09-09-2012, 13:24
Witam bardzo serdecznie.
Pragnę zaprezentować swój tekst, który stosunkowo niedawno zaczęłam pisać i poddać go ocenie tu, na forum.To mój pierwszy tekst z tego gatunku tutaj. Zamysł mam na większą formę, nie wiem tylko, czy to jest coś warte. Proszę o opinie.
Rozdział I. Ucieczka.
Tegoroczna jesień łaskawie obchodziła się ze światem, który Stwórca oddał jej w ręce. Mimo, iż październik zbliżał się już ku końcowi, w małej wsi w pobliżu Połtawy nie było mowy o zimnie, deszczach czy innych jesiennych niedogodnościach. Nawet przymrozki oszczędzały ten kawałek Ziemi .W niedzielne popołudnie, kiedy zaczyna się ta historia słońce rzucało długie cienie, wisząc już coraz bliżej horyzontu. Było jednak ciepło więc sporo ludzi wyległo na przedwieczorny spacer.
Bitymi, zakurzonymi drogami spacerowały młode mamy z dziećmi, chcąc pochwalić się przed sąsiadami nowymi, kupionymi w piątek na jarmarku w mieście strojami swoimi i całej rodziny – bo i gdzież więcej mogłyby się tym pochwalić? Spacerowały młode dziewczyny, zbite w grupki, chichocząc zalotnie na widok co urodziwszego wiejskiego chłopca, i nie tylko, bo rozmarzone spojrzenia dziewcząt także, a może przede wszystkim ściągali na siebie młodzi Kozacy – piękne chłopaki: wysocy, dobrze zbudowani, o czarnych, dzikich oczach, gwałtownych, namiętnych naturach, rwący się do wiejskich dziewuch całą mocą, bez przebierania na ładniejsze i brzydsze – byle kieckę nosiła .
Dlatego dziewczęta lubiły Kozaków, bo każda miała nadzieję zostać obdarzona uwagą i wszystkim, co za nią idzie, a na czym Kozacy, zgodnie z krążącymi o nich legendami znali się , jak mało kto. Dziewczyny wiedziały, że nie były to tylko czcze opowieści, bo przecież małoż to kozackich, czarnookich dzieci po wsi biegało? I tylko ich mamusie wiedziały, gdzie tatusia należy szukać. Albo i nawet nie wiedziały, bo w tym sianie, w stodole ojców, albo sąsiada na skraju wsi, gdzie je dopadł stęskniony kobiety i rozochocony, już przecież dawno go nie było, a nie każda miała głowę, aby w trakcie zabawy, albo po niej pytać o imię kochanka.
Spacerowali w niedzielne popołudnie też ci Kozacy, specjalnie na niedzielę do wsi zjeżdżający ze swoich osad, rozłożonych gdzieś daleko, w stepie, w surowych warunkach, bez wygód żadnych, nastawionych w każdej chwili na konieczność zwinięcia obozowiska i przeniesienia w inne, bezpieczniejsze, dające nadzieję na łatwiejsze bytowanie miejsce.
Oprócz tych marnych obozowisk były też oczywiście stanice, zabudowane solidnymi, drewnianymi domami, nawet na ceglanych podmurówkach, z piwnicami i blaszanymi dachami, które zajmowali wszak już nie prości Kozacy, zwykłe pospólstwo, a dowódcy, esaułowie, czy inni kozaccy magnaci, gromadzący wokół siebie niewiarygodnie odważnych, nieprzejednanych w walce i niepokonanych, młodych chłopców, budzących strach wszystkich, przeciwko którym stanęli. Ci piraci stepowi rządzili się własnymi prawami. Tworzyli oddziały, zdolne do szybkiego przemieszczania się z miejsca na miejsce i skutecznie potrafiące bronić ziem, które uważali za swoje przed Tatarami i Turkami, z upodobaniem najeżdżającymi obrzeża krain w ich jurysdykcji.
Z tej racji ludność wiejska otaczała Kozaków szacunkiem, tworząc o nich legendy i pieśni, dziewczęta wiejskie zaś, szczególnie te co bardziej romantyczne marzyły o pięknych esaułach w malowniczych papachach i szaszkach przy boku. Dla tych dziewcząt zjeżdżali ci synowie stepów do wsi w niedzielę, żeby pocieszyć oczy pięknymi dziewuchami, a jak los poszczęści to i pościskać jakąś w stodole na sianie, czemu dziewczyny zazwyczaj bardzo chętne były, nie czyniąc z tego żadnego problemu, z dumą też nosząc później grube brzuchy, skutki owego ściskania.
