29-08-2012, 18:40
Cóż, bardzo dawno niczego nie pisałem, ale stwierdziłem, że skoro mam wakacje i dużo czasu, to warto spróbować. Nie wiem czy poniższy tekst przypadnie Wam do gustu, ale może akurat. Z góry przepraszam za literówki i błędy interpunkcyjne, czytałem kilka razy i starałem się wszystko poprawić, jednak nie jestem specjalistą od wyłapywania tego typu uchybień w tekście. Zostawiam tu krótki fragment opowiadania, uprzedam, że jestem raczej początkujący.
Skrzynia kołysała się na wodzie. Z jej wnętrza dochodziło ciche pomrukiwanie, które dokładniejszy słuchacz mógłby zakwalifikować jako słownictwo naukowe. Hydroliza... Transpiracja... Szynka? Nie?! W środku musiało się znajdować coś wyjątkowo denerwującego. Słownik na przykład. Podręcznik. Budzik. Koloidy... Nomenklatura... Ser? Tak! Cokolwiek to było, pracowało na wyjątkowo hałaśliwe świadectwo dla swojego gatunku. O ciemnych, bezksiężycowych nocach mówią zwykle, że są ciche. O tej raczej się nie wspomina. Utlenianie... Zawiesina... Auć! Deski pękły pod wpływem zderzenia ze skałą. Wieko kufra cicho odskoczyło ukazując coś dziwnego, co jęczało i wyło. Miało na głowie rondel, niewątpliwie dodający charyzmy. Rączka ciągle wskazywała północ, z tą różnicą, że północ zawsze była po prawej niezależnie od położenia noszącego. Postać sprawiała wrażenie zagubionej. Być może dlatego, iż z siedmiu warstw koszul, swetrów i kamizelek, które miała na sobie, sterczał gruby osikowy kołek przebity przynajmniej przez pół metra owczej wełny. Na ramiona opadały kaskadami paskudztw wszelkie śmieci znalezione w wodzie, przeplatane włosami, wodorostami i amuletami przeciw rozmaitym dolegliwościom. Oczu nie było widać spod grubych szkieł okularów.
- Fghhh – powiedziało coś, po czym zaczęło się rozglądać w poszukiwaniu lądu.
Powoli i ostrożnie wypełzło na brzeg, przybrało pełną dramatyzmu pozę i zemdlone pacnęło o piasek. Z dłoni wypuściło strzęp papieru, na którym ktoś zapisał koślawymi literami:
„Dostarczyć do najbliższej szkoły. Uwaga, szkło! Nie przygniatać, nie rzucać. Bez napiwku. Dziękuję. Zawiera zło. ”
Słońce powoli zachodziło za wydmy, rozciągając purpurową wstęgę światła na niebie. Plaża była pusta, nie licząc kilku mew, sfrustrowanego kraba i dwóch mężczyzn w średnim wieku o skórze tak czerwonej, że jej odcień nie mieścił się nawet na próbnikach architektów wnętrz projektujących dla biedronek. Jeden – przygarbiony i niski, siedział na kamieniu, obserwując tępym wzrokiem fale tworzące się na morzu. Drugi – chudy i wysoki, dziwnie uśmiechnięty, usiłował zmusić swoje nogi do tańca. Czas upływał im głównie na kłótniach, porównywaniu opalenizny i na rywalizowaniu w coraz to zmyślniejszych karykaturach wyzwań. Uważali się za najwspanialszych mieszkańców najbliższej okolicy, budzących strach i respekt. W rzeczywistości poznawanie świata zakończyli w magicznym wieku sześciu lat. Nazywano ich plażowymi głupkami, usiłując jednocześnie nie ranić uczuć plaży.
Kółko toczyło się po piasku, a taczka podskakiwała. Nadeszła pora zbiorów. Ludzie zostawiają nad morzem setki różnorakich przedmiotów. Czasem można na nich nieźle zarobić. Frank i Knarf maszerowali raźnie, wspominając piękne czasy, gdy byli ręcznikami, w które emocjonalnie niestabilne blondynki wypłakiwały tusz do rzęs i masę innych kosmetyków. Już wtedy nazywano ich plażowymi głupkami, ale ten tytuł mniej uwierał. Nikt nie spodziewał się po nich, że będą krzyczeć na skały, nikt nie oczekiwał, że zobaczy dwóch mężczyzn w średnim wieku okładających się dmuchanymi zabawkami, wreszcie nikt nie wymagał obłąkańczych uśmiechów. Ale wszystko się zmieniło, inaczej byłoby nudno. Widok dwóch cieni podskakujących niczym wróżki i machających rękami, próbując odlecieć, może wydawać się dziwny. Jest dziwny dla ludzi, ale plażowe głupki to odrębny gatunek, który na drodze ewolucji skręcił zbyt ostro za trzecim ukwiałem i nadal nie doszedł do siebie po wypadku.
Ktoś kiedyś wpadł na pomysł, żeby założyć rękawiczki na stopy. A potem były skarpetki. I nikt nie miał do nich pretensji, dopóki jakiś desperata nie połączył ich z sandałami. Powstało coś, co w swoje złożoności przekracza możliwości ludzkiego umysłu, czyhając na granicy świadomości, żeby brutalnie odrzeć człowieka z resztek dobrego stylu. Frank siedział na wydmie i lustrował plażę wzrokiem wybitnego znawcy. Niemal wszystko zostało już zebrane. Taczka pełna przedmiotów, o których nie można powiedzieć nic sensownego kołysała się lekko. Mężczyzna wysypał piasek z buta i podciągnął swoje skarpetki wysoko, aż pod kolana. Były czerwone w białe paski, widoczne bardziej niż latarnia morska. Knarf stał nieopodal mocując się z ostatnim znaleziskiem. Leżało na wydmie w pozie wtłaczającej do głowy myśli o księżniczce z wieży, która mdleje na porządku dziennym z upodobaniem równym temu, towarzyszącemu spotkaniu dziecka ze słodyczami. Tylko twarz była jakaś pomarszczona, włosy pozlepiane a rondel na głowie przekrzywiony. I to słowo „szkoła” wypisane na kartce... Na plażowych głupków działało, jak płachta na byka. Rozległ się pusty dźwięk dartego papieru i kilka skrawków pofrunęło z wiatrem.
Sandał wylądował na goleni leżącej kobiety. Nie było żadnej reakcji. Tylko kołek wbity w kamizelkę zatrząsł się głupkowato. I być może lekarz będący na miejscu od razu stwierdziłby zgon,
gdyby tylko zdążył. Frank obrócił się, zawył i runął na ziemię złapany za kostkę z siłą małej, ale niezgrabnej anakondy. Była niezgrabna, naprawdę.
Przymusowy parter! - Dźwięk wydobywał się gdzieś zza warkocza plastikowych toreb, w który wplotło się pasemko rudych włosów. - Teraz będzie wózek, a potem może tusz, zobaczy się.
Terminologia zapaśnicza mignęła w szczątkowym mózgu mężczyzny, kiedy poczuł zbliżające się omdlenie. Coś go chwyciło i ścisnęło. Na jego twarz wstąpił nieznany dotąd odcień purpury, który stał się hitem lata w muchomorowych rezydencja burżuazyjnych krasnoludków. Uścisk stawał się coraz mocniejszy i znikąd nie nadchodził ratunek. Bezwładne ciało plażowego głupka przekoziołkowało przez kępę morskiej trawy i wylądowało na plecach.
- Tusz, tusz! - krzyczała kobieta. Była z siebie wyraźnie zadowolona. - I spróbuj mnie jeszcze kopnąć, panie agresywny, to ...
Nie zdążyła dokończyć. Została zaatakowana w sposób, którego nie powstydziłby się prawdziwy piaskownicowy brutal. Nawet nie drgnęła. Knarf odbił się od jej ramienia, jak piłka i upadł tuż obok brata. Spojrzeli na siebie znacząco, po czym postanowili użyć do obrony ostatniej posiadanej broni – kompletnego braku uroku osobistego... Zaczęli naśladować jednorożce, co zaowocowało kompletną dezorientacją przeciwnika. Ich wyimaginowane grzywy powiewały na wietrze i odznaczały się tęczowymi plamami na tle ciemniejącego nieba. Wydawało się, że odniosą druzgocące zwycięstwo, gdy jakaś spracowana dłoń złapała za niewidzialne rogi i ściągnęła obydwu z powrotem na ziemię.
- A może jednak porozmawiamy, jak ludzie cywilizowani? Pańska godność? - Głos był wysoki i zaskakująco śpiewny, jak na pokraczne stworzenie z siłą buldożera.
- Go..dność? - jęknął Frank.
- No chyba to... Imię, ee... nazewnisko czy jak temu tam, wisz. - Knarf wyraźnie skonsternowany aparycją stojącej przed nim kobiety nerwowo mierzwił kołnierz swojej różowej koszuli w grochy. - Ja ten... Czytałem w słowiku. Jestem Knarf. Tak właśnie.
- Beatrix Nuda. - Stanowczość tego stwierdzenia mogłaby powalić konia. - Nauczycielka dyplomowana, nagradzana, walcząca o swoje prawa, czarownica. - Wyprostowała się i dumnie uniosła głowę. Była na tyle wysoka, że sprawiała wrażenie niezgrabnej. - Postrach błędów ortograficznych, złej składni i, jak widać, plażowych głupków.
- Ja, Frank – szepnął niski, gruby mężczyzna chowając się za bratem. - Tak, na pewno.
- Czy mogliby mnie panowie bezpiecznie przetransportować do najbliższego miasta? - Zdjęła rondel z głowy ukazując spiczasty kapelusz wykonany z wytartej opony i kawałka płachty namiotowej. Recykling przede wszystkim. - Uprzejmie proszę. Przy okazji popracujemy nad gramatyką...
Skrzynia kołysała się na wodzie. Z jej wnętrza dochodziło ciche pomrukiwanie, które dokładniejszy słuchacz mógłby zakwalifikować jako słownictwo naukowe. Hydroliza... Transpiracja... Szynka? Nie?! W środku musiało się znajdować coś wyjątkowo denerwującego. Słownik na przykład. Podręcznik. Budzik. Koloidy... Nomenklatura... Ser? Tak! Cokolwiek to było, pracowało na wyjątkowo hałaśliwe świadectwo dla swojego gatunku. O ciemnych, bezksiężycowych nocach mówią zwykle, że są ciche. O tej raczej się nie wspomina. Utlenianie... Zawiesina... Auć! Deski pękły pod wpływem zderzenia ze skałą. Wieko kufra cicho odskoczyło ukazując coś dziwnego, co jęczało i wyło. Miało na głowie rondel, niewątpliwie dodający charyzmy. Rączka ciągle wskazywała północ, z tą różnicą, że północ zawsze była po prawej niezależnie od położenia noszącego. Postać sprawiała wrażenie zagubionej. Być może dlatego, iż z siedmiu warstw koszul, swetrów i kamizelek, które miała na sobie, sterczał gruby osikowy kołek przebity przynajmniej przez pół metra owczej wełny. Na ramiona opadały kaskadami paskudztw wszelkie śmieci znalezione w wodzie, przeplatane włosami, wodorostami i amuletami przeciw rozmaitym dolegliwościom. Oczu nie było widać spod grubych szkieł okularów.
- Fghhh – powiedziało coś, po czym zaczęło się rozglądać w poszukiwaniu lądu.
Powoli i ostrożnie wypełzło na brzeg, przybrało pełną dramatyzmu pozę i zemdlone pacnęło o piasek. Z dłoni wypuściło strzęp papieru, na którym ktoś zapisał koślawymi literami:
„Dostarczyć do najbliższej szkoły. Uwaga, szkło! Nie przygniatać, nie rzucać. Bez napiwku. Dziękuję. Zawiera zło. ”
Słońce powoli zachodziło za wydmy, rozciągając purpurową wstęgę światła na niebie. Plaża była pusta, nie licząc kilku mew, sfrustrowanego kraba i dwóch mężczyzn w średnim wieku o skórze tak czerwonej, że jej odcień nie mieścił się nawet na próbnikach architektów wnętrz projektujących dla biedronek. Jeden – przygarbiony i niski, siedział na kamieniu, obserwując tępym wzrokiem fale tworzące się na morzu. Drugi – chudy i wysoki, dziwnie uśmiechnięty, usiłował zmusić swoje nogi do tańca. Czas upływał im głównie na kłótniach, porównywaniu opalenizny i na rywalizowaniu w coraz to zmyślniejszych karykaturach wyzwań. Uważali się za najwspanialszych mieszkańców najbliższej okolicy, budzących strach i respekt. W rzeczywistości poznawanie świata zakończyli w magicznym wieku sześciu lat. Nazywano ich plażowymi głupkami, usiłując jednocześnie nie ranić uczuć plaży.
Kółko toczyło się po piasku, a taczka podskakiwała. Nadeszła pora zbiorów. Ludzie zostawiają nad morzem setki różnorakich przedmiotów. Czasem można na nich nieźle zarobić. Frank i Knarf maszerowali raźnie, wspominając piękne czasy, gdy byli ręcznikami, w które emocjonalnie niestabilne blondynki wypłakiwały tusz do rzęs i masę innych kosmetyków. Już wtedy nazywano ich plażowymi głupkami, ale ten tytuł mniej uwierał. Nikt nie spodziewał się po nich, że będą krzyczeć na skały, nikt nie oczekiwał, że zobaczy dwóch mężczyzn w średnim wieku okładających się dmuchanymi zabawkami, wreszcie nikt nie wymagał obłąkańczych uśmiechów. Ale wszystko się zmieniło, inaczej byłoby nudno. Widok dwóch cieni podskakujących niczym wróżki i machających rękami, próbując odlecieć, może wydawać się dziwny. Jest dziwny dla ludzi, ale plażowe głupki to odrębny gatunek, który na drodze ewolucji skręcił zbyt ostro za trzecim ukwiałem i nadal nie doszedł do siebie po wypadku.
Ktoś kiedyś wpadł na pomysł, żeby założyć rękawiczki na stopy. A potem były skarpetki. I nikt nie miał do nich pretensji, dopóki jakiś desperata nie połączył ich z sandałami. Powstało coś, co w swoje złożoności przekracza możliwości ludzkiego umysłu, czyhając na granicy świadomości, żeby brutalnie odrzeć człowieka z resztek dobrego stylu. Frank siedział na wydmie i lustrował plażę wzrokiem wybitnego znawcy. Niemal wszystko zostało już zebrane. Taczka pełna przedmiotów, o których nie można powiedzieć nic sensownego kołysała się lekko. Mężczyzna wysypał piasek z buta i podciągnął swoje skarpetki wysoko, aż pod kolana. Były czerwone w białe paski, widoczne bardziej niż latarnia morska. Knarf stał nieopodal mocując się z ostatnim znaleziskiem. Leżało na wydmie w pozie wtłaczającej do głowy myśli o księżniczce z wieży, która mdleje na porządku dziennym z upodobaniem równym temu, towarzyszącemu spotkaniu dziecka ze słodyczami. Tylko twarz była jakaś pomarszczona, włosy pozlepiane a rondel na głowie przekrzywiony. I to słowo „szkoła” wypisane na kartce... Na plażowych głupków działało, jak płachta na byka. Rozległ się pusty dźwięk dartego papieru i kilka skrawków pofrunęło z wiatrem.
Sandał wylądował na goleni leżącej kobiety. Nie było żadnej reakcji. Tylko kołek wbity w kamizelkę zatrząsł się głupkowato. I być może lekarz będący na miejscu od razu stwierdziłby zgon,
gdyby tylko zdążył. Frank obrócił się, zawył i runął na ziemię złapany za kostkę z siłą małej, ale niezgrabnej anakondy. Była niezgrabna, naprawdę.
Przymusowy parter! - Dźwięk wydobywał się gdzieś zza warkocza plastikowych toreb, w który wplotło się pasemko rudych włosów. - Teraz będzie wózek, a potem może tusz, zobaczy się.
Terminologia zapaśnicza mignęła w szczątkowym mózgu mężczyzny, kiedy poczuł zbliżające się omdlenie. Coś go chwyciło i ścisnęło. Na jego twarz wstąpił nieznany dotąd odcień purpury, który stał się hitem lata w muchomorowych rezydencja burżuazyjnych krasnoludków. Uścisk stawał się coraz mocniejszy i znikąd nie nadchodził ratunek. Bezwładne ciało plażowego głupka przekoziołkowało przez kępę morskiej trawy i wylądowało na plecach.
- Tusz, tusz! - krzyczała kobieta. Była z siebie wyraźnie zadowolona. - I spróbuj mnie jeszcze kopnąć, panie agresywny, to ...
Nie zdążyła dokończyć. Została zaatakowana w sposób, którego nie powstydziłby się prawdziwy piaskownicowy brutal. Nawet nie drgnęła. Knarf odbił się od jej ramienia, jak piłka i upadł tuż obok brata. Spojrzeli na siebie znacząco, po czym postanowili użyć do obrony ostatniej posiadanej broni – kompletnego braku uroku osobistego... Zaczęli naśladować jednorożce, co zaowocowało kompletną dezorientacją przeciwnika. Ich wyimaginowane grzywy powiewały na wietrze i odznaczały się tęczowymi plamami na tle ciemniejącego nieba. Wydawało się, że odniosą druzgocące zwycięstwo, gdy jakaś spracowana dłoń złapała za niewidzialne rogi i ściągnęła obydwu z powrotem na ziemię.
- A może jednak porozmawiamy, jak ludzie cywilizowani? Pańska godność? - Głos był wysoki i zaskakująco śpiewny, jak na pokraczne stworzenie z siłą buldożera.
- Go..dność? - jęknął Frank.
- No chyba to... Imię, ee... nazewnisko czy jak temu tam, wisz. - Knarf wyraźnie skonsternowany aparycją stojącej przed nim kobiety nerwowo mierzwił kołnierz swojej różowej koszuli w grochy. - Ja ten... Czytałem w słowiku. Jestem Knarf. Tak właśnie.
- Beatrix Nuda. - Stanowczość tego stwierdzenia mogłaby powalić konia. - Nauczycielka dyplomowana, nagradzana, walcząca o swoje prawa, czarownica. - Wyprostowała się i dumnie uniosła głowę. Była na tyle wysoka, że sprawiała wrażenie niezgrabnej. - Postrach błędów ortograficznych, złej składni i, jak widać, plażowych głupków.
- Ja, Frank – szepnął niski, gruby mężczyzna chowając się za bratem. - Tak, na pewno.
- Czy mogliby mnie panowie bezpiecznie przetransportować do najbliższego miasta? - Zdjęła rondel z głowy ukazując spiczasty kapelusz wykonany z wytartej opony i kawałka płachty namiotowej. Recykling przede wszystkim. - Uprzejmie proszę. Przy okazji popracujemy nad gramatyką...