fragment ostatniego rozdziału "Zagranicznej placówki" - Wersja do druku +- Via Appia - Forum (https://www.via-appia.pl/forum) +-- Dział: EPIKA (https://www.via-appia.pl/forum/Forum-EPIKA) +--- Dział: Miniatury Epickie (https://www.via-appia.pl/forum/Forum-Miniatury-Epickie) +---- Dział: Miniatury satyryczne (https://www.via-appia.pl/forum/Forum-Miniatury-satyryczne) +---- Wątek: fragment ostatniego rozdziału "Zagranicznej placówki" (/Thread-fragment-ostatniego-rozdzia%C5%82u-Zagranicznej-plac%C3%B3wki) |
fragment ostatniego rozdziału "Zagranicznej placówki" - polish - 14-01-2014 z okładki: Manuel Veloso – ur. w 1956 roku portugalski pisarz, żeglarz, kolekcjoner motyli. W 1975 roku wyjechał na stypendium do Austrii, gdzie podjął studia na uniwersytecie nauk politycznych w Ostenthaufen. Tam poznał swoją żonę Eleonorę Klift, która była osobowością typu borderline i czołową aktywistką ultrakonserwatywnej frakcji feministek z Linzu. Przedawkowała ona środki nasenne, co pchnęło Manuela Veloso do spisania bardzo ponurego autobiograficznego arcydzieła pod tytułem "Austria, głębokie jeziora i moja niezalczona psychiczna rana". Opisał on tam różnice pomiędzy swoją ojczyzną a Austrią, które symbolizował w powieści jego związek z niepoczytalną Eleonorą. Książka okazała się bestsellerem i sprzedała się szczególnie dobrze w Szwajcarii. "Zagraniczna placówka" to powieść z najnowszego okresu pisarstwa Veloso, przepełnionego nostalgią i rozważaniami na temat śmierci oraz schyłu obecnego systemu polityczno-gospodarczego. Powieść opowiada historię miłości dwóch mężczyzn, 16 letniego Rigbora, który jak na swój wiek jest bardzo inteligenty i pisze dramaty, oraz 62 letniego Wilfreda, pracowika bankowego z Klindertal, utrzymującego Rigbora. Początkiem powieści jest doniesienie o śmiertelnej chorobie Rigbora która zbiega się z wylewem jego ojca, który nienawidził go za to, że uciekł do innego kraju, z wspaniałego Neapolu na austriacką prowincje, by wieść żywot pełen rozpusty u boku nudnego urzędnika z drobnomieszczańskiej rodziny. fragment ostatniego rozdziału. – Czy to możliwe by z tego wyszedł? – Lekarze nie są pewni co do diagnozy. Podobno dostał mikrowodogłowia gdy z moją zrozpaczoną matką pił balsam pomorski mieszany z mlekiem i sokiem ananasowym. – Może to przejdze? Może te wodogłowia… popękają, trochę pary pójdzie nosem i znów będzie normalny? – Nie. To beznajdziejny przypadek. Wodogłowie jest nieuleczalne, a mikrowodogłowia… są tym bardziej nieuleczalne – Rigbor popatrzył z powagą na Wilfreda i chwycił jego spoconą, drżącą dłoń. – Rigbor, czy to spotka nas wszystkich? – Co masz na myśli? – wypowiedział z wielkim trudem drżącymi ustami. – Śmierć – prawie beznamiętnie oznajmił Wilfred. Wymienili spojrzenia. – Tak. Oboje zaszlochali. – Wstawaj mój druhu, karetka czeka na podjeździe. – Nie chcę byś tutaj został beze mnie. Ale wiesz, że muszę odjechać. – Nie pojadę z tobą… – Ach, życie, taką mi jesteś okrutną nagrodą, śmierć szczerzy się w uśmiechu, bo śmiech to jej wynalazek, by nas mylić… – wypowiedział Rigbor teatralnie szarpiąc się za włosy. – To prawda kapitanie, jesteśmy jak te puste, obumarłe gwiazdy, które świecą, a nie wiedzą, że świecą na swój nagrobek. – Ależ, karetka już trąbi, muszę iść. Choć nie chcę zostawiać cię w tym przygnębiającym kraju. – Nie zapomnij o obrazku, który namalował ci Albert. Rigbor uśmiechnął się blado. – Nawet gdyby… mam go tutaj, przyjacielu – poklepał się po piersi. Wyszedł przed budynek. Karetka stała z włączynym silnikiem. Kierowca ćmił papierosa i oglądał paznokcie. Czekała ich długa podróż przez całą górną Austrię, aż do Karlsbach, a później przez góry, siedem mostów, długim tunelem aż do Laperach, by zatrzymać się na granicy z Włochami. Tam, w klinice u podnóża Weisskugel, Rigbor ma poddać się leczeniu, którego jedynym pewnym rezultatem jest śmierć. Karetka ruszyła, a Wilfred wyszedł na dziedziniec. Wyciągnął papierosa i zamyślił się. Tego dnia miał tyle pracy i tyle spotkań, że z Rigborem zdążył się jedynie pożegnać. Nigdy nie robił tego na co miał ochotę. Widocznie, był jednym z tych ludzi, którzy oddają się obowiązkowi. Wilfred pracował, bo zbyt wiele ran i traum zatruwało go, by mógł pozwolić sobie na bezczynność, myślenie o niczym, lub myślenie o sobie. Teraz stał na dziedzińcu i przyglądał się szarzejącemu niebu. Zgasił papierosa, którego jak zwykle palił do końca, aż do poparzonych palców. Zniknął z dziedzińca, już nigdy więcej on i Rigbor nie urządzą tu party. Będzie to zawsze ten sam dziedziniec – puste miejsce, idealne do zapalenia papierosa i wspomnienia o wszystkich przyjaciołach, których tu kiedyś gościł, ale których już nie ma. Jak słońca na dzisiejszym, szarzejącym niebie, które jest codziennie takie samo, choć takim tylko się wydaje. koniec |