Tej pięknej, październikowej niedzieli po ubitych drogach wioski sporo mieszkańców udawało się też do stojącej na wzgórku w niewielkim oddaleniu od wsi cerkwi, której dzwon na jakiś czas przed mającym się odbyć nabożeństwem za każdym razem długo i uporczywie wzywał wiernych. Teraz właśnie przestał dzwonić i grupy ludzi w różnym wieku skręcały właśnie w trakt, wiodący do bożnicy. Z początku duża ilość mieszkańców, kierujących się do cerkwi stopniowo zmniejszała się, ginąc w jej podwojach i w końcu tylko od czasu do czasu na drodze pojawiał się jakiś speszony spóźnialski, chyłkiem wchodzący do przedsionka cerkwi, starający się swoim wejściem jak najmniej uczynić zamieszania, by nie narazić się na komentarze złośliwych sąsiadów przez cały następny tydzień.
To właśnie październikowe, pogodne popołudnie, a raczej wieczór , bo im później, tym lepiej, wybrała młodziutka Emma na moment ucieczki z domu. Nie własnego, rodzinnego – w żadnym razie! Do rodzinnego właśnie pragnęła powrócić najbardziej na świecie. Uciec zapragnęła z domu rok temu poślubionego męża – czcigodnego Maksyma Kyryłowicza Fedoruka. Fedoruk był znany w wiejskiej społeczności, choćby z racji bogactwa. Miał dużo ziemi, piękny, z rozmachem urządzony dwór z wszelkimi wygodami, nawet wychodkiem w domu i pomieszczeniem zwanym łazienką, który to wychodek i łazienka zaprojektowane były przez niemieckiego architekta, sprowadzonego aż z Kijowa ku uciesze najpierw a potem zazdrości sąsiadów, którzy z czasem docenili wygodę, jaką daje w zimowe, mroźne ranki ciepły wychodek w domu.
Maksym Kyryłowicz Fedoruk kierował się w życiu przekonaniem: „Panu Bogu świeczka, a diabłu ogarek”. Dzięki pieniądzom umiał zdobyć sobie szacunek tak szacownej administracji w niedaleko położonej Połtawie w postaci sędziów, czy innych mających wpływ na ludzkie życie urzędników, jak i wielebnego popa, rządzącego chłopskimi duszami nie gorzej, niż car swoim wojskiem. Emma niemająca wobec takich koneksji męża żadnych szans na posłuch miała tylko jedną drogę przed sobą – ucieczkę.
Komuś postronnemu mogłoby się wydawać, że rozpieszczona paniusia nie wie, czego chce. Sam mąż – Maksym Kyryłowicz był nawet niebrzydkim mężczyzną. Postawny, dobrze, po męsku zbudowany, nawet gębę miał ładną. I prezentował się słusznie. Jak to mówią i pozór, i gest miał. O żonę dbał, takie w każdym razie stwarzał pozory. Żonę, tak jak wszystko , również miał niezwykłą. Mówiono o niej "Francuzka", choć nikt we dworze Maksyma nie umiał powiedzieć, dlaczego. To prawda, że język francuski znała, ale urodziła się tu, w małej wsi Kozin pod Kijowem. Ojciec jej Anton Władimirowicz Prohoruk gdzieś w dalekim świecie poszukał sobie pięknej żony o imieniu Maria, po ojcu nawet swojsko miała - Wasiliewna. Przywiózł tę piękną żonę do Rosji i żył z nią pod Kijowem. Maria wysoko kształcona była, ale nie tylko do książek miała upodobanie. Niezawodnie prowadziła dom Antonowi i wychowywała ich jedyną córkę, którą tak śmiesznie nazwali: Emma. Ona też była uczona za młodu, wzorem matki, na najlepszych kijowskich pensjach i przez matkę. Maksym wypatrzył przyszłą żonę na jakimś przyjęciu i od razu uderzył w konkury. Udało mu się przekonać do siebie i pannę i jej rodziców, więc niedługo po poznaniu odbył się ich ślub. Mąż dbał o zaspokajanie materialnych potrzeb małżonki, takie w każdym bądź razie krążyły opinie. Miała Emma wszak piękne stroje, klejnoty, ładny dom, eleganckie meble. Miała też dużo służby na każde swoje zawołanie i nie musiała wcale przemęczać się żadną pracą. Toteż wcale nie przed pracą chciała zbiec z mężowskiego domu. Nawet sama przed sobą nie miała odwagi przyznawać się do tego. Musiała po prostu skończyć z takim życiem i już! Postanowienie to stwardniało w niej na granit w ostatnich tygodniach, podczas nieprzespanych, przepłakanych nocy i przepełnionych beznadzieją dni. Nie wiedziała tylko, kiedy je zrealizuje. Dziś podjęła decyzję to uczynić po rozmowie z mężem w czasie obiadu. Maksym po przełknięciu ostatniego kęsa tłustego mięsiwa i powycieraniu ust serwetką beznamiętnym tonem powiadomił żonę:
- Moja droga, na dzisiejszy wieczór zaprosiłem gości, szacownych, na których mi zależy, więc proszę cię, żebyś przygotowała dom na ich przyjęcie, wiesz, kochana, trunki, jadło, służbę, zresztą ty sama najlepiej będziesz wiedziała. Wiesz, że jesteś całą moją podporą, moja droga – Ujął dłoń żony i zdawkowo musnął ustami jej palce. Emma mimo woli skrzywiła się, mając wrażenie, że śliska żmija dotyka jej rąk. Opanowała się jednak i odpowiedziała z uśmiechem:
- Dobrze, mój drogi, jak sobie życzysz.
Ta rozmowa przypieczętowała jej decyzję. Zaraz po obiedzie pobiegła do swego pokoju, wyciągnęła spod łóżka swój panieński kuferek, sprawdziła, czy zawartość jest nienaruszona – odetchnęła z ulgą widząc w kuferku zwiniętą, ciepłą derkę, parę zapasowych trzewików, trzy wysmołowane pochodnie, zapałki. Dołożyła do tego grube pajdy posmarowanego smalcem chleba i zakorkowaną butelkę wody. Wiedziała, że tych zapasów nie starczy jej do celu, dlatego na dnie kuferka, pod derką schowała małą sakiewkę z niewielką ilością złotych pieniążków, które udało jej się zaoszczędzić przez pół roku.
Zamiast ubrać się w elegancki, wieczorowy strój, eksponujący jej walory tak, jak tego oczekiwał jej mąż, wciągnęła na siebie szeroką, niezgrabną koszulę, na to zwykłą chłopską, sięgającą połowy łydki spódnicę, płócienną bluzkę, wiązaną na piersiach trokami z materiału. Na to dość gruby kaftan z długimi rękawami dopasowany i ciepły, odpowiedni na jesienne, chłodne noce. Ciepło miały zapewnić jej też barchanowe majtki do kolan, grube pończochy, umocowane zwykłymi, szmacianymi podwiązkami, zaś całości ubioru dopełniały wygodne, sznurowane, chłopskie trzewiki, odpowiednie do wędrówki po kamienistych traktach. Na głowie zawiązała sobie Emma dużą, zieloną-brązową chustkę, nie z powodu zimna a raczej, by ukryć swoje z daleka rzucające się w oczy, rude, gęste włosy, splecione teraz w dwa warkocze i zarzucone na plecy pod kaftanem.
Ubrana, zaglądała przez okno, czekając na stosowny moment, żeby wyjść. Powinna wyruszyć, kiedy nabożeństwo rozpocznie się na dobre, gdyż droga jej ucieczki przebiegać miała właśnie w pobliżu bożnicy .Minąwszy cerkiew kobieta planowała udać się na bagna. Tam raczej nikt jej nie będzie ścigał. Bagien bali się i ludzie i zwierzęta. Nawet wilki, choć głodne nocą omijały ten teren. Emma też się bała – panicznie, ale strach przed bagnem był dla niej niczym w porównaniu z perspektywą pozostania w mężowskim domu. Stojąc przy oknie modliła się w duchu, żeby nikomu nie przyszło do głowy czegokolwiek od niej chcieć – ani nikomu ze służby, ani przede wszystkim samemu mężowi – Maksymowi, bo jakżeby miała się wtedy wytłumaczyć ze swego zaskakującego stroju? Całe szczęście, że spotkanie z Ezrą – mężowskim zaufanym podwładnym, silnym, bitnym, gwałtownym Kozakiem, dowódcą dworcowej straży, lojalnym najemnikiem, gotowym dla swego pana na wszystko, miała już za sobą. Na myśl o nim przez plecy Emmy przebiegł dreszcz strachu.
Emma bała się Ezry, choć on nigdy żadnym słowem ani nawet gestem nie dał jej do tego powodu. Zawsze odnosił się do małżonki swego chlebodawcy z najwyższym szacunkiem, chwilami takim, jak przynależny królowej. Jednakże spojrzenie jego dzikich, czarnych, lekko skośnych jak u Tatara oczu, kpiący uśmiech, błąkający się na zmysłowych wargach, w końcu ta świadomość u Emmy, że Kozak gotów jest do spełnienia dosłownie każdego polecenia jej męża, o czym była głęboko przekonana, to wszystko wywoływało w jej duszy zwierzęcy niemal, paraliżujący strach wobec lojalnego mężowskiego sługi. Kiedy po rozmowie z mężem szła do swojego pokoju właśnie minęła się z Ezrą w wąskim korytarzyku, przed drzwiami. Domyśliła się, że wracał on pewnie z ogrodu, do którego drzwi znajdowały się zaraz obok tych, prowadzących do jej sypialni. Cieszyła się, że trafiła na moment, kiedy Ezra akurat opuścił ogród, po którym lubił się czasem przechadzać i w ten sposób oczyścił jej drogę ucieczki. Z doświadczenia wiedziała, że Kozak później już do ogrodu nie wychodzi, tylko przed nocą przychodzi pod te drzwi, aby je zaryglować. Wyjrzała szybko i dyskretnie na korytarz. Nie było nikogo. Ponieważ do zaplanowanego spotkania z gośćmi pozostawało już coraz mniej czasu, Emma uznała, że nie powinna dłużej czekać, tym bardziej, że niebawem skończy się nabożeństwo i ludzie zaczną wychodzić z cerkwi.
Zarzuciła sobie na ramię skórzany pasek swego kuferka i wymknęła się do ogrodu. Biegła pomiędzy owocowymi drzewami i krzewami szybko, z duszą na ramieniu, rozglądając się na wszystkie strony. Wreszcie, kiedy ogród się skończył przekroczyła dość szeroki pas łąki i weszła na ubity trakt. Teraz już szła szybko, lecz spokojnie, starając się nie eksponować przed spotykanymi po drodze ludźmi swojego bagażu. Tych zresztą było mało. Minęła babkę Anfisę, wiejską zielarkę, którą niektórzy uważali za czarownicę, młynarzową Wasylisę biegnącą z rozwianymi włosami pewnie do kochanka, kowala, który w ostatnim tygodniu pobił się o nią z młynarzem. Przed samym skrętem w dróżkę wiodącą do cerkwi i na bagna minęła się ze staruszkiem, dziadkiem Dmitrijem, który przez większość mieszkańców wioski uważany był za pomyleńca, nawiedzonego i przez to ludzie bali się go, nie śmiejąc uczynić mu żadnej krzywdy. Emma dziadka lubiła, nieraz rozmawiała z nim, częstowała owocami z mężowskiego sadu, słuchała opowieści staruszka o służbie na carskim dworze w młodości, w tych pięknych czasach, o których wspominał, wzdychając w rozmarzeniu. Żadna z tych mijanych osób na pewno jej nie zdradzi, z rożnych powodów, więc Emma śmiało minęła cerkiew i kilkadziesiąt kroków dalej zagłębiła się w zagajniku, prowadzącym na bagna. Odetchnęła z ulgą. Tu już nikt nie mógł jej wypatrzyć ani z domu, ani z drogi, ani nawet spod cerkwi. Tym bardziej, że słońce już prawie zaszło i świat zaczynał skrywać się w wieczornym półmroku. Z początku szła dziarsko, dość szybko, starając się, póki w miarę jasno, przejść jak największy kawałek drogi. Czuła się bardzo dobrze, przepełniało ją uniesienie, że oto odważyła się na krok, który prowadzi do wolności, z dala od człowieka, którego ostatnimi czasy tak znienawidziła. Ktoś patrzący z boku mógłby pomyśleć , że jest rozpieszczoną, niezdecydowaną paniusią, z nudów szukającą w życiu urozmaicenia i nie umiejącą uszanować męża, który otoczył ją opieką i zbytkiem, o jakim niejedna kobieta mogłaby tylko marzyć. Dlatego Emma nigdy z nikim o swoim życiu nie rozmawiała. Nawet sama przed sobą nie starała się roztrząsać swoich problemów, żeby móc jakoś w tym piekle wytrzymać. Teraz jak nigdy czuła się wolna i szczęśliwa.
