Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
fragment ostatniego rozdziału "Zagranicznej placówki"
#1
z okładki:

Manuel Veloso – ur. w 1956 roku portugalski pisarz, żeglarz, kolekcjoner motyli. W 1975 roku wyjechał na stypendium do Austrii, gdzie podjął studia na uniwersytecie nauk politycznych w Ostenthaufen. Tam poznał swoją żonę Eleonorę Klift, która była osobowością typu borderline i czołową aktywistką ultrakonserwatywnej frakcji feministek z Linzu. Przedawkowała ona środki nasenne, co pchnęło Manuela Veloso do spisania bardzo ponurego autobiograficznego arcydzieła pod tytułem "Austria, głębokie jeziora i moja niezalczona psychiczna rana". Opisał on tam różnice pomiędzy swoją ojczyzną a Austrią, które symbolizował w powieści jego związek z niepoczytalną Eleonorą. Książka okazała się bestsellerem i sprzedała się szczególnie dobrze w Szwajcarii. "Zagraniczna placówka" to powieść z najnowszego okresu pisarstwa Veloso, przepełnionego nostalgią i rozważaniami na temat śmierci oraz schyłu obecnego systemu polityczno-gospodarczego. Powieść opowiada historię miłości dwóch mężczyzn, 16 letniego Rigbora, który jak na swój wiek jest bardzo inteligenty i pisze dramaty, oraz 62 letniego Wilfreda, pracowika bankowego z Klindertal, utrzymującego Rigbora. Początkiem powieści jest doniesienie o śmiertelnej chorobie Rigbora która zbiega się z wylewem jego ojca, który nienawidził go za to, że uciekł do innego kraju, z wspaniałego Neapolu na austriacką prowincje, by wieść żywot pełen rozpusty u boku nudnego urzędnika z drobnomieszczańskiej rodziny.


fragment ostatniego rozdziału.

– Czy to możliwe by z tego wyszedł?
– Lekarze nie są pewni co do diagnozy. Podobno dostał mikrowodogłowia gdy z moją zrozpaczoną matką pił balsam pomorski mieszany z mlekiem i sokiem ananasowym.
– Może to przejdze? Może te wodogłowia… popękają, trochę pary pójdzie nosem i znów będzie normalny?
– Nie. To beznajdziejny przypadek. Wodogłowie jest nieuleczalne, a mikrowodogłowia… są tym bardziej nieuleczalne – Rigbor popatrzył z powagą na Wilfreda i chwycił jego spoconą, drżącą dłoń.
– Rigbor, czy to spotka nas wszystkich?
– Co masz na myśli? – wypowiedział z wielkim trudem drżącymi ustami.
– Śmierć – prawie beznamiętnie oznajmił Wilfred.
Wymienili spojrzenia.
– Tak.
Oboje zaszlochali.
– Wstawaj mój druhu, karetka czeka na podjeździe.
– Nie chcę byś tutaj został beze mnie. Ale wiesz, że muszę odjechać.
– Nie pojadę z tobą…
– Ach, życie, taką mi jesteś okrutną nagrodą, śmierć szczerzy się w uśmiechu, bo śmiech to jej wynalazek, by nas mylić… – wypowiedział Rigbor teatralnie szarpiąc się za włosy.
– To prawda kapitanie, jesteśmy jak te puste, obumarłe gwiazdy, które świecą, a nie wiedzą, że świecą na swój nagrobek.
– Ależ, karetka już trąbi, muszę iść. Choć nie chcę zostawiać cię w tym przygnębiającym kraju.
– Nie zapomnij o obrazku, który namalował ci Albert.
Rigbor uśmiechnął się blado.
– Nawet gdyby… mam go tutaj, przyjacielu – poklepał się po piersi.
Wyszedł przed budynek. Karetka stała z włączynym silnikiem. Kierowca ćmił papierosa i oglądał paznokcie. Czekała ich długa podróż przez całą górną Austrię, aż do Karlsbach, a później przez góry, siedem mostów, długim tunelem aż do Laperach, by zatrzymać się na granicy z Włochami. Tam, w klinice u podnóża Weisskugel, Rigbor ma poddać się leczeniu, którego jedynym pewnym rezultatem jest śmierć.
Karetka ruszyła, a Wilfred wyszedł na dziedziniec. Wyciągnął papierosa i zamyślił się. Tego dnia miał tyle pracy i tyle spotkań, że z Rigborem zdążył się jedynie pożegnać. Nigdy nie robił tego na co miał ochotę. Widocznie, był jednym z tych ludzi, którzy oddają się obowiązkowi. Wilfred pracował, bo zbyt wiele ran i traum zatruwało go, by mógł pozwolić sobie na bezczynność, myślenie o niczym, lub myślenie o sobie. Teraz stał na dziedzińcu i przyglądał się szarzejącemu niebu. Zgasił papierosa, którego jak zwykle palił do końca, aż do poparzonych palców. Zniknął z dziedzińca, już nigdy więcej on i Rigbor nie urządzą tu party. Będzie to zawsze ten sam dziedziniec – puste miejsce, idealne do zapalenia papierosa i wspomnienia o wszystkich przyjaciołach, których tu kiedyś gościł, ale których już nie ma. Jak słońca na dzisiejszym, szarzejącym niebie, które jest codziennie takie samo, choć takim tylko się wydaje.

koniec
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości