20-03-2011, 14:25
Hatzes
I
Koszmar mija, gdy zapadasz w sen
- Hunter, "Siedem"
Podświadomość wyrzuciła mnie w kokon własnej skóry, która przyrosła do mnie cieniutkimi naczyniami krwionośnymi. Starałem się złapać oddech – nie dało się. W nos wgryzał się odór moczu i kału. Zacząłem machać dłońmi, tak długo, aż skóra puściła. I wyślizgnąłem się przed dziurę, zrywając setki przytwierdzonych do mojego ciała żył i tętnic. Krwawiłem z każdego miejsca na ciele, czując ciepło tej ambrozji życia, kwitnące na chłodnej posadzce pod plecami. Ktoś jednak nie dał mi spokojnie umrzeć. Ciągnięty za dłonie, zostawiając mozaikę śladów na podłodze, miałem dziwne poczucie pogrążania się sen – tym razem w ten wieczny. Podniesiono mnie i oblano jakimś kurewsko zimnym płynem. Napiąłem wszystkie mięśnie, tak że wybuchły korowodem impulsów w neuronach, przesyłając do głowy jedną, stale powtarzającą się wiadomość.
Ból.
Nagle wszystko ustało. Wokół mnie czułem tylko obłok, zatykający uszy, wgryzający się do nosa i ust. Rozgarniałem go machaniem dłońmi, które były jak w gipsie. Przypominał mgłę, którą mógłbym kroić nożem. Tak go odczuwałem, bo nawet na moment nie odważyłem się rozchylić powiek. Nagle poczułem szarpnięcie i cichy syk sprężarek. W tym samym momencie uruchomiły się małe śmigła wentylatorów, które wyssały obłok tak, że nagle poczułem się suchy jak pieprz. Coś popchnęło mnie do przodu; rozległ się dźwięk rozsuwanych drzwi, choć nawet nie wiedziałem gdzie. Niemal przewróciłem się stawiając toporne kroki unieruchomionymi w stawach nogami.
Starałem się otworzyć oczy. Naprawdę. Nie sądziłem, że kiedykolwiek okaże się to takie trudne. Poruszyłem drżącymi dłońmi i powolnym ruchem nakryłem nimi twarz. I wtedy, dopiero naciskając mocno opuszkami na policzki, poczułem zaschniętą skorupę Lunara. Syrop, który miał zasklepić moje rany, stał się podobną do szronu pokrywą przywierającą do skóry.
Zdrapywałem go z siebie w jakimś chorym spazmie przerażenia. Nie miałem pojęcia, czy robiłem sobie krzywdę – gówno mnie to obchodziło. Wszystko podporządkowałem jednemu celowi – zobaczyć to, co mnie otacza. W końcu mogłem rozchylić powieki. Zaczerpnąłem głęboko powietrza i zrobiłem to. I wtedy pojawił się problem – wciąż nic nie widziałem.
Potrząsnąłem głową. Szybko, rozpaczliwie. Może coś zostało, jakaś skorupka. Może to działanie Lunara? A może szok… Splotłem palce u rąk, może to uraz, może utrata krwi, może wylew do mózgu, może coś mnie blokowało, coś oślepiło…
Nagle wężowata lampa rozbłysła bladym błękitem. Uciszyłem wewnętrzny głos przerażenia. Przejąłem kontrolę nad swoim ciałem wbrew świadomości, wbrew wszechobecnemu uczuciu zagrożenia. Jednak wciąż bałem się, najprawdziwszym strachem, tak realnym, że nie potrafiłem do końca zepchnąć go w głąb siebie.
To umysł słał mi sygnał ostrzegawczy.
Uważaj – szeptał.
Tylko, kurwa, powiedz mi jeszcze na co.
Wyciągnąłem ręce i klepiąc ścianę, powoli wymacałem włącznik światła.
- Polecenie potwierdzone, panie Charubin – zadudnił nagle głośnik, który pojawił się nad czytnikiem kodu genetycznego.
Poznałem tę sukę o bezbarwnym głosie. To ona mnie uśpiła, to ona modelowała proces obrastania w nowe tkanki. To ona pociągnęła mnie do komory, stosując kriomanipulację, do zasklepienia wszelkich ran. I przy okazji przypomniała mi jak się nazywam.