Pragnę zaprezentować swój tekst, który stosunkowo niedawno zaczęłam pisać i poddać go ocenie tu, na forum.To mój pierwszy tekst z tego gatunku tutaj. Zamysł mam na większą formę, nie wiem tylko, czy to jest coś warte. Proszę o opinie.
Rozdział I. Ucieczka.
Tegoroczna jesień łaskawie obchodziła się ze światem, który Stwórca oddał jej w ręce. Mimo, iż październik zbliżał się już ku końcowi, w małej wsi w pobliżu Połtawy nie było mowy o zimnie, deszczach czy innych jesiennych niedogodnościach. Nawet przymrozki oszczędzały ten kawałek Ziemi .W niedzielne popołudnie, kiedy zaczyna się ta historia słońce rzucało długie cienie, wisząc już coraz bliżej horyzontu. Było jednak ciepło więc sporo ludzi wyległo na przedwieczorny spacer.
Bitymi, zakurzonymi drogami spacerowały młode mamy z dziećmi, chcąc pochwalić się przed sąsiadami nowymi, kupionymi w piątek na jarmarku w mieście strojami swoimi i całej rodziny – bo i gdzież więcej mogłyby się tym pochwalić? Spacerowały młode dziewczyny, zbite w grupki, chichocząc zalotnie na widok co urodziwszego wiejskiego chłopca, i nie tylko, bo rozmarzone spojrzenia dziewcząt także, a może przede wszystkim ściągali na siebie młodzi Kozacy – piękne chłopaki: wysocy, dobrze zbudowani, o czarnych, dzikich oczach, gwałtownych, namiętnych naturach, rwący się do wiejskich dziewuch całą mocą, bez przebierania na ładniejsze i brzydsze – byle kieckę nosiła .
Dlatego dziewczęta lubiły Kozaków, bo każda miała nadzieję zostać obdarzona uwagą i wszystkim, co za nią idzie, a na czym Kozacy, zgodnie z krążącymi o nich legendami znali się , jak mało kto. Dziewczyny wiedziały, że nie były to tylko czcze opowieści, bo przecież małoż to kozackich, czarnookich dzieci po wsi biegało? I tylko ich mamusie wiedziały, gdzie tatusia należy szukać. Albo i nawet nie wiedziały, bo w tym sianie, w stodole ojców, albo sąsiada na skraju wsi, gdzie je dopadł stęskniony kobiety i rozochocony, już przecież dawno go nie było, a nie każda miała głowę, aby w trakcie zabawy, albo po niej pytać o imię kochanka.
Spacerowali w niedzielne popołudnie też ci Kozacy, specjalnie na niedzielę do wsi zjeżdżający ze swoich osad, rozłożonych gdzieś daleko, w stepie, w surowych warunkach, bez wygód żadnych, nastawionych w każdej chwili na konieczność zwinięcia obozowiska i przeniesienia w inne, bezpieczniejsze, dające nadzieję na łatwiejsze bytowanie miejsce.
Oprócz tych marnych obozowisk były też oczywiście stanice, zabudowane solidnymi, drewnianymi domami, nawet na ceglanych podmurówkach, z piwnicami i blaszanymi dachami, które zajmowali wszak już nie prości Kozacy, zwykłe pospólstwo, a dowódcy, esaułowie, czy inni kozaccy magnaci, gromadzący wokół siebie niewiarygodnie odważnych, nieprzejednanych w walce i niepokonanych, młodych chłopców, budzących strach wszystkich, przeciwko którym stanęli. Ci piraci stepowi rządzili się własnymi prawami. Tworzyli oddziały, zdolne do szybkiego przemieszczania się z miejsca na miejsce i skutecznie potrafiące bronić ziem, które uważali za swoje przed Tatarami i Turkami, z upodobaniem najeżdżającymi obrzeża krain w ich jurysdykcji.
Z tej racji ludność wiejska otaczała Kozaków szacunkiem, tworząc o nich legendy i pieśni, dziewczęta wiejskie zaś, szczególnie te co bardziej romantyczne marzyły o pięknych esaułach w malowniczych papachach i szaszkach przy boku. Dla tych dziewcząt zjeżdżali ci synowie stepów do wsi w niedzielę, żeby pocieszyć oczy pięknymi dziewuchami, a jak los poszczęści to i pościskać jakąś w stodole na sianie, czemu dziewczyny zazwyczaj bardzo chętne były, nie czyniąc z tego żadnego problemu, z dumą też nosząc później grube brzuchy, skutki owego ściskania.
