27-09-2011, 12:37
Nie wiem, czy dobrze określiłam dział, ale jeśli jest coś nie tak, to prosiłabym o przesunięcie
Krople deszczu stukały o blaszany parapet, nie pozwalając zasnąć mieszkańcom domu. Usilnie próbując oddać się w objęcia Morfeusza, nie zdawali sobie nawet sprawy, że kogoś brakuje.
Ophelia, bo tak miała na imię owa ,,zguba”, ruszyła w mrok nocy przez las. Ubrana tylko w zwiewną, szafirową koszulę, przedzierała się przez chaszcze. Pojedyncze gałązki muskały jej ciało, zostawiając za sobą krwawe ślady. Czekoladowe kosmyki długich włosów zaczepiały co jakiś czas o różnorakie rośliny, przez co były w zupełnym nieładzie. Pełne nadziei, szmaragdowe oczy zaszkliły się i po zaczerwienionych policzkach dziewczyny popłynęły łzy.
Nie przejmowała się nawet przeszywającym zimnem. A zwłaszcza bosymi stopami, które były pełne bąbli i ran.
Jej celem był stary, opustoszały dom, stojący na obrzeżach lasu.
I póki co, nic nie mogło sprawić, żeby zmieniła cel swojej nocnej wyprawy.
Wnętrze budynku nie wyglądało ciekawie. Farba odchodziła ze ścian, w podłodze nie było niektórych desek, a drzwi najwyraźniej zostały wyrwane z zawiasów.
Ale Ophelii to nie przeszkadzało. Nie zwlekając długo, weszła do pierwszego z brzegu pomieszczenia i usadowiła się pod przydymioną ścianą. Wbiła wzrok w dziurę na suficie i czekała.
Nie wiedziała do końca na co, ale przecież jej obiecał. Że przyjdzie, że to wszystko się skończy, że ją stąd zabierze. Ale czy mówił prawdę? Tego nie wiedziała, ale bardzo chciała, żeby tak było.
Może to były tylko puste słowa. Bo czy można uwierzyć komuś, kto po roku nieobecności pojawia się nagle diametralnie zmieniony? Rozpoznać, kiedy mówi prawdę, a kiedy kłamie?
Podobno człowieka poznaje się dopiero po jego śmierci. I to by miało pewien sens, gdyby nie to, że z trupem nie da się porozmawiać. Ale są pewne wyjątki od reguły i takim właśnie wyjątkiem był on – anioł. Dobra istota, która powinna służyć, ale bynajmniej nie szkodzić.
Kochała go. Kochała go jak nikogo innego na świecie.
Przecież Dylan był jej bratem. Tęskniła za nim. Nie mogła pogodzić się z jego śmiercią. Z jego brakiem wśród żywych.
Minął rok, odkąd zdarzył się pewien feralny wypadek, w którym tak właściwie najbardziej ucierpiał Dylan. Jego upici prawie do nieprzytomności znajomi nie myśleli nawet o konsekwencjach jazdy po alkoholu. Dla nich ważna była tylko zabawa.
A że on siedział z przodu jako pasażer i to właśnie prawa strona samochodu została najbardziej wgnieciona w drzewo, to oczywiście nie wina kierowcy, absolutnie! Przecież to nie on kazał mu siadać właśnie w tym miejscu, prawda? A te kilka piw i drinków, było wypitych tylko dla ,,rozluźnienia atmosfery”. Kto się spodziewał, że to będzie miało aż tak poważne skutki?
Po kilku miesiącach wrócił. Wrócił, bo miał kilka niezałatwionych spraw. Ale załatwianie ich wymknęło się spod kontroli i nie może już Tam wrócić.
Pamięta, jak ją przepraszał.
Że sprawił tyle bólu, że zniknął bez pożegnania, że dokonał zemsty, która była słodsza, niż się spodziewał…
Obiecał, że już zawsze będzie przy niej, a teraz co? Przez dwa tygodnie nie dawał znaku życia i nagle chce się spotkać.
Tak bardzo pragnęła go znowu zobaczyć, że nic innego się dla niej nie liczyło.
Cichy trzepot rozdarł pełną oczekiwania ciszę.
Ophelia zerwała się z miejsca i ustała jak sparaliżowana. Odgłos zdawał się być coraz bliżej, aż w końcu, zza drzwi zaczęło powoli wychylać się ogromne, białe skrzydło. Potem drugie, a na końcu ich właściciel.
Na widok brata, Ophelia prawie pisnęła z radości, a po policzku spłynęła jej łza.
Ciemne, przydługie włosy okalały jego zmartwioną twarz. Orzechowe oczy były pełne bólu, a usta wykrzywił smutny uśmiech.
Ku zdziwieniu dziewczyny, ubrany był w ten sam, czarny sweter i jeansy, które miał na sobie w dniu śmierci.
Nagle, zbliżył się do Ophelii i objął ją mocno. Ona odwzajemniła uścisk i wtuliła się w jego ramię.
Jeszcze raz chciała poczuć się jak mała dziewczynka, którą pociesza starszy brat.
- Przepraszam – wyszeptał jej do ucha – ale musimy się pożegnać.
Te słowa były niczym energicznie wymierzony policzek.
- Co ?! – wrzasnęła, odsuwając się od brata – jak to ?!
On nie odpowiedział nic. Złożył tylko delikatny pocałunek na jej czole i uronił łzę. Spojrzał raz jeszcze w głębokie, zielone oczy siostry, a jego usta ułożyły się w bezgłośne ,,przepraszam”. Odwrócił się na pięcie i nim Ophelia zdążyła mrugnąć, Dylana już nie było.
Tylko małe piórko, unoszące się przez chwilę w powietrzu, zaczęło powoli opadać. Ophelia upadła na kolana, uniósłszy do góry rękę, na której się zatrzymało. Jej rozpacz sięgnęła zenitu. Z zaczerwienionymi od płaczu oczyma, wybiegła z budynku w leśną głuszę. Ściskała w dłoni piórko, które było jedynym dowodem na to, że naprawdę spotkała brata.
Zatrzymała się gwałtownie, czując przeszywające zimno w prawej dłoni. Rozchyliła palce i zamiast pióra, ujrzała topniejącą kostkę lodu. Mimo tego, nie wypuściła jej z uścisku.
Zapatrzyła się na nią i nie zauważając wystającego korzenia, potknęła się, lądując na ziemi. Od razu straciła przytomność, uderzając skronią o ostry kamień.
Ciszę panującą w lesie przerwało głośne wycie.
Wilki, leśne duchy, zbliżały się do Ophelii, wyczuwszy krew. Ona nie mogła nawet krzyczeć. Nie mogła nic. Nie dane jej było zobaczyć nawet swoich oprawców.
Dzień później, miejscowy leśniczy, znalazł rozszarpane przez leśną zwierzynę ciało dziewczyny, która w zaciśniętej dłoni trzymała małe, białe piórko…
Krople deszczu stukały o blaszany parapet, nie pozwalając zasnąć mieszkańcom domu. Usilnie próbując oddać się w objęcia Morfeusza, nie zdawali sobie nawet sprawy, że kogoś brakuje.
Ophelia, bo tak miała na imię owa ,,zguba”, ruszyła w mrok nocy przez las. Ubrana tylko w zwiewną, szafirową koszulę, przedzierała się przez chaszcze. Pojedyncze gałązki muskały jej ciało, zostawiając za sobą krwawe ślady. Czekoladowe kosmyki długich włosów zaczepiały co jakiś czas o różnorakie rośliny, przez co były w zupełnym nieładzie. Pełne nadziei, szmaragdowe oczy zaszkliły się i po zaczerwienionych policzkach dziewczyny popłynęły łzy.
Nie przejmowała się nawet przeszywającym zimnem. A zwłaszcza bosymi stopami, które były pełne bąbli i ran.
Jej celem był stary, opustoszały dom, stojący na obrzeżach lasu.
I póki co, nic nie mogło sprawić, żeby zmieniła cel swojej nocnej wyprawy.
Wnętrze budynku nie wyglądało ciekawie. Farba odchodziła ze ścian, w podłodze nie było niektórych desek, a drzwi najwyraźniej zostały wyrwane z zawiasów.
Ale Ophelii to nie przeszkadzało. Nie zwlekając długo, weszła do pierwszego z brzegu pomieszczenia i usadowiła się pod przydymioną ścianą. Wbiła wzrok w dziurę na suficie i czekała.
Nie wiedziała do końca na co, ale przecież jej obiecał. Że przyjdzie, że to wszystko się skończy, że ją stąd zabierze. Ale czy mówił prawdę? Tego nie wiedziała, ale bardzo chciała, żeby tak było.
Może to były tylko puste słowa. Bo czy można uwierzyć komuś, kto po roku nieobecności pojawia się nagle diametralnie zmieniony? Rozpoznać, kiedy mówi prawdę, a kiedy kłamie?
Podobno człowieka poznaje się dopiero po jego śmierci. I to by miało pewien sens, gdyby nie to, że z trupem nie da się porozmawiać. Ale są pewne wyjątki od reguły i takim właśnie wyjątkiem był on – anioł. Dobra istota, która powinna służyć, ale bynajmniej nie szkodzić.
Kochała go. Kochała go jak nikogo innego na świecie.
Przecież Dylan był jej bratem. Tęskniła za nim. Nie mogła pogodzić się z jego śmiercią. Z jego brakiem wśród żywych.
Minął rok, odkąd zdarzył się pewien feralny wypadek, w którym tak właściwie najbardziej ucierpiał Dylan. Jego upici prawie do nieprzytomności znajomi nie myśleli nawet o konsekwencjach jazdy po alkoholu. Dla nich ważna była tylko zabawa.
A że on siedział z przodu jako pasażer i to właśnie prawa strona samochodu została najbardziej wgnieciona w drzewo, to oczywiście nie wina kierowcy, absolutnie! Przecież to nie on kazał mu siadać właśnie w tym miejscu, prawda? A te kilka piw i drinków, było wypitych tylko dla ,,rozluźnienia atmosfery”. Kto się spodziewał, że to będzie miało aż tak poważne skutki?
Po kilku miesiącach wrócił. Wrócił, bo miał kilka niezałatwionych spraw. Ale załatwianie ich wymknęło się spod kontroli i nie może już Tam wrócić.
Pamięta, jak ją przepraszał.
Że sprawił tyle bólu, że zniknął bez pożegnania, że dokonał zemsty, która była słodsza, niż się spodziewał…
Obiecał, że już zawsze będzie przy niej, a teraz co? Przez dwa tygodnie nie dawał znaku życia i nagle chce się spotkać.
Tak bardzo pragnęła go znowu zobaczyć, że nic innego się dla niej nie liczyło.
Cichy trzepot rozdarł pełną oczekiwania ciszę.
Ophelia zerwała się z miejsca i ustała jak sparaliżowana. Odgłos zdawał się być coraz bliżej, aż w końcu, zza drzwi zaczęło powoli wychylać się ogromne, białe skrzydło. Potem drugie, a na końcu ich właściciel.
Na widok brata, Ophelia prawie pisnęła z radości, a po policzku spłynęła jej łza.
Ciemne, przydługie włosy okalały jego zmartwioną twarz. Orzechowe oczy były pełne bólu, a usta wykrzywił smutny uśmiech.
Ku zdziwieniu dziewczyny, ubrany był w ten sam, czarny sweter i jeansy, które miał na sobie w dniu śmierci.
Nagle, zbliżył się do Ophelii i objął ją mocno. Ona odwzajemniła uścisk i wtuliła się w jego ramię.
Jeszcze raz chciała poczuć się jak mała dziewczynka, którą pociesza starszy brat.
- Przepraszam – wyszeptał jej do ucha – ale musimy się pożegnać.
Te słowa były niczym energicznie wymierzony policzek.
- Co ?! – wrzasnęła, odsuwając się od brata – jak to ?!
On nie odpowiedział nic. Złożył tylko delikatny pocałunek na jej czole i uronił łzę. Spojrzał raz jeszcze w głębokie, zielone oczy siostry, a jego usta ułożyły się w bezgłośne ,,przepraszam”. Odwrócił się na pięcie i nim Ophelia zdążyła mrugnąć, Dylana już nie było.
Tylko małe piórko, unoszące się przez chwilę w powietrzu, zaczęło powoli opadać. Ophelia upadła na kolana, uniósłszy do góry rękę, na której się zatrzymało. Jej rozpacz sięgnęła zenitu. Z zaczerwienionymi od płaczu oczyma, wybiegła z budynku w leśną głuszę. Ściskała w dłoni piórko, które było jedynym dowodem na to, że naprawdę spotkała brata.
Zatrzymała się gwałtownie, czując przeszywające zimno w prawej dłoni. Rozchyliła palce i zamiast pióra, ujrzała topniejącą kostkę lodu. Mimo tego, nie wypuściła jej z uścisku.
Zapatrzyła się na nią i nie zauważając wystającego korzenia, potknęła się, lądując na ziemi. Od razu straciła przytomność, uderzając skronią o ostry kamień.
Ciszę panującą w lesie przerwało głośne wycie.
Wilki, leśne duchy, zbliżały się do Ophelii, wyczuwszy krew. Ona nie mogła nawet krzyczeć. Nie mogła nic. Nie dane jej było zobaczyć nawet swoich oprawców.
Dzień później, miejscowy leśniczy, znalazł rozszarpane przez leśną zwierzynę ciało dziewczyny, która w zaciśniętej dłoni trzymała małe, białe piórko…