Via Appia - Forum

Pełna wersja: Hatzes
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Stron: 1 2
Hatzes

I

Koszmar mija, gdy zapadasz w sen
- Hunter, "Siedem"


Podświadomość wyrzuciła mnie w kokon własnej skóry, która przyrosła do mnie cieniutkimi naczyniami krwionośnymi. Starałem się złapać oddech – nie dało się. W nos wgryzał się odór moczu i kału. Zacząłem machać dłońmi, tak długo, aż skóra puściła. I wyślizgnąłem się przed dziurę, zrywając setki przytwierdzonych do mojego ciała żył i tętnic. Krwawiłem z każdego miejsca na ciele, czując ciepło tej ambrozji życia, kwitnące na chłodnej posadzce pod plecami. Ktoś jednak nie dał mi spokojnie umrzeć. Ciągnięty za dłonie, zostawiając mozaikę śladów na podłodze, miałem dziwne poczucie pogrążania się sen – tym razem w ten wieczny. Podniesiono mnie i oblano jakimś kurewsko zimnym płynem. Napiąłem wszystkie mięśnie, tak że wybuchły korowodem impulsów w neuronach, przesyłając do głowy jedną, stale powtarzającą się wiadomość.
Ból.
Nagle wszystko ustało. Wokół mnie czułem tylko obłok, zatykający uszy, wgryzający się do nosa i ust. Rozgarniałem go machaniem dłońmi, które były jak w gipsie. Przypominał mgłę, którą mógłbym kroić nożem. Tak go odczuwałem, bo nawet na moment nie odważyłem się rozchylić powiek. Nagle poczułem szarpnięcie i cichy syk sprężarek. W tym samym momencie uruchomiły się małe śmigła wentylatorów, które wyssały obłok tak, że nagle poczułem się suchy jak pieprz. Coś popchnęło mnie do przodu; rozległ się dźwięk rozsuwanych drzwi, choć nawet nie wiedziałem gdzie. Niemal przewróciłem się stawiając toporne kroki unieruchomionymi w stawach nogami.
Starałem się otworzyć oczy. Naprawdę. Nie sądziłem, że kiedykolwiek okaże się to takie trudne. Poruszyłem drżącymi dłońmi i powolnym ruchem nakryłem nimi twarz. I wtedy, dopiero naciskając mocno opuszkami na policzki, poczułem zaschniętą skorupę Lunara. Syrop, który miał zasklepić moje rany, stał się podobną do szronu pokrywą przywierającą do skóry.
Zdrapywałem go z siebie w jakimś chorym spazmie przerażenia. Nie miałem pojęcia, czy robiłem sobie krzywdę – gówno mnie to obchodziło. Wszystko podporządkowałem jednemu celowi – zobaczyć to, co mnie otacza. W końcu mogłem rozchylić powieki. Zaczerpnąłem głęboko powietrza i zrobiłem to. I wtedy pojawił się problem – wciąż nic nie widziałem.
Potrząsnąłem głową. Szybko, rozpaczliwie. Może coś zostało, jakaś skorupka. Może to działanie Lunara? A może szok… Splotłem palce u rąk, może to uraz, może utrata krwi, może wylew do mózgu, może coś mnie blokowało, coś oślepiło…
Nagle wężowata lampa rozbłysła bladym błękitem. Uciszyłem wewnętrzny głos przerażenia. Przejąłem kontrolę nad swoim ciałem wbrew świadomości, wbrew wszechobecnemu uczuciu zagrożenia. Jednak wciąż bałem się, najprawdziwszym strachem, tak realnym, że nie potrafiłem do końca zepchnąć go w głąb siebie.
To umysł słał mi sygnał ostrzegawczy.
Uważaj – szeptał.
Tylko, kurwa, powiedz mi jeszcze na co.
Wyciągnąłem ręce i klepiąc ścianę, powoli wymacałem włącznik światła.
- Polecenie potwierdzone, panie Charubin – zadudnił nagle głośnik, który pojawił się nad czytnikiem kodu genetycznego.
Poznałem tę sukę o bezbarwnym głosie. To ona mnie uśpiła, to ona modelowała proces obrastania w nowe tkanki. To ona pociągnęła mnie do komory, stosując kriomanipulację, do zasklepienia wszelkich ran. I przy okazji przypomniała mi jak się nazywam.
Światło przez chwilę mrygając, zaraz zaczęło świecić na całego. Zlustrowałem pomieszczenie i momentalnie zacisnąłem mocno szczęki. Raz jeszcze sięgnąłem do oczu i palcem przejechałem po gładkiej skórze przysłaniającej gałkę. Rozchyliłem powieki i cofnąłem się, nie rozumiejąc.
Reszta kokonów była pusta.
- Sybi… co stało… co… z załogą? – rzuciłem w eter, opierając się o ścianę.
- Załoga numer jeden obudziła się trzysta trzydzieści cztery tysiące siedemset dwanaście godzin temu.
- Ile? – wypaliłem.
Nie mogłem się skupić, by to przeliczyć. Sybilla milczała jak zaczarowana. Zacząłem energicznie trzeć palcami o skronie, dzieląc podaną liczbę. Trzysta trzydzieści cztery na dwadzieścia cztery… To będzie… będzie...
- Przecież to ponad trzydzieści osiem lat! – ryknąłem.
- Potwierdzam – zasyczał głośnik.
Zagryzłem wargi.
- Załoga numer dwa. – Milczenie. – Załoga numer dwa. – mruknąłem znowu. – Stan załogi numer dwa! – Przypieprzyłem w głośnik. – Czy załoga numer dwa ŻYJE?!
Naliczyłem pięć uderzeń serca.
- Stan nienaruszony.
- Więcej informacji – wychrypiałem, czując ulgę.
- Wegetacja nie przerwana – odpowiedziała Sybi.
- Stan załogi numer trzy?
- W pełni ustabilizowany.
To był pierwszy raz, kiedy miałem nadzieję, że sztuczna inteligencja i wszelkiej maści roboty są nieomylne. Chcąc opanować narastające przerażenie przeanalizowałem sytuację i patrząc na rozpruty kokon pod szablonem Tong Lee-Homi, zapytałem cichym głosem:
- Kto obecnie pełni funkcję kapitana?
Coś zatrzeszczało i równolegle po ścianie zaczęły przesuwać się czytniki, bijące w siebie wiązką laserową.
- Wykrywanie ludzkiej inteligencji – powiadomił mnie układ syntetyczny.
Wcale mnie to nie ucieszyło. Sybilla skanując statek w poszukiwaniu wybudzonych dawała mi jasno i wyraźnie do zrozumienia, że coś tu naprawdę było nie tak.
- Brak wyników – zawyrokowała. – Przejmuje pan częściowe obowiązki dowódcze.
Serce skoczyło mi do biegu. Odwróciłem się nagłym ruchem, w skupieniu obserwując otoczenie. Dookoła panował totalny bezruch. Wiedziałem, że to tylko nagły przypływ przerażenia, jednak świadomość śmierci pozostałych była silniejsza od rozumowego myślenia.
- Rozpoczęcie sekwencji wybudzania załogi numer dwa – rzuciłem w eter.
Starałem się z całych sił, by głos mi nie drżał.
- Polecenie przyjęte.
Spróbowałabyś nie.
Gdy ruszyłem w stronę wrót, przypominających powieki jakiegoś gada, te otworzyły się z mlaśnięciem. Wyjrzałem zza niech niepewnie, patrząc na jaśniejące kadzie z fosforyzatorem. Cały ich rząd umieszczono w suficie. Dopiero, gdy rozbłysły z pełną mocą ukazał się cały korytarz wraz z następnym zakrętem. Zatrwożył mnie widok paru pękniętych polerów i powyginanych blach filarów wystających ze ścian jak żebra w cielsku ogromnego zwierzęcia. Dopiero po chwili odważyłem się postawić krok za grodzią. Skrzywiłem się, zupełnie niepotrzebnie, oczekując dudnienia czy trzasków. Podłoga jednak nie zareagowała na moje kroki. Przeszedłem więc nieco dalej, opierając się plecami o ścianę, wciąż bacznie obserwując budzący lęk zwrot korytarza, jakieś dwadzieścia metrów dalej.
Na wrotach do komory numer trzy dostrzegłem pokaźne wybrzuszenie o nieregularnym kształcie. Wyglądało jakby ktoś chciał wydostać się z wewnątrz, próbując przebić się przez zaporę z nieludzką siłą. Odczekałem chwilę, stojąc w bezruchu, starając się uspokoić szybko bijące serce. Przymknąłem oczy i sięgnąłem do czytnika przy grodzi, nad którą świeciła się tylko lewa część wizjera z numerem dwa. Ową połowę wyznaczało zygzakowate pęknięcie.
Nim jeszcze rozchyliłem powieki odurzył mnie fetor, który wentylacja pchnęła mi prosto w twarz. Gdy błysnęło światło lamp przy kokonach, jęknąłem cicho.
Na podłodze leżał napuchnięty trup. Dopiero po paru głębszych oddechach i trwożnym wpatrywaniu się w korytarz, stąpając delikatnie obszedłem zwłoki. Mężczyzna – nabrałem pewności po genitaliach - miał otwarte oczy, zaschniętą twarz i sine usta. Uwagę przykuwały połamane paznokcie; korciło mnie by obejrzeć schowane w ścianach wrota.
Szybkim ruchem zerknąłem na pozostałe kokony – były całe. Spojrzałem na identyfikatory nad hakami. Trzy kobiety, jeden mężczyzna. Nie wiem co mnie podkusiło, ale przeczytałem napis także nad tym otwartym. I znów zaatakował mnie strach, wbijający się w mózg ławicą iskier. Obejrzałem się, jednak nic, prócz trupa, nie przykuło mojej uwagi. Pan kapitan wpatrywał się w światło na suficie, zastygły w jakimś oczekiwaniu na cud, ratunek, czy bóg wie co. Łysina nadawała twarzy wyrazu odlanej z tworzywa sztucznego maski. I byłbym tak go podziwiał, gdyby nie rozpoczął się proces wybudzania reszty załogi. Patrząc na precyzję poprzednich ocen Sybi mogłem spodziewać się wszystkiego.
Poczułem pot na skroniach.
Pierwsza wybudziła się Lisandra van Meerwe. Ledwie wykaraskała się z kokonu, a pochwyciły ją metalowe macki Sybi. Widząc otwarte rany na jej brzuchu, plecach i reszcie ciała powoli dotknąłem swoich skroni i jeszcze raz pomasowałem. Skorupa lunara teraz stała się gąbczasta, całkiem niepodobna w dotyku do skóry. A przecież przed chwilą tarłem weń palcami próbując skupić się i podzielić liczby.
Poczułem się dziwnie, dreszcz przebiegł mi po ciele i zmusił do zmrużenia oczu. Miałem świadomość tego jak będzie wyglądać moje ciało przez najbliższy czas. Jednak jedną szybką myślą postanowiłem całkowicie to ignorować, nie zauważać, zapomnieć.
Dotknąłem delikatnych zgrubień na brzuchu. Przemogłem się i przelotnie obejrzałem własne ciało. Zacisnąłem mocno zęby. Skupiłem się tylko na tym, że nikt mnie nie odział.
Byłem całkiem nagi.

