rozłóż ręce na boki i nie waż się nawet drgnąć.
- A jeśli się poruszę, zabijesz mnie? – Spojrzałam mu głęboko w oczy.
- Prawdopodobnie tak. – Nic nie powiedział, tylko powoli, jakby nie chciał dać mi jakiegokolwiek powodu do podejrzeń, wykonał polecenie.
- Chcesz mnie przeszukać? – Odpowiedziała mu cisza. Pierwotnie faktycznie miałam taki zamiar, lecz ta niesamowita woń bijąca od jego ciała przyciągnęła mnie jak światło świecy przywołuje ćmę. Był wyższy ode mnie o głowę. Wspięłam się na palce i ostrożnie, jak wiewiórka niepewnie chwytająca orzech z ludzkiej ręki, zbliżyłam nos do jego szyi. Gdybym zasłoniła uszy i zamknęła oczy mogłabym przysiąc, że stoję nad brzegiem morza bądź oceanu. Czułam morską pianę, sól oceanicznych kropel. Nie mogłam przestać zaciągać się poburzowym powietrzem. W końcu odstąpiłam od niego.
- Czy mogę już opuścić ręce? – zapytał z rozbawieniem w głosie.
- Tak. Pachniesz morzem.
- A ty lasem. I ściętą trawą. Powiadają, że elf rodząc się, przyjmuje już na zawsze ten zapach z otoczenia, który ukochał najmocniej w pierwszych momentach swojego życia.
- Być może.
- Nie będę cię dłużej niepokoił, dziki elfie pachnący trawą. – Skłonił mi się i wrócił do ogniska, pozostawiając jak największą przestrzeń pomiędzy sobą a zajmowanym przeze mnie wcześniej miejscem.

Nawet nie zauważyłam, kiedy słońce przechyliło się na zachodnią stronę nieba. Odgarnęłam z nagrobka zeschłe liście, odkrywając małą kępkę fioletowych przylaszczek.
- Brakuje mi ciebie... Brakuje mi twojego zrzędliwego tonu zarozumiałego starca, który przecież miał pełne prawo do wyrażania autorytatywnych opinii. – Usiadłam na mchu, opierając się plecami o nagrobek. – Nie napisałam książki, o którą mnie prosiłeś. Za każdym razem, kiedy znajdowałam spokojny kąt wybuchała wojna albo na świat spadał jakiś inny kataklizm. Zabierałam się do tego tyle razy, że pierwszych kilkadziesiąt stron znam już na wylot. W mojej pamięci nadal brzmią twoje słowa, splatające się w niewiarygodną opowieść o Haldirze Elinorze, elfie, o którym nie można było wydać jednoznacznej opinii, elfie, będącym raz uwielbianym bohaterem a raz znienawidzonym zdrajcą. Ale dotrzymałam obietnicy mimo wszystko. Nikt już nie będzie pluł na nasz ród, nikt nigdy nie wypowie z pogardą twojego imienia. Wszystko, co było, jeśli było, zostało zmazane. Pozostałeś pierwszą szablą Ulthuanu, niezrównanym wojownikiem i niedoścignionym kawalerzystą, rycerzem na białym koniu, herosem bez zmazy. – Zawiał porywisty wiatr, unoszący wysoko szeleszczące liście zeszłej jesieni. – Nasz herb ponownie zdobi ściany królewskiego pałacu, jak onegdaj. Tylko że na razie nie ma tam króla. Ani cesarza. I prędko nie będzie. Ale spoglądając z gwiazd pewnie doskonale o tym wiesz. Żałuję, że mieliśmy dla siebie tak mało czasu, prawdziwie i w pełni. – Zamknęłam powieki, przez które przegryzały się słone łzy. W tamtej chwili czułam się ponownie jak młody, zagubiony w świecie elf pośrodku złowrogiej puszczy, będącej mi surowym domem przez wiele lat. Samotny i bezbronny.
Cienie wydłużyły się a pomarańczowa tarcza dziennego wędrowca zanurzyła się już do połowy w błyszczącej wodzie. Wstałam z ociąganiem i niespiesznie wróciłam do mojej załogi, czekającej na białej plaży.
- Nareszcie jesteś – Theoden, pierwszy oficer, podszedł do mnie szybkim, żołnierskim krokiem. – Zaczynaliśmy się już martwić. Zrobiliśmy dokładną mapę, jak kazałaś. Do kolacji powinniśmy z Valarem zdążyć ją przerysować na czysto.
- Powiedz mi, Theodenie, co złego mogłoby mnie spotkać na wysepce ledwo dwukrotnie większej od pokładu, na której znajdowało się dwudziestu moich ludzi? – Speszył się wyraźnie i spuścił wzrok. Zrozumiałam, że nie powinnam była traktować go tak szorstko, było mi trochę wstyd. Zaskoczył mnie tą troską.
- Wracajmy na statek. Nie mogę się doczekać, aż zobaczę efekt waszej pracy. – Uśmiechnęłam się, lecz dystans, który postawiłam, pozostał. Skinął głową i ruszył ku marynarzom, wydając im krótkie polecenia. Jeszcze raz odwróciłam się w stronę czerniejącej ściany lasu, za którą pełgały ostatnie ogniki promieni niknących za horyzontem.
Kartografowie spełnili moje oczekiwania, ba, w swojej dokładności przerośli je po wielokroć. Mapa, którą przedstawili mi na wieczornym zebraniu była nie tylko bardzo szczegółowa, odznaczała się również wyjątkową elegancją i kunsztem.
- I? – ponaglił mnie Theoden
- To jest majstersztyk – powiedziałam ze szczerym uznaniem. Biały pergamin, przypięty do blatu stołu, powoli zapełniał się wzorami układającymi się w linie brzegowe, prądy morskie, wysepki, samotne skały, wszystko, co mijaliśmy po drodze. Odkrywaliśmy świat na nowo i upamiętnialiśmy to dla przyszłych pokoleń.
- Gratuluję wam, panowie. Świetna robota – uśmiechnęłam się do nich. Wkrótce potem pożegnałam oficerów i udałam się na spoczynek.

Nie znoszę śnić, odkąd przyszło mi stanąć twarzą w twarz z istotami o czarnych sercach i splugawionych złem duszach. Zwykle, w obawie przed czyhającymi w ciemności koszmarami, medytowałam, w ten sposób regenerując ciało i dając wytchnienie duchowi. Lecz nawet elfy czasami muszą oddać się w ręce Morfeusza. Tej nocy miałam sen. Zasypiając, byłam przygotowana na najgorsze majaki, lecz tym razem wizje, które pojawiły się w moim umyśle, nie były udręką.
Znowu siedziałam przy grobie Haldira, tak jak za dnia. Świeciło południowe słońce, krzykliwe ptactwo kłóciło się między sobą w koronach wiekowych drzew. Od morza wiał chłodny wiatr, niosący na swoich skrzydłach zapach słonej wody. Przymknęłam oczy. Woń oceanu spotęgowała się. Rozchyliłam powieki i ujrzałam przed sobą wysoką postać o jasnych, rozświetlanych złotymi promieniami włosach. Jastrzębie oblicze łagodził szczery uśmiech, zasnute mgłą źrenice wpatrywały się wprost we mnie, jakby mogły cokolwiek dostrzec. Stary elf wyciągnął suchą dłoń w moją stronę, pomagając mi wstać.
- Wiedziałem, że mnie nie zawiedziesz. – Nie mogłam nic odpowiedzieć, gardło zostało ściśnięte nieopisanym wzruszeniem. – Wiedziałem, że znajdziesz sposób. Dziękuję ci, że nie oceniłaś mnie od razu, że dałaś mi szansę mimo wszystko. Żyj, Iludil, żyj na przekór tym, którzy życzą ci śmierci, żyj tak, by o tobie pamiętano. Po prostu bądź Elinore’em do szpiku kości. – Pogłaskał mnie po wilgotnym od łez policzku i spojrzał w bezchmurne niebo. – Mój czas tutaj się skończył. Jeśli będzie mi to dane, jeszcze się spotkamy, dziki elfie pachnący trawą. – Z każdym kolejnym słowem jego sylwetka bladła, aż w końcu rozwiała się na wietrze. Pozostał tylko zapach burzy.
Otworzyłam oczy. Noc niepodzielnie królowała na bezchmurnym nieboskłonie. Statek jęczał pod naporem wody, liny skrzypiały, trzymając szarpane wiatrem żagle. Nie byłam już zmęczona. Wstałam, narzuciłam coś na siebie i wyszłam na pokład. Było chłodno, pod dotykiem nocnej bryzy moje ciało pokryła gęsia skórka. Otuliłam się ramionami i ruszyłam powoli ku rufie. Waterkil pienił się, pozostawiając biały ślad, znaczący szlak naszej morskiej wędrówki. Fale rozbijały się o deski, rozchlapując naokoło mnóstwo kropel. Szum morza, obok poszumu drzew i trzasku ognia to najbardziej kojący dźwięk, jaki znałam. Głuszył wszystkie ponure myśli, odsuwał troski i wyciszał serce. Niejednokrotnie rozwiewał czarne chmury znad mojego czoła i miałam nadzieję, że tym razem będzie podobnie. Że utopi tęsknotę.
- Iludil? – Theoden pojawił się jakby znikąd u mojego boku, dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że mówił coś od dłuższego czasu. Zmarszczyłam brwi.
- Iludil, wszystko w porządku?
- Nie, jest bardzo daleko od w porządku – westchnęłam
- Czy mogę ci jakoś pomóc?
- Nie.Sama muszę sobie pomóc, lecz do tego potrzeba mi czasu. Bardzo dużo czasu.
- Gdy rysowałem mapę słyszałem jak z kimś rozmawiasz, lecz nikogo nie widziałem... – urwał, czekając aż odpowiem na niezadane pytanie.
- Rozmawiałam z minionymi latami.
- Nie rozumiem. – Pokręcił głową.
- Na tej wyspie dawno temu pochowałam swojego ojca. Mówiłam do niego.
- Myślisz, że słyszał?
- Ja wiem, że słyszał. Przed chwilą, we śnie, dał mi odpowiedź. – Spojrzałam mu głęboko w oczy. – Przestań trzymać się racjonalnej wiedzy, wpojonej w ciebie, by głuszyć głos intuicji, otwórz się na to, co niewidzialne, niesłyszalne i niedosięgłe. Zamknij powieki i patrz, zatkaj uszy i słuchaj. Wtedy dostrzeżesz, że bajki, którymi karmiono cię jako dziecko ożywają i są bardziej realne, niż burta okrętu, o którą się opierasz. Powrócił znowu czas bohaterów, Theodenie, powrócił czas dziwów i pionierów. Spodziewaj się wszystkiego, bo nic teraz nie jest niemożliwe. Jest tylko tu i teraz, i choć serce mi krwawi, nie tylko mnie, to musimy rzucić za siebie przeszłość, której nie możemy kontynuować jako teraźniejszości, unieść głowy i iść z podniesionym czołem w mrok, rozświetlając go przykładem. Widać na to się narodziliśmy i po to przetrwaliśmy katastrofę, która dla większości istot stała się końcem świata. Dla nas on po prostu się zmienił, odebrał nam wiele, niektórym wszystko, i czeka teraz, przyglądając się, cóż napiszemy w nowootwartej, dziewiczej księdze historii.
- Wydajesz się być bardzo pewna, że jest, jak mówisz.
- Jestem tak samo zagubiona, jak wszyscy, Theodenie, tak samo ciekawa zmian, przygnębiona i zatroskana o przyszłość. Ale nie powtarzaj tego załodze – zaśmiałam się. On również się rozchmurzył. Oboje zatopiliśmy się w mroku przedświtu, rozjaśnianym jedynie przez latarnie zawieszone na pokładzie, pogrążając się we własnych rozmyślaniach i strachach. I trwaliśmy tak, ramię w ramię, aż po świt, tkwiąc w milczącym porozumieniu dwóch sierot, którym nie pozostał nikt, które nie miały do czego wracać.
- Zazdroszczę ci – powiedziałam, opierając się o rufę i zwracając twarz ku wschodzącemu słońcu.
- Czego?! – spytał dogłębnie zaskoczony.
- Hartu ducha, spokoju umysłu i iskry rozgrzewającej serce.
- A jeśli to tylko pozór?
- To jesteś jednym z najlepszych kłamców, jakich poznałam.




cdn...






Marks BorderPrincess napisał(a):Kto tam był sędzią, bo czegoś nie czaje. Skoro Laik zaledwie kopnął w udo, a Andrzej trafił z pięści w twarz, to czemu Laik wygrał turniej?

Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
[Fanfiction] Warhammer: Kaprys Bogów - przez kapadocja - 29-01-2013, 19:36

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości