28-04-2011, 18:22
Przyznam szczerze, że to moje czwarte opowiadanie w życiu. Z prozą miałam dotąd niewiele wspólnego, na rzeczy się nie znam, ale czasem lubię się sprawdzić. Z góry przepraszam za popełnione błędy.
P.S: nie jestem pewna czy dział "Miniatury" to dobre miejsce.
Nigdy nie życzyłam mojej matce śmierci. Życzyłam jej bólu, cierpienia, wszystkiego, co złe. Nigdy śmierci. Zwłaszcza wtedy, kiedy widziałam, jak stojąc przed lustrem, starannie naciąga na zgrabne uda pończochy, drobną dłonią poprawia niesforne loki koloru blond, z dokładnością i pieczołowitością nakłada na usta karmazyn, tylko po to, by wieczorem tanecznym krokiem wyfrunąć z domu i z premedytacją przyprawić ojcu rogi. Mój ojciec, starzejący się z wieczora na wieczór, spoglądał na oddalającą się postać z milczeniem, śledząc każdy jej ruch. Jego smutne spojrzenie zdawało się prosić mnie o zrozumienie dla kokieteryjnej natury matki. Tak bardzo starałam się zrozumieć...[/p]
Matka zmarła latem, w przeddzień moich szesnastych urodzin. To właśnie wtedy po raz pierwszy i ostatni zapaliłam cygaro ojca, siedząc na dachu naszego starego, wiejskiego domu. Miałam przed oczami jej zamglone spojrzenie, kiedy nakryłam ją leżącą pod zwalistym ciałem obcego mężczyzny. Tego dnia uświadomiłam sobie jak bardzo nienawidzę jej za te szesnaście lat nieszczęść, smutne spojrzenie ojca i drażniąca ciszę przy śniadaniu. [/p]
Ojciec początkowo upierał się, żeby pochować ją pod starą wierzbą na pobliskiej łące, dokładnie tam, gdzie spotkali się po raz pierwszy. Dobrze wiedziałam, jak często chadzał na tę łąkę, tylko dlatego, żeby móc do woli delektować się przeszłością. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego to robi, co widzi w mojej matce, ale on konsekwentnie pogrążał się, udowadniając wszystkim wkoło, że jest skończonym wariatem. [/p]
Był wariatem. Tęskniącym, cierpiącym wariatem. A ona wybiegała z domu, nie patrząc na jego cierpienie. „Świat jest taki piękny z perspektywy motyla” – mawiała. Kochała motyle. Kiedy byłam dzieckiem, razem chadzałyśmy na łąkę i obserwowałyśmy je, mogła mi godzinami opowiadać o każdym z nich. A ja słuchałam jej wtedy zafascynowana i marzyłam, by być jak ona.[/p]
Tuż przed zachodem słońca zakładała kwieciste, kolorowe sukienki i wyfruwała z domu, niby wieczorny motyl, barwna ćma. Taki był porządek dnia, takie były zasady, odkąd pamiętam. To jak zmowa milczenia, niepisana zasada dotycząca brzydkich sekretów mojej matki. Ojciec mawiał, że każda prawdziwa rodzina ma swoje sekrety. Byliśmy więc prawdziwą, pierdoloną rodziną. Pełną sekretów i niedomówień, gnieżdżących się w każdym kącie, beznamiętnie niszczących nas od środka. [/p]
Moja matka każdej zimy przesiadywała przy oknie, malując fantazyjne motyle na płótnie. Oczekiwała lata, zimą była nieszczęśliwa, piękne blond loki chowała pod czarną chustką, jakby w żałobie po letnim słońcu i słowiczym śpiewie. Nadchodzącą wiosnę witała z podnieceniem i radością dziecka. Wiosną ubywało jej lat, mogła fruwać. Wtedy stawała się naprawdę piękną kobietą. [/p]
Razem z ojcem zdecydowaliśmy, że pochowamy ją na wiejskim cmentarzu stojącym w pobliżu starego drewnianego kościółka. Byłaby szczęśliwa, widząc, jak na rosnącym przy jej grobie krzaku dzikiej róży wiosną przesiadują motyle. [/p]
Nigdy nie życzyłam mojej matce śmierci. Zmarła latem w przeddzień moich szesnastych urodzin. W kwiecistej sukience, z perfekcyjnie ułożoną fryzurą i karmazynem na ustach, rozbijając się o skały. Zrzucona ze skarpy. [/p]
Wieczorny motyl, barwna ćma.[/p]
P.S: nie jestem pewna czy dział "Miniatury" to dobre miejsce.
Nigdy nie życzyłam mojej matce śmierci. Życzyłam jej bólu, cierpienia, wszystkiego, co złe. Nigdy śmierci. Zwłaszcza wtedy, kiedy widziałam, jak stojąc przed lustrem, starannie naciąga na zgrabne uda pończochy, drobną dłonią poprawia niesforne loki koloru blond, z dokładnością i pieczołowitością nakłada na usta karmazyn, tylko po to, by wieczorem tanecznym krokiem wyfrunąć z domu i z premedytacją przyprawić ojcu rogi. Mój ojciec, starzejący się z wieczora na wieczór, spoglądał na oddalającą się postać z milczeniem, śledząc każdy jej ruch. Jego smutne spojrzenie zdawało się prosić mnie o zrozumienie dla kokieteryjnej natury matki. Tak bardzo starałam się zrozumieć...[/p]
Matka zmarła latem, w przeddzień moich szesnastych urodzin. To właśnie wtedy po raz pierwszy i ostatni zapaliłam cygaro ojca, siedząc na dachu naszego starego, wiejskiego domu. Miałam przed oczami jej zamglone spojrzenie, kiedy nakryłam ją leżącą pod zwalistym ciałem obcego mężczyzny. Tego dnia uświadomiłam sobie jak bardzo nienawidzę jej za te szesnaście lat nieszczęść, smutne spojrzenie ojca i drażniąca ciszę przy śniadaniu. [/p]
Ojciec początkowo upierał się, żeby pochować ją pod starą wierzbą na pobliskiej łące, dokładnie tam, gdzie spotkali się po raz pierwszy. Dobrze wiedziałam, jak często chadzał na tę łąkę, tylko dlatego, żeby móc do woli delektować się przeszłością. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego to robi, co widzi w mojej matce, ale on konsekwentnie pogrążał się, udowadniając wszystkim wkoło, że jest skończonym wariatem. [/p]
Był wariatem. Tęskniącym, cierpiącym wariatem. A ona wybiegała z domu, nie patrząc na jego cierpienie. „Świat jest taki piękny z perspektywy motyla” – mawiała. Kochała motyle. Kiedy byłam dzieckiem, razem chadzałyśmy na łąkę i obserwowałyśmy je, mogła mi godzinami opowiadać o każdym z nich. A ja słuchałam jej wtedy zafascynowana i marzyłam, by być jak ona.[/p]
Tuż przed zachodem słońca zakładała kwieciste, kolorowe sukienki i wyfruwała z domu, niby wieczorny motyl, barwna ćma. Taki był porządek dnia, takie były zasady, odkąd pamiętam. To jak zmowa milczenia, niepisana zasada dotycząca brzydkich sekretów mojej matki. Ojciec mawiał, że każda prawdziwa rodzina ma swoje sekrety. Byliśmy więc prawdziwą, pierdoloną rodziną. Pełną sekretów i niedomówień, gnieżdżących się w każdym kącie, beznamiętnie niszczących nas od środka. [/p]
Moja matka każdej zimy przesiadywała przy oknie, malując fantazyjne motyle na płótnie. Oczekiwała lata, zimą była nieszczęśliwa, piękne blond loki chowała pod czarną chustką, jakby w żałobie po letnim słońcu i słowiczym śpiewie. Nadchodzącą wiosnę witała z podnieceniem i radością dziecka. Wiosną ubywało jej lat, mogła fruwać. Wtedy stawała się naprawdę piękną kobietą. [/p]
Razem z ojcem zdecydowaliśmy, że pochowamy ją na wiejskim cmentarzu stojącym w pobliżu starego drewnianego kościółka. Byłaby szczęśliwa, widząc, jak na rosnącym przy jej grobie krzaku dzikiej róży wiosną przesiadują motyle. [/p]
Nigdy nie życzyłam mojej matce śmierci. Zmarła latem w przeddzień moich szesnastych urodzin. W kwiecistej sukience, z perfekcyjnie ułożoną fryzurą i karmazynem na ustach, rozbijając się o skały. Zrzucona ze skarpy. [/p]
Wieczorny motyl, barwna ćma.[/p]