* * *

Następny był Frederic Maywash. Ledwie co zdążyłem zobaczyć jego ohydne, stylizowane na czerwień oczęta, a już ciągnęły go w bok łapska Sybi. Jednak nagle nastąpiła komplikacja i z własnego kokonu wyskoczyła Tatiana Karvarowa. Wydała mi się jeszcze bardziej drobna niż kiedyś. Upadła na ziemię z charkotem kwitnącym w zaciśniętym gardle. Łypnąłem wzrokiem na macki, które upychały Freda obok Lisy, informując mnie mruganiem czerwonego światełka, że komora kriomanipulacyjna jest pełna.
Zdjąłem świeżo znalezioną kurtkę i nałożyłem na nagie ciało Tati. Syberyjka krwawiła skąd się tylko dało. Charczała, gdy przytulałem ją do siebie. Zaniosłem ją do komory w jedynce – tej która mnie przywróciła do życia. Wsadziłem doń szybkim ruchem i odsunąłem się nieznacznie.
- Uruchomić komorę numer jeden. Autoryzuję!
- Potwierdzam.
Na Tati spłynął Lunar, krzepnąc po chwili w przezroczystą skorupę. Zbliżając się odgadłem anorektyczną chudość syberyjki – cała druga załoga, dzięki pomocy Lunara, miała dopiero odzyskać większość płynów ustrojowych, uzupełnić wszelki zapas wody i węglowodorów. Stąd braki w tkance tłuszczowej. Nagle naszła mnie myśl, że przecież ja zdrapałem ów syrop z siebie, z godną podziwu precyzją. Zerknąłem szybko na nogi i ręce – nie zauważyłem jednak żadnych ubytków.
- Sybi – mruknąłem. – Przedstaw mi wykres opisujący proces wzrostu aktywności życiowej w kokonie numer… - zerknąłem nad ten z którego się wybudziłem. - trzy.
Wykwitł przede mną trójwymiarowy układ słupków opisujących moje zmartwychwstanie. Zdziwiłem się widząc te stojące na poziomie siedmiu stopni – zaczynały się na długo przed dniem dzisiejszym. Jakieś piętnaście lat temu. A to oznaczało, że trwałem w półśnie dłużej niż przewidywany czas pierwszej zmiany.

* * *

Każdy z członków załogi regenerował się przez trzy pełne doby, leżąc w płytkim basenie Lunarna. Widok ich gołych ciał dziwnie mnie odstręczał, więc ruszyłem na dziób, by prześledzić historię pokładową. Zachciało mi się śmiać, gdy odmówiono mi dostępu. A gdy atak wesołości ustał, przyszła pora na strach.
Nie miałem zamiaru protestować, ani urządzać głodówki. Jeżeli Hatzes chciał mieć swoje tajemnice, choćby pieprzenie się gdzieś w przewodach z gówno wiedzącą Sybillą, nie zamierzałem naruszać jego prywatności.
Wkurzyłem się dopiero, gdy odmówiono mi przejęcia kontroli nad sterami. Jak to ujęto dyplomatycznie – nie miałem odpowiednich kompetencji. Jednak jedyna osoba, która je miała, gryzła polery przy wejściu do komory numer dwa. A ja kiedyś lubiłem horrory – pomyślałem wtedy. – Idiota ze mnie. Prawdziwy idiota.
Stan nerwowego wyczekiwania trwał pięćdziesiąt sześć godzin – liczyłem je przy pomocy klepsydry, którą znalazłem w szafce podpisanej moim nazwiskiem. Gdy odwracałem ten arabski wynalazek po raz dwieście dwudziesty czwarty, zaświergotały aparaty z basenu kriogenicznego.
Nie zorientowałem się, gdy Maria weszła do kokpitu i uniosła dłonie, idąc w stronę sterów. Odruchowo wymierzyłem w nią najnowszym falowcem, ale nic sobie z tego nie robiła. A trudno nawet wyobrazić sobie to co mogłem z nią zrobić.
Ale nie – szepnęła świadomość uświadamiając mi z kim mam do czynienia.
Przysiadłem na przytaszczonej z magazynku dowódców skrzyni z amunicją, obserwując ruchy Marii. Starała się nie zwracać na mnie uwagi, ale zauważyłem delikatne drgnienie ramion i chwilę zawahania nad panelem jednego z modułów. W tym ukrywanym strachu i dekoncentrującym stresie dostrzegałem jakieś powiązania między mną, a nią. Odetchnąłem głęboko i skupiłem się na wspomnieniach. Ta skośnooka dziewuszka choć wyglądała normalnie, pod skórą kryła diamentowy szkielet, który mnie osobiście, wydawał się szczytem deprawacji ludzkiego gatunku. W mej ocenie nie liczył się fakt, że jej mózg i rdzeń kręgowy były absolutnie normalne, zaaplikowane od jakiejś biednej, zmasakrowanej kobiety, która przy okazji była specjalistką z dziedziny psychologii. Nie obchodziło mnie to. Ktoś powiedziałby zapewne, że to zazdrość – dostać drugą szansę w takim stylu, podczas gdy Fred, mój dobry przyjaciel, wciąż musiał katować się schorzeniami natury neurologicznej. Ale tak naprawdę, mi bardziej odpowiadało określanie tego niesprawiedliwością. I byłbym powiedział to tej pannie, nie raz, nie dwa, dotykając palcem jej sztucznego nosa, ale zawsze jakoś się powstrzymywałem.
Płaciła przecież swoją cenę – nikt nie uważał jej już za człowieka. Więc nie miałem sumienia być szczerym do bólu.
Westchnąłem. Pal licho tę pseudoandroidkę. Przecież cała ta krypa stanowiła wybuchową mieszankę! To skupisko kilkudziesięciu drastycznie różniących się od siebie charakterków, podzielonych na grupy stanowiące pojedyncze zmiany, aż śmierdziało nacjonalistycznym patriotyzmem. Oczywiście o tym akurat nikt otwarcie nie mówił, ale na wspólnych wykładach wystarczyło posłuchać o cudach Afryki, Ameryk, Azji czy Australii. Mnie tęsknotę za Polską wywiało z głowy. Przynajmniej na czas, gdy musiałem martwić się o własną dupę. Liczyłem więc na to, że kilkadziesiąt nadprogramowych lat troszkę pomogło także i innym. Były to jednak marzenia ściętej głowy. Już bardziej wierzyć mogłem w przyjaźń między mną, a Tati, niż w ogólno pokładowy rozbrat z patriotyzmem.
Roześmiałem się w duchu – tak, ta sprawa z Tatianą mnie intrygowała. Bo w końcu, patrząc logicznie, jak można było wybrać mnie na łącznika między załogami poszczególnych zmian, skoro wszystkie mają w swoim składzie Rosjan?
Wcale nie chodziło tu o uprzedzