Leżał nieruchomo, patrząc w biały w sufit. Czuł nieprzyjemną wilgoć na twarzy. Mrugnął kilka razy, po czym wziął głęboki wdech, by po chwili jeszcze głośniej z płuc wypuścić powietrze. Myślał o kolegach i koleżankach; słowo „przyjaciele” zostało odrzucone przez wnikliwą kontrolę przeprowadzoną przez jego umysł. Zamknął oczy, dzięki czemu mógł widzieć i mniej i więcej.
W słabym świetle latarni majaczyły dwie postacie. Dwaj koledzy z liceum siedzieli na ławce w parku i cicho rozmawiali, popijając piwo z puszek oraz zaciągając się dymem mocnych papierosów.
– Był trochę dziwny, ale żeby aż tak? – zauważył Pierwszy Kolega. – Nigdy bym nie przypuszczał.
– Dziwny? Raczej psychiczny. – Drugi Kolega uchodził za bezpośredniego człowieka. – A do tego egoista.
– Dlaczego tak mówisz? – Nie patrząc na towarzysza, Pierwszy Kolega zadeptał niedopałek.
– A jak to nazwać inaczej? Nigdy nic nie wspomniał i ciach! Tak się nie robi przyjaciołom.
Zgrzytnął zębami. Nie mieli pojęcia, jak trudno mówić, kiedy słowa nie chcą przejść przez gardło. Pozbył się ich. Jego myśli pobiegły w innym kierunku.
Na brzegu łóżka, w jej sypialni – cholerny różowy kolor ścian oraz plakat Brada Pitta – siedziały dwie papużki nierozłączki. I niewiele lepiej od kolorowych ptaków kleciły zdania.
– To dlatego go zostawiłam – zaskrzeczała Blond Ona, podziwiając swoje świeżo umalowane paznokcie. – Słabeusz i tyle. A ja potrzebuję prawdziwego faceta. Jakiegoś karatekę albo przynajmniej piłkarza.
– Dobrze zrobiłaś – Ona-przytakiwacz jak zwykle przytaknęła.
– Jak ja z nim wyglądałam? – kontynuowała Blond Ona. – Okropnie brzydko!
– To prawda, okropnie brzydko.
– I jeszcze ojciec alkoholik, a przecież to się dziedziczy. Absolutnie nie mam sobie nic do zarzucenia.
– O, tak. Nic do zarzucenia. – Ona-przytakiwacz wcieliła się w swoją ulubioną rolę echa.
Zacisnął mocno pięści, aż poczuł ból w nadgarstkach. Nie chciał dłużej tego słuchać ani oglądać. Szybka ucieczka. Na chwilę pogrążył się w ciemnościach, unikając obrazu bliskich mu ludzi.
Woda na pewno trochę wystygła. Wciąż jednak nie była na tyle zimna, aby szczękał zębami lub trząsł się jak osika. Ile to jeszcze mogło trwać? Nie chciał się poruszyć, strach przed fizycznym bólem krępował niczym łańcuch. „Tak jest lepiej, nie chcę widzieć czerwieni” – przekonywał siebie.
Pokusa kolejnych przemyśleń zwyciężyła, choć tych bał się najbardziej.
Najlepszy Ojciec i Mąż siedział przy niewielkim stoliku w barze „Kolorowy raj”. Był pijany w sztok, co zdarzało mu się dość często. Przysypiał, niebezpiecznie kiwając się na krześle.
– Dlaczego? – wybełkotał. – Dlaczego?Czy czegoś mu brakowało?
Ludzie, przebywający w pijalni, patrzyli na niego. Wszyscy się tam znali. Każdy wiedział o tym, co się stało, bo w miasteczku nic nie pozostawało tajemnicą, a poza tym alkohol skutecznie otwierał usta. W oczach jednych można było wyczytać współczucie, a w innych pogardę lub obojętność.
– To wina tej suki! – wysyczał przez zaciśnięte zęby Najlepszy Ojciec i Mąż, po czym runął jak długi na podłogę. Leżał i wymiotował, co jakiś czas krztusząc się niestrawionym jedzeniem oraz piwem.
Nikt nie zbliżył się, żeby mu pomóc. Udawali, że go tam nie ma.
Czuł, że słabnie. Przypuszczał, że choćby nawet chciał się teraz poruszyć, to nie byłby w stanie. Oddychanie sprawiało coraz większy problem, a bicie serca zdawało się coraz cichsze i wolniejsze. Jeszcze musiał zobaczyć ją. Koniecznie.
Matka siedziała w kuchni przy oknie. Patrzyła pustym wzrokiem na wykafelkowaną ścianę. Wyglądała o dziesięć lat starzej niż miała w rzeczywistości lat. Potargane włosy oraz podbite oko i opuchnięta twarz były żywym dowodem dozgonnej miłości. Najlepszy Ojciec i Mąż często ją bił. Zawsze powtarzał, że babę trzeba krótko trzymać. Ostatnio stłukł ją zaraz po Wigilii i poprawił następnego dnia. Próbował też w Nowy Rok, ale uciekła do sąsiadów. Wróciła dopiero wieczorem, kiedy zasnął pijany do nieprzytomności.
Po jej policzkach spływały łzy. Tym razem powodem nie była awantura. Do tego przywykła. Płakała, bo straciła jedyny promyk nadziei. Z jej życia zniknęła osoba, której sama obecność potrafiła usunąć w cień poniżenie i ból.
– Synku... – łkała. – Kochany synku.
Woda zupełnie wystygła. Ale on nie czuł zimna. Już nic do niego nie docierało. Jego klatka piersiowa przestała się poruszać, a usta pozostały lekko otwarte, jakby urwał wypowiedź w pół zdania. A przecież nic nie mówił, tylko słuchał.
Odszedł z zamkniętymi oczami. Nie chciał widzieć, jak woda w wannie zmieniła kolor na szkarłatny.
W słabym świetle latarni majaczyły dwie postacie. Dwaj koledzy z liceum siedzieli na ławce w parku i cicho rozmawiali, popijając piwo z puszek oraz zaciągając się dymem mocnych papierosów.
– Był trochę dziwny, ale żeby aż tak? – zauważył Pierwszy Kolega. – Nigdy bym nie przypuszczał.
– Dziwny? Raczej psychiczny. – Drugi Kolega uchodził za bezpośredniego człowieka. – A do tego egoista.
– Dlaczego tak mówisz? – Nie patrząc na towarzysza, Pierwszy Kolega zadeptał niedopałek.
– A jak to nazwać inaczej? Nigdy nic nie wspomniał i ciach! Tak się nie robi przyjaciołom.
Zgrzytnął zębami. Nie mieli pojęcia, jak trudno mówić, kiedy słowa nie chcą przejść przez gardło. Pozbył się ich. Jego myśli pobiegły w innym kierunku.
Na brzegu łóżka, w jej sypialni – cholerny różowy kolor ścian oraz plakat Brada Pitta – siedziały dwie papużki nierozłączki. I niewiele lepiej od kolorowych ptaków kleciły zdania.
– To dlatego go zostawiłam – zaskrzeczała Blond Ona, podziwiając swoje świeżo umalowane paznokcie. – Słabeusz i tyle. A ja potrzebuję prawdziwego faceta. Jakiegoś karatekę albo przynajmniej piłkarza.
– Dobrze zrobiłaś – Ona-przytakiwacz jak zwykle przytaknęła.
– Jak ja z nim wyglądałam? – kontynuowała Blond Ona. – Okropnie brzydko!
– To prawda, okropnie brzydko.
– I jeszcze ojciec alkoholik, a przecież to się dziedziczy. Absolutnie nie mam sobie nic do zarzucenia.
– O, tak. Nic do zarzucenia. – Ona-przytakiwacz wcieliła się w swoją ulubioną rolę echa.
Zacisnął mocno pięści, aż poczuł ból w nadgarstkach. Nie chciał dłużej tego słuchać ani oglądać. Szybka ucieczka. Na chwilę pogrążył się w ciemnościach, unikając obrazu bliskich mu ludzi.
Woda na pewno trochę wystygła. Wciąż jednak nie była na tyle zimna, aby szczękał zębami lub trząsł się jak osika. Ile to jeszcze mogło trwać? Nie chciał się poruszyć, strach przed fizycznym bólem krępował niczym łańcuch. „Tak jest lepiej, nie chcę widzieć czerwieni” – przekonywał siebie.
Pokusa kolejnych przemyśleń zwyciężyła, choć tych bał się najbardziej.
Najlepszy Ojciec i Mąż siedział przy niewielkim stoliku w barze „Kolorowy raj”. Był pijany w sztok, co zdarzało mu się dość często. Przysypiał, niebezpiecznie kiwając się na krześle.
– Dlaczego? – wybełkotał. – Dlaczego?Czy czegoś mu brakowało?
Ludzie, przebywający w pijalni, patrzyli na niego. Wszyscy się tam znali. Każdy wiedział o tym, co się stało, bo w miasteczku nic nie pozostawało tajemnicą, a poza tym alkohol skutecznie otwierał usta. W oczach jednych można było wyczytać współczucie, a w innych pogardę lub obojętność.
– To wina tej suki! – wysyczał przez zaciśnięte zęby Najlepszy Ojciec i Mąż, po czym runął jak długi na podłogę. Leżał i wymiotował, co jakiś czas krztusząc się niestrawionym jedzeniem oraz piwem.
Nikt nie zbliżył się, żeby mu pomóc. Udawali, że go tam nie ma.
Czuł, że słabnie. Przypuszczał, że choćby nawet chciał się teraz poruszyć, to nie byłby w stanie. Oddychanie sprawiało coraz większy problem, a bicie serca zdawało się coraz cichsze i wolniejsze. Jeszcze musiał zobaczyć ją. Koniecznie.
Matka siedziała w kuchni przy oknie. Patrzyła pustym wzrokiem na wykafelkowaną ścianę. Wyglądała o dziesięć lat starzej niż miała w rzeczywistości lat. Potargane włosy oraz podbite oko i opuchnięta twarz były żywym dowodem dozgonnej miłości. Najlepszy Ojciec i Mąż często ją bił. Zawsze powtarzał, że babę trzeba krótko trzymać. Ostatnio stłukł ją zaraz po Wigilii i poprawił następnego dnia. Próbował też w Nowy Rok, ale uciekła do sąsiadów. Wróciła dopiero wieczorem, kiedy zasnął pijany do nieprzytomności.
Po jej policzkach spływały łzy. Tym razem powodem nie była awantura. Do tego przywykła. Płakała, bo straciła jedyny promyk nadziei. Z jej życia zniknęła osoba, której sama obecność potrafiła usunąć w cień poniżenie i ból.
– Synku... – łkała. – Kochany synku.
Woda zupełnie wystygła. Ale on nie czuł zimna. Już nic do niego nie docierało. Jego klatka piersiowa przestała się poruszać, a usta pozostały lekko otwarte, jakby urwał wypowiedź w pół zdania. A przecież nic nie mówił, tylko słuchał.
Odszedł z zamkniętymi oczami. Nie chciał widzieć, jak woda w wannie zmieniła kolor na szkarłatny.
Koniec