Tej pięknej, październikowej niedzieli po ubitych drogach wioski sporo mieszkańców udawało się też do stojącej na wzgórku w niewielkim oddaleniu od wsi cerkwi, której dzwon na jakiś czas przed mającym się odbyć nabożeństwem za każdym razem długo i uporczywie wzywał wiernych. Teraz właśnie przestał dzwonić i grupy ludzi w różnym wieku skręcały właśnie w trakt, wiodący do bożnicy. Z początku duża ilość mieszkańców, kierujących się do cerkwi stopniowo zmniejszała się, ginąc w jej podwojach i w końcu tylko od czasu do czasu na drodze pojawiał się jakiś speszony spóźnialski, chyłkiem wchodzący do przedsionka cerkwi, starający się swoim wejściem jak najmniej uczynić zamieszania, by nie narazić się na komentarze złośliwych sąsiadów przez cały następny tydzień.
To właśnie październikowe, pogodne popołudnie, a raczej wieczór , bo im później, tym lepiej, wybrała młodziutka Emma na moment ucieczki z domu. Nie własnego, rodzinnego – w żadnym razie! Do rodzinnego właśnie pragnęła powrócić najbardziej na świecie. Uciec zapragnęła z domu rok temu poślubionego męża – czcigodnego Maksyma Kyryłowicza Fedoruka. Fedoruk był znany w wiejskiej społeczności, choćby z racji bogactwa. Miał dużo ziemi, piękny, z rozmachem urządzony dwór z wszelkimi wygodami, nawet wychodkiem w domu i pomieszczeniem zwanym łazienką, który to wychodek i łazienka zaprojektowane były przez niemieckiego architekta, sprowadzonego aż z Kijowa ku uciesze najpierw a potem zazdrości sąsiadów, którzy z czasem docenili wygodę, jaką daje w zimowe, mroźne ranki ciepły wychodek w domu.
Maksym Kyryłowicz Fedoruk kierował się w życiu przekonaniem: „Panu Bogu świeczka, a diabłu ogarek”. Dzięki pieniądzom umiał zdobyć sobie szacunek tak szacownej administracji w niedaleko położonej Połtawie w postaci sędziów, czy innych mających wpływ na ludzkie życie urzędników, jak i wielebnego popa, rządzącego chłopskimi duszami nie gorzej, niż car swoim wojskiem. Emma niemająca wobec takich koneksji męża żadnych szans na posłuch miała tylko jedną drogę przed sobą – ucieczkę.
Komuś postronnemu mogłoby się wydawać, że rozpieszczona paniusia nie wie, czego chce. Sam mąż – Maksym Kyryłowicz był nawet niebrzydkim mężczyzną. Postawny, dobrze, po męsku zbudowany, nawet gębę miał ładną. I prezentował się słusznie. Jak to mówią i pozór, i gest miał. O żonę dbał, takie w każdym razie stwarzał pozory. Żonę, tak jak wszystko , również miał niezwykłą. Mówiono o niej "Francuzka", choć nikt we dworze Maksyma nie umiał powiedzieć, dlaczego. To prawda, że język francuski znała, ale urodziła się tu, w małej wsi Kozin pod Kijowem. Ojciec jej Anton Władimirowicz Prohoruk gdzieś w dalekim świecie poszukał sobie pięknej żony o imieniu Maria, po ojcu nawet swojsko miała - Wasiliewna. Przywiózł tę piękną żonę do Rosji i żył z nią pod Kijowem. Maria wysoko kształcona była, ale nie tylko do książek miała upodobanie. Niezawodnie prowadziła dom Antonowi i wychowywała ich jedyną córkę, którą tak śmiesznie nazwali: Emma. Ona też była uczona za młodu, wzorem matki, na najlepszych kijowskich pensjach i przez matkę. Maksym wypatrzył przyszłą żonę na jakimś przyjęciu i od razu uderzył w konkury. Udało mu się przekonać do siebie i pannę i jej rodziców, więc niedługo po poznaniu odbył się ich ślub. Mąż dbał o zaspokajanie materialnych potrzeb małżonki, takie w każdym bądź razie krążyły opinie. Miała Emma wszak piękne stroje, klejnoty, ładny dom, eleganckie meble. Miała też dużo służby na każde swoje zawołanie i nie musiała wcale przemęczać się żadną pracą. Toteż wcale nie przed pracą chciała zbiec z mężowskiego domu. Nawet sama przed sobą nie miała odwagi przyznawać się do tego. Musiała po prostu skończyć z takim życiem i już! Postanowienie to stwardniało w niej na granit w ostatnich tygodniach, podczas nieprzespanych, przepłakanych nocy i przepełnionych beznadzieją dni. Nie wiedziała tylko, kiedy je zrealizuje. Dziś podjęła decyzję to uczynić po rozmowie z mężem w czasie obiadu. Maksym po przełknięciu ostatniego kęsa tłustego mięsiwa i powycieraniu ust serwetką beznamiętnym tonem powiadomił żonę:
- Moja droga, na dzisiejszy wieczór zaprosiłem gości, szacownych, na których mi zależy, więc proszę cię, żebyś przygotowała dom na ich przyjęcie, wiesz, kochana, trunki, jadło, służbę, zresztą ty sama najlepiej będziesz wiedziała. Wiesz, że jesteś całą moją podporą, moja droga – Ujął dłoń żony i zdawkowo musnął ustami jej palce. Emma mimo woli skrzywiła się, mając wrażenie, że śliska żmija dotyka jej rąk. Opanowała się jednak i odpowiedziała z uśmiechem:
- Dobrze, mój drogi, jak sobie życzysz.
Ta rozmowa przypieczętowała jej decyzję. Zaraz po obiedzie pobiegła do swego pokoju, wyciągnęła spod łóżka swój panieński kuferek, sprawdziła, czy zawartość jest nienaruszona – odetchnęła z ulgą widząc w kuferku zwiniętą, ciepłą derkę, parę zapasowych trzewików, trzy wysmołowane pochodnie, zapałki. Dołożyła do tego grube pajdy posmarowanego smalcem chleba i zakorkowaną butelkę wody. Wiedziała, że tych zapasów nie starczy jej do celu, dlatego na dnie kuferka, pod derką schowała małą sakiewkę z niewielką ilością złotych pieniążków, które udało jej się zaoszczędzić przez pół roku.
Zamiast ubrać się w elegancki, wieczorowy strój, eksponujący jej walory tak, jak tego oczekiwał jej mąż, wciągnęła na siebie szeroką, niezgrabną koszulę, na to zwykłą chłopską, sięgającą połowy łydki spódnicę, płócienną bluzkę, wiązaną na piersiach trokami z materiału. Na to dość gruby kaftan z długimi rękawami dopasowany i ciepły, odpowiedni na jesienne, chłodne noce. Ciepło miały zapewnić jej też barchanowe majtki do kolan, grube pończochy, umocowane zwykłymi, szmacianymi podwiązkami, zaś całości ubioru dopełniały wygodne, sznurowane, chłopskie trzewiki, odpowiednie do wędrówki po kamienistych traktach. Na głowie zawiązała sobie Emma dużą, zieloną-brązową chustkę, nie z powodu zimna a raczej, by ukryć swoje z daleka rzucające się w oczy, rude, gęste włosy, splecione teraz w dwa warkocze i zarzucone na plecy pod kaftanem.
Ubrana, zaglądała przez okno, czekając na stosowny moment, żeby wyjść. Powinna wyruszyć, kiedy nabożeństwo rozpocznie się na dobre, gdyż droga jej ucieczki przebiegać miała właśnie w pobliżu bożnicy .Minąwszy cerkiew kobieta planowała udać się na bagna. Tam raczej nikt jej nie będzie ścigał. Bagien bali się i ludzie i zwierzęta. Nawet wilki, choć głodne nocą omijały ten teren. Emma też się bała – panicznie, ale strach przed bagnem był dla niej niczym w porównaniu z perspektywą pozostania w mężowskim domu. Stojąc przy oknie modliła się w duchu, żeby nikomu nie przyszło do głowy czegokolwiek od niej chcieć – ani nikomu ze służby, ani przede wszystkim samemu mężowi – Maksymowi, bo jakżeby miała się wtedy wytłumaczyć ze swego zaskakującego stroju? Całe szczęście, że spotkanie z Ezrą – mężowskim zaufanym podwładnym, silnym, bitnym, gwałtownym Kozakiem, dowódcą dworcowej straży, lojalnym najemnikiem, gotowym dla swego pana na wszystko, miała już za sobą. Na myśl o nim przez plecy Emmy przebiegł dreszcz strachu.
Emma bała się Ezry, choć on nigdy żadnym słowem ani nawet gestem nie dał jej do tego powodu. Zawsze odnosił się do małżonki swego chlebodawcy z najwyższym szacunkiem, chwilami takim, jak przynależny królowej. Jednakże spojrzenie jego dzikich, czarnych, lekko skośnych jak u Tatara oczu, kpiący uśmiech, błąkający się na zmysłowych wargach, w końcu ta świadomość u Emmy, że Kozak gotów jest do spełnienia dosłownie każdego polecenia jej męża, o czym była głęboko przekonana, to wszystko wywoływało w jej duszy zwierzęcy niemal, paraliżujący strach wobec lojalnego mężowskiego sługi. Kiedy po rozmowie z mężem szła do swojego pokoju właśnie minęła się z Ezrą w wąskim korytarzyku, przed drzwiami. Domyśliła się, że wracał on pewnie z ogrodu, do którego drzwi znajdowały się zaraz obok tych, prowadzących do jej sypialni. Cieszyła się, że trafiła na moment, kiedy Ezra akurat opuścił ogród, po którym lubił się czasem przechadzać i w ten sposób oczyścił jej drogę ucieczki. Z doświadczenia wiedziała, że Kozak później już do ogrodu nie wychodzi, tylko przed nocą przychodzi pod te drzwi, aby je zaryglować. Wyjrzała szybko i dyskretnie na korytarz. Nie było nikogo. Ponieważ do zaplanowanego spotkania z gośćmi pozostawało już coraz mniej czasu, Emma uznała, że nie powinna dłużej czekać, tym bardziej, że niebawem skończy się nabożeństwo i ludzie zaczną wychodzić z cerkwi.
Zarzuciła sobie na ramię skórzany pasek swego kuferka i wymknęła się do ogrodu. Biegła pomiędzy owocowymi drzewami i krzewami szybko, z duszą na ramieniu, rozglądając się na wszystkie strony. Wreszcie, kiedy ogród się skończył przekroczyła dość szeroki pas łąki i weszła na ubity trakt. Teraz już szła szybko, lecz spokojnie, starając się nie eksponować przed spotykanymi po drodze ludźmi swojego bagażu. Tych zresztą było mało. Minęła babkę Anfisę, wiejską zielarkę, którą niektórzy uważali za czarownicę, młynarzową Wasylisę biegnącą z rozwianymi włosami pewnie do kochanka, kowala, który w ostatnim tygodniu pobił się o nią z młynarzem. Przed samym skrętem w dróżkę wiodącą do cerkwi i na bagna minęła się ze staruszkiem, dziadkiem Dmitrijem, który przez większość mieszkańców wioski uważany był za pomyleńca, nawiedzonego i przez to ludzie bali się go, nie śmiejąc uczynić mu żadnej krzywdy. Emma dziadka lubiła, nieraz rozmawiała z nim, częstowała owocami z mężowskiego sadu, słuchała opowieści staruszka o służbie na carskim dworze w młodości, w tych pięknych czasach, o których wspominał, wzdychając w rozmarzeniu. Żadna z tych mijanych osób na pewno jej nie zdradzi, z rożnych powodów, więc Emma śmiało minęła cerkiew i kilkadziesiąt kroków dalej zagłębiła się w zagajniku, prowadzącym na bagna. Odetchnęła z ulgą. Tu już nikt nie mógł jej wypatrzyć ani z domu, ani z drogi, ani nawet spod cerkwi. Tym bardziej, że słońce już prawie zaszło i świat zaczynał skrywać się w wieczornym półmroku. Z początku szła dziarsko, dość szybko, starając się, póki w miarę jasno, przejść jak największy kawałek drogi. Czuła się bardzo dobrze, przepełniało ją uniesienie, że oto odważyła się na krok, który prowadzi do wolności, z dala od człowieka, którego ostatnimi czasy tak znienawidziła. Ktoś patrzący z boku mógłby pomyśleć , że jest rozpieszczoną, niezdecydowaną paniusią, z nudów szukającą w życiu urozmaicenia i nie umiejącą uszanować męża, który otoczył ją opieką i zbytkiem, o jakim niejedna kobieta mogłaby tylko marzyć. Dlatego Emma nigdy z nikim o swoim życiu nie rozmawiała. Nawet sama przed sobą nie starała się roztrząsać swoich problemów, żeby móc jakoś w tym piekle wytrzymać. Teraz jak nigdy czuła się wolna i szczęśliwa.