Światło przez chwilę mrygając, zaraz zaczęło świecić na całego. Zlustrowałem pomieszczenie i momentalnie zacisnąłem mocno szczęki. Raz jeszcze sięgnąłem do oczu i palcem przejechałem po gładkiej skórze przysłaniającej gałkę. Rozchyliłem powieki i cofnąłem się, nie rozumiejąc.
Reszta kokonów była pusta.
- Sybi… co stało… co… z załogą? – rzuciłem w eter, opierając się o ścianę.
- Załoga numer jeden obudziła się trzysta trzydzieści cztery tysiące siedemset dwanaście godzin temu.
- Ile? – wypaliłem.
Nie mogłem się skupić, by to przeliczyć. Sybilla milczała jak zaczarowana. Zacząłem energicznie trzeć palcami o skronie, dzieląc podaną liczbę. Trzysta trzydzieści cztery na dwadzieścia cztery… To będzie… będzie...
- Przecież to ponad trzydzieści osiem lat! – ryknąłem.
- Potwierdzam – zasyczał głośnik.
Zagryzłem wargi.
- Załoga numer dwa. – Milczenie. – Załoga numer dwa. – mruknąłem znowu. – Stan załogi numer dwa! – Przypieprzyłem w głośnik. – Czy załoga numer dwa ŻYJE?!
Naliczyłem pięć uderzeń serca.
- Stan nienaruszony.
- Więcej informacji – wychrypiałem, czując ulgę.
- Wegetacja nie przerwana – odpowiedziała Sybi.
- Stan załogi numer trzy?
- W pełni ustabilizowany.
To był pierwszy raz, kiedy miałem nadzieję, że sztuczna inteligencja i wszelkiej maści roboty są nieomylne. Chcąc opanować narastające przerażenie przeanalizowałem sytuację i patrząc na rozpruty kokon pod szablonem Tong Lee-Homi, zapytałem cichym głosem:
- Kto obecnie pełni funkcję kapitana?
Coś zatrzeszczało i równolegle po ścianie zaczęły przesuwać się czytniki, bijące w siebie wiązką laserową.
- Wykrywanie ludzkiej inteligencji – powiadomił mnie układ syntetyczny.
Wcale mnie to nie ucieszyło. Sybilla skanując statek w poszukiwaniu wybudzonych dawała mi jasno i wyraźnie do zrozumienia, że coś tu naprawdę było nie tak.
- Brak wyników – zawyrokowała. – Przejmuje pan częściowe obowiązki dowódcze.
Serce skoczyło mi do biegu. Odwróciłem się nagłym ruchem, w skupieniu obserwując otoczenie. Dookoła panował totalny bezruch. Wiedziałem, że to tylko nagły przypływ przerażenia, jednak świadomość śmierci pozostałych była silniejsza od rozumowego myślenia.
- Rozpoczęcie sekwencji wybudzania załogi numer dwa – rzuciłem w eter.
Starałem się z całych sił, by głos mi nie drżał.
- Polecenie przyjęte.
Spróbowałabyś nie.
Gdy ruszyłem w stronę wrót, przypominających powieki jakiegoś gada, te otworzyły się z mlaśnięciem. Wyjrzałem zza niech niepewnie, patrząc na jaśniejące kadzie z fosforyzatorem. Cały ich rząd umieszczono w suficie. Dopiero, gdy rozbłysły z pełną mocą ukazał się cały korytarz wraz z następnym zakrętem. Zatrwożył mnie widok paru pękniętych polerów i powyginanych blach filarów wystających ze ścian jak żebra w cielsku ogromnego zwierzęcia. Dopiero po chwili odważyłem się postawić krok za grodzią. Skrzywiłem się, zupełnie niepotrzebnie, oczekując dudnienia czy trzasków. Podłoga jednak nie zareagowała na moje kroki. Przeszedłem więc nieco dalej, opierając się plecami o ścianę, wciąż bacznie obserwując budzący lęk zwrot korytarza, jakieś dwadzieścia metrów dalej.
Na wrotach do komory numer trzy dostrzegłem pokaźne wybrzuszenie o nieregularnym kształcie. Wyglądało jakby ktoś chciał wydostać się z wewnątrz, próbując przebić się przez zaporę z nieludzką siłą. Odczekałem chwilę, stojąc w bezruchu, starając się uspokoić szybko bijące serce. Przymknąłem oczy i sięgnąłem do czytnika przy grodzi, nad którą świeciła się tylko lewa część wizjera z numerem dwa. Ową połowę wyznaczało zygzakowate pęknięcie.
Nim jeszcze rozchyliłem powieki odurzył mnie fetor, który wentylacja pchnęła mi prosto w twarz. Gdy błysnęło światło lamp przy kokonach, jęknąłem cicho.
Na podłodze leżał napuchnięty trup. Dopiero po paru głębszych oddechach i trwożnym wpatrywaniu się w korytarz, stąpając delikatnie obszedłem zwłoki. Mężczyzna – nabrałem pewności po genitaliach - miał otwarte oczy, zaschniętą twarz i sine usta. Uwagę przykuwały połamane paznokcie; korciło mnie by obejrzeć schowane w ścianach wrota.
Szybkim ruchem zerknąłem na pozostałe kokony – były całe. Spojrzałem na identyfikatory nad hakami. Trzy kobiety, jeden mężczyzna. Nie wiem co mnie podkusiło, ale przeczytałem napis także nad tym otwartym. I znów zaatakował mnie strach, wbijający się w mózg ławicą iskier. Obejrzałem się, jednak nic, prócz trupa, nie przykuło mojej uwagi. Pan kapitan wpatrywał się w światło na suficie, zastygły w jakimś oczekiwaniu na cud, ratunek, czy bóg wie co. Łysina nadawała twarzy wyrazu odlanej z tworzywa sztucznego maski. I byłbym tak go podziwiał, gdyby nie rozpoczął się proces wybudzania reszty załogi. Patrząc na precyzję poprzednich ocen Sybi mogłem spodziewać się wszystkiego.
Poczułem pot na skroniach.
Pierwsza wybudziła się Lisandra van Meerwe. Ledwie wykaraskała się z kokonu, a pochwyciły ją metalowe macki Sybi. Widząc otwarte rany na jej brzuchu, plecach i reszcie ciała powoli dotknąłem swoich skroni i jeszcze raz pomasowałem. Skorupa lunara teraz stała się gąbczasta, całkiem niepodobna w dotyku do skóry. A przecież przed chwilą tarłem weń palcami próbując skupić się i podzielić liczby.
Poczułem się dziwnie, dreszcz przebiegł mi po ciele i zmusił do zmrużenia oczu. Miałem świadomość tego jak będzie wyglądać moje ciało przez najbliższy czas. Jednak jedną szybką myślą postanowiłem całkowicie to ignorować, nie zauważać, zapomnieć.
Dotknąłem delikatnych zgrubień na brzuchu. Przemogłem się i przelotnie obejrzałem własne ciało. Zacisnąłem mocno zęby. Skupiłem się tylko na tym, że nikt mnie nie odział.
Byłem całkiem nagi.
* * *
Następny był Frederic Maywash. Ledwie co zdążyłem zobaczyć jego ohydne, stylizowane na czerwień oczęta, a już ciągnęły go w bok łapska Sybi. Jednak nagle nastąpiła komplikacja i z własnego kokonu wyskoczyła Tatiana Karvarowa. Wydała mi się jeszcze bardziej drobna niż kiedyś. Upadła na ziemię z charkotem kwitnącym w zaciśniętym gardle. Łypnąłem wzrokiem na macki, które upychały Freda obok Lisy, informując mnie mruganiem czerwonego światełka, że komora kriomanipulacyjna jest pełna.
Zdjąłem świeżo znalezioną kurtkę i nałożyłem na nagie ciało Tati. Syberyjka krwawiła skąd się tylko dało. Charczała, gdy przytulałem ją do siebie. Zaniosłem ją do komory w jedynce – tej która mnie przywróciła do życia. Wsadziłem doń szybkim ruchem i odsunąłem się nieznacznie.
- Uruchomić komorę numer jeden. Autoryzuję!
- Potwierdzam.
Na Tati spłynął Lunar, krzepnąc po chwili w przezroczystą skorupę. Zbliżając się odgadłem anorektyczną chudość syberyjki – cała druga załoga, dzięki pomocy Lunara, miała dopiero odzyskać większość płynów ustrojowych, uzupełnić wszelki zapas wody i węglowodorów. Stąd braki w tkance tłuszczowej. Nagle naszła mnie myśl, że przecież ja zdrapałem ów syrop z siebie, z godną podziwu precyzją. Zerknąłem szybko na nogi i ręce – nie zauważyłem jednak żadnych ubytków.
- Sybi – mruknąłem. – Przedstaw mi wykres opisujący proces wzrostu aktywności życiowej w kokonie numer… - zerknąłem nad ten z którego się wybudziłem. - trzy.
Wykwitł przede mną trójwymiarowy układ słupków opisujących moje zmartwychwstanie. Zdziwiłem się widząc te stojące na poziomie siedmiu stopni – zaczynały się na długo przed dniem dzisiejszym. Jakieś piętnaście lat temu. A to oznaczało, że trwałem w półśnie dłużej niż przewidywany czas pierwszej zmiany.
* * *
Każdy z członków załogi regenerował się przez trzy pełne doby, leżąc w płytkim basenie Lunarna. Widok ich gołych ciał dziwnie mnie odstręczał, więc ruszyłem na dziób, by prześledzić historię pokładową. Zachciało mi się śmiać, gdy odmówiono mi dostępu. A gdy atak wesołości ustał, przyszła pora na strach.
Nie miałem zamiaru protestować, ani urządzać głodówki. Jeżeli Hatzes chciał mieć swoje tajemnice, choćby pieprzenie się gdzieś w przewodach z gówno wiedzącą Sybillą, nie zamierzałem naruszać jego prywatności.
Wkurzyłem się dopiero, gdy odmówiono mi przejęcia kontroli nad sterami. Jak to ujęto dyplomatycznie – nie miałem odpowiednich kompetencji. Jednak jedyna osoba, która je miała, gryzła polery przy wejściu do komory numer dwa. A ja kiedyś lubiłem horrory – pomyślałem wtedy. – Idiota ze mnie. Prawdziwy idiota.
Stan nerwowego wyczekiwania trwał pięćdziesiąt sześć godzin – liczyłem je przy pomocy klepsydry, którą znalazłem w szafce podpisanej moim nazwiskiem. Gdy odwracałem ten arabski wynalazek po raz dwieście dwudziesty czwarty, zaświergotały aparaty z basenu kriogenicznego.
Nie zorientowałem się, gdy Maria weszła do kokpitu i uniosła dłonie, idąc w stronę sterów. Odruchowo wymierzyłem w nią najnowszym falowcem, ale nic sobie z tego nie robiła. A trudno nawet wyobrazić sobie to co mogłem z nią zrobić.
Ale nie – szepnęła świadomość uświadamiając mi z kim mam do czynienia.
Przysiadłem na przytaszczonej z magazynku dowódców skrzyni z amunicją, obserwując ruchy Marii. Starała się nie zwracać na mnie uwagi, ale zauważyłem delikatne drgnienie ramion i chwilę zawahania nad panelem jednego z modułów. W tym ukrywanym strachu i dekoncentrującym stresie dostrzegałem jakieś powiązania między mną, a nią. Odetchnąłem głęboko i skupiłem się na wspomnieniach. Ta skośnooka dziewuszka choć wyglądała normalnie, pod skórą kryła diamentowy szkielet, który mnie osobiście, wydawał się szczytem deprawacji ludzkiego gatunku. W mej ocenie nie liczył się fakt, że jej mózg i rdzeń kręgowy były absolutnie normalne, zaaplikowane od jakiejś biednej, zmasakrowanej kobiety, która przy okazji była specjalistką z dziedziny psychologii. Nie obchodziło mnie to. Ktoś powiedziałby zapewne, że to zazdrość – dostać drugą szansę w takim stylu, podczas gdy Fred, mój dobry przyjaciel, wciąż musiał katować się schorzeniami natury neurologicznej. Ale tak naprawdę, mi bardziej odpowiadało określanie tego niesprawiedliwością. I byłbym powiedział to tej pannie, nie raz, nie dwa, dotykając palcem jej sztucznego nosa, ale zawsze jakoś się powstrzymywałem.
Płaciła przecież swoją cenę – nikt nie uważał jej już za człowieka. Więc nie miałem sumienia być szczerym do bólu.
Westchnąłem. Pal licho tę pseudoandroidkę. Przecież cała ta krypa stanowiła wybuchową mieszankę! To skupisko kilkudziesięciu drastycznie różniących się od siebie charakterków, podzielonych na grupy stanowiące pojedyncze zmiany, aż śmierdziało nacjonalistycznym patriotyzmem. Oczywiście o tym akurat nikt otwarcie nie mówił, ale na wspólnych wykładach wystarczyło posłuchać o cudach Afryki, Ameryk, Azji czy Australii. Mnie tęsknotę za Polską wywiało z głowy. Przynajmniej na czas, gdy musiałem martwić się o własną dupę. Liczyłem więc na to, że kilkadziesiąt nadprogramowych lat troszkę pomogło także i innym. Były to jednak marzenia ściętej głowy. Już bardziej wierzyć mogłem w przyjaźń między mną, a Tati, niż w ogólno pokładowy rozbrat z patriotyzmem.
Roześmiałem się w duchu – tak, ta sprawa z Tatianą mnie intrygowała. Bo w końcu, patrząc logicznie, jak można było wybrać mnie na łącznika między załogami poszczególnych zmian, skoro wszystkie mają w swoim składzie Rosjan?
Wcale nie chodziło tu o uprzedzenia. Po prostu nazbierała się góra faktów nieco… utrudniających współpracę. Owszem, mimo to widziałem jakąś płaszczyznę porozumienia, w końcu byliśmy słowianami, ludźmi o wspólnych tradycjach. Ale wszystko zaprzepaszczono wybierając akurat mnie i Tati – dwójkę abstynentów.
* * *
- Sybi, Sybi, Sybi… - bezwiednie powtarzał Fred.
Hologramy ze słupkami ładowania danych powoli zapełniały się błękitem. Przekładając z technicznego na nasze, dawało nam to jako takie pojęcie o procesie retrospekcji wewnętrznego układu operacyjnego.
- Dostęp potwierdzony.
Fred odetchnął głośno. Tati przestała nerwowo jeździć dłońmi po floklerach, smugi zostawiane przez jej palce zniknęły. Lisa spojrzała na górne panele w ludzkim odruchu kierowania podzięki w górę, gdzie hipotetycznie powinno znajdować się metafizyczne niebo. A Maria wydęła wargi, nieśmiało imitując ludzkie gesty. Wszyscy na swój sposób okazali ulgę i radość, nawet ja, krzywiąc usta w charakterystycznym półuśmiechu.
- Udało się – szepnęła Tati.
Sybilla po rozmowie z samą sobą stwierdziła, że jako zespół mogliśmy robić co chcemy. Czyli w praktyce – otworzyć oczy. Aby to zrozumieć trzeba dodać do siebie pobudkę na pustym statku, oderwanie od setek żył i tętnic, śmierć kapitana i tajemnicze wybrzuszenie we wrotach pod trójką i nagle tak prozaiczne pragnienie staje się logiczne.
Stąd uzasadniona radość wśród załogi - Sybi pozwoliła nam rozchylić powieki Hatzesa. Na nasze żądanie przeprowadzała też wewnętrzny rezonans, by sprawdzić, czy przypadkiem w dalszych częściach statku nie zaszyła się grupka zdesperowanych, postarzałych o trzy dekady ludzi.
Osobiście nawet na to nie liczyłem - trzydzieści lat, to trzydzieści lat. Nie do pominięcia przy pełnej świadomości.
- Panie Charubin, proszę o autoryzację – zasyczała Sybi.
- Potwierdzam.
Wystarczyło.
Przez chwilę poczułem się jak Hernan Cortez przybijający do brzegów Ameryki Południowej. Oto zza mgły wyłaniał się nowy świat. Powitał nas barwą tęczowych księżyców, a Epsilon Eridani b nagle wydał się domem samego boga. Gdzieś w dali świeciła gwiazda. Może nie tak wielka i silna jak ojczyste Słońce, ale jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało. Na feerię barw odpowiedzieliśmy prostymi, nieśmiałymi uśmiechami. Tak jak wypadało.
Fred oparł się o pulpit i westchnął głośno.
- Piękne.
Wszystkie inne słowa nagle wydały się zbędne.
* * *
Opanowała nas gorączka wiedzy. Chłonęliśmy informacje o świecie za jednolitą osłoną szyb z wydajnością starych, dobrych PC-tów. Prace trwały cały dzień, z małymi przerwami na posiłki.
Ciekawiło mnie to wszystko, choć równie silnie intrygowało zachowanie załogi.
Obserwowałem ją z niespotykanym obiektywizmem. Analizowałem, łączyłem, stwarzałem sieć wniosków i podejrzeń, czyniąc to nawet podświadomie. Co ciekawe, ani przez moment nie starałem się przeanalizować samego siebie – choć podświadomość słała mi sygnały, że to wszystko na pokaz, by uśpić sumienie, zatrzasnąć strach gdzieś w okowach monotonnej roboty. I trudno mi było się z tym nie zgodzić. Chyba naprawdę pracowałem jak bezrozumna maszyna, wyzzuta z empatii, z tego co człowiecze. Na piedestale stawiałem obiektywizm i misję.
W końcu jednak pokonała mnie ciekawość. Nim się zorientowałem już stałem przy Fredzie.
- A, to ty – mruknął.
- Coś ciekawego?
- Zasysamy odczyty z trzydziestu lat błądzenia po orbicie egzoplanety, a ty pytasz czy coś ciekawego?
- Opowiadaj – rzuciłem zagarniając stojące obok krzesło.
- Jasna sprawa. – Lewy policzek zadrżał mu przez chwilę. Oczy z malinowymi tęczówkami śledziły panele z danymi. – Po pierwsze ten piętrzący się obok nas Megajowisz, to całkiem niezłe ziółko. Ma półtorej mj, bardzo ciekawe zabarwienia w okolicach zwrotników, zupełnie jak burze, a na dodatek… – zawiesił głos, jakby to było niezwykle istotne. – …dziewięć księżyców.
- Jowisz miał chyba ponad sześćdziesiąt, więc skąd te zdziwienie? – wypaliłem.
- Najmniejszy, którego już nazwałem Einsteinem, jest większy od Tytana z Saturna. Ale nasz kochanieńki teoretyk względności wcale nie jest najciekawszy. Tak się składa zabawnie, że sensację dnia zaraz zobaczysz za oknem. Zerknij nad pierścień, będzie walić w naszą stronę.
Spojrzałem to na niego, to na okno. Z czystą nieufnością śledziłem delikatny ruch na orbicie, aż rozdziawiłem usta, patrząc na to, co wyłaniało się zza cienia giganta.
- Chyba jaja sobie robisz – rzuciłem tylko.
- Atmosfera w siedemdziesięciu procentach kompatybilna z Ziemską, zbiorniki jakiejś cieczy na biegunach, no i ten piękny błękitno – żółty odcień. Skurwysyństwo ma masę jednej czwartej Urana.
- Nigdy bym nie pomyślał, że księżyc…
- Niezłe, nie? Hipotetycznie promieniowanie tego bydlaka powinno ścinać wszystko co żyje w obrębie jakiejś jednostki astronomicznej. Ale jego księżyculek, a ściślej rzecz biorąc zapożyczona planeta, jest naprawdę bardzo daleko od tego gazowego olbrzyma. Krąży tak sobie, zapewne od paruset milionów lat, ale to tylko przeprowadzka. I dopóki się nie zbliży, mogą być tam całkiem fajne… organizmy.
- Przecież to jest… - wypaliłem osłupiały.
- Tak – wtrącił się Fred, wyciągając skądś wykałaczkę do dłubania w zębach. – ze cztery razy większe od Ziemi.
- Jakim cudem nie wykryto tego do tej pory?
- Oj, oj. Marna edukacja astronomiczna, co, Peter? Wyobraź sobie, że w oczy świeci ci dziesięć miliardów fotonów tej pięknej gwiazdy. Wychwycenie spośród nich jednego, który należy do tego bydlaka za oknem było trudem, a ty chcesz odkrywać jego księżyce? Zbuduj sobie teleskop wielkości Merkurego i wtedy zacznij wymagać. Przeanalizuj wszyściuteńko i może pośród ziaren piachu dorwiesz maleńką perełkę. Ale podkreślam: może. Poza tym sam wiesz jak podupadła astronomia pozaukładowa, gdy zaczęto kolonizować Marsa. Cały świat zajmujący się kosmosem skupił się na tym projekcie na jakieś dwadzieścia lat. Nikt nie obserwował nieciekawych egzoplanet krążących wokół nieciekawej gwiazdy, jedenaście lat świetlnych od domu, gdy najlepsze przedstawienie rozgrywało się tuż pod drzwiami.
- Dobra, nie wymądrzaj się. Coś jeszcze?
- Ano, nie obrażaj mnie.
- Słucham.
- Lepiej patrz – rzucił i wskazał palcem na jeden z pasków danych. – Sygnał. Wąskopasmowiec. Wiesz, w normalnych okolicznościach myślałbym, że to jakaś łupinka sobie drży w tej studni bez dna, ale nie. To nienaturalne. To je diwne!
- Umiesz to jakoś przeanalizować? – zapytałem, mrużąc oczy i podrywając się z miejsca.
- Zawołam cię jak będę coś wiedział.
Już miałem odejść, gdy, marszcząc brwi, szepnąłem:
- Już ją nazwałeś…
Uśmiechnął się paskudnie.
- Wanaheim – rzucił. – Siedziba nordyckich bogów urodzajności.
Przytaknąłem.
Mogło być.
* * *
Kilkanaście godzin później noosfera Hatzesa wypełniła się milionem pasków z danymi. Sybi, robiąc za nasz piękny mózg, wszystko przemieliła i podała w przystępnej formie. Wykresy, pomiary liczbowe i cała masa zmiennych nagle uświadomiły nam podniosłość odkrycia, jakim było Wanaheim – dziewicza planeta, mijająca nas po kolosalnym półokręgu. Zrozumieliśmy, że to nasza ojczyzna sprzed góra miliarda lat. Oceny Freda odnośnie wody i składu atmosfery okazały się raczej trafne, choć robił je przecież na oko i w oparciu o przestarzałe odczyty pokładowe.
Mój dawny podziw do tego biedaka rozbudził się na dobre. Po pewnym czasie stwierdziłem, że wszyscy wracają do zdrowia nader sprawnie. Tati odzyskała nieco ciała i znów stała się w mych oczach pięknym płatkiem śniegu z północy. Lisa odbudowała swoją atletyczną sylwetkę i tak jak kiedyś, dawała się we znaki męskiej części załogi. Maria nie musiała robić nic, prócz rozkręcania się ze swym układem nerwowym – akurat tu progres był wolniejszy niż u reszty. No a Fred, jak to Fred, zawsze był szczupły, wysoki i nieco niesymetryczny. Znaczy się – wszystko wracało do normy.
Kiedy mój umysł rozhuśtał się na dobre, właściwie podświadomie zacząłem analizować zachowania innych. Zauważyłem kilka ciekawostek, ale nie zwracałem uwagi na choćby częste drżenie lewej części ciała mego malinowookiego przyjaciela. Akurat w tym wypadku znałem przyczynę. Ale podobne zaburzenia zauważyłem także u Tati i Lisy. U siebie zresztą też. Z każdą minutą nabierałem pewności, że lewe dłonie płatają nam figle. Chciałem o tym powiedzieć, ale hipotezy odnośnie skutków wegetacji przewidywały takie rzeczy, więc nie było żadnego sensu gadać o objawach, powikłaniach czy syndromach. Wszystko przecież miało wrócić do normy.
Cała załoga najwidoczniej popierała unikanie przykrych tematów, bo nie poruszaliśmy ich ani razu. Przez pełne czterdzieści osiem godzin.
Właśnie dwa dni po przebudzeniu reszty postanowiłem sprawdzić, czy nie zapomniałem jakiegoś z języków, które umiałem. Własny test zdałem jednak śpiewająco i z zadowoleniem poprosiłem Sybi o herbatę. Po chwili czekania, zobaczyłem jak parujący kubek wyłania się z generatora.
- Herbatka… to jest to – mruknąłem sam do siebie trzymając go mocno.
- Mówiłeś coś?
Lisa wyminęła mnie, podeszła do aparatury przy ścianie i wystukała coś
- Nie, tak sobie tylko…
- Sam do siebie? – zdziwiła się.
- Przez cztery dni samotności dosyć sporo ze sobą gadałem.
- Trzy. Nie zapominaj o Marii – poprawiła mnie.
- Nie zapominam. Tylko powiedz mi ile razy ja rozmawiałem z nią sam na sam? Bo jakoś nie pamiętam.
Prychnęła, co chyba miało oznaczać rozbawienie, i usadowiła się przy okrągłym stole, jakieś sto dziesięć stopni ode mnie. Wtedy zobaczyłem co chciała zjeść.
Tosty.
- Wierzysz, że ktoś z jedynki mógł przeżyć? – zapytała.
Wskazałem palcem na oko.
- Tak, a tu mi czołg jedzie.
- No, ale przecież istnieje takie prawdopodobieństwo.
Znałem jej upodobania do liczb. To jej wpychanie logiki do każdego aspektu życia, zupełnie jakby miała pomóc w osiągnięciu wiecznego szczęścia. Matematyka była bóstwem Lisy w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu.
I teraz mogłem stwierdzić, że po ponad siedemdziesięciu latach jej prywatna teogonia nie uległa zmianie.
- Owszem, istnieje. – Przechyliłem głowę i zmrużyłem oczy patrząc na nią. – Ale w takim razie dlaczego jeszcze nie nawiązali z nami kontaktu? Oduczyli się mówić, że nie mogą wydać polecenia Sybi? Przecież czytniki kodu genetycznego upoważniają ich do podróży po całym statku. Gdyby istnieli, powitaliby nas już dawno temu.
Lisa wzruszyła ramionami, dając mi do zrozumienia, że będzie obstawać przy swoim.
- Może tak, może nie.
Cieszyłem się, że nie chciała kontynuować tematu. Ale nim zdążyłem się tym nacieszyć, Lisa odłożyła kanapkę na talerz i spojrzała na mnie bystro.
- A może nie ma ich już na statku? Może odkryli Wanaheim już dawno temu i udali się na nią? Może tam żyją?
Matematyka czasem wydawała mi się nauką, która pozwalała racjonalnie wierzyć w cuda.
- Tak. I wylądowali i przeżyli i założyli miasto. Albo najlepiej poznali tamtejszych mieszkańców, którzy okazali się skorzy do współpracy i rozpoczęli proces oświecania zacofanych kuzynów. Błagam cię, Lisa, daj spokój.
Kiwnęła tylko głową i zabrała się do jedzenia. Ta obojętność momentalnie przykuła moją uwagę.
- Lisa.
- Tak?
- Nie fascynuje cię odkrycie drugiej Ziemi?
- Fas… właściwie tak. Właściwie… nie wiem. Chyba nie.
- Chyba?
Na jej czole pojawiły się bruzdy.
- Nie mam pojęcia jak to opisać. Właściwie do tej pory nad tym nie myślałam, ale teraz stwierdziłam, że mnie to… zbytnio nie obchodzi.
- A co cię obchodzi?
Zastanawiała się przez dłuższą chwilę, aż w końcu wzruszyła ramionami. W jej oczach ujrzałem jednak strach.
- I nie dziwi cię to? – wypaliłem od razu.
Odłożyła kanapkę.
- Dziwi. Choćby to, że się boję, chociaż nie wiem czego. Albo, że przestałam rozmyślać o losie ludzi na Ziemi, czy Marsie. Tak jakbym budząc się z wegetacji zapomniała o emocjach.
Trwałem w bezruchu. Dopiero po chwili chrząknąłem głośniej i wstałem.
- Wiesz co mnie ciekawi… - zacząłem.
- Tak?
- Że ja też nic nie czuję.
Kłamałem.
Bo były pewne emocje, które nadawały we mnie jak radio fanatycznych moherów klepiące zdrowaśki na antenie przez całą dobę.
To był strach. Bałem się jak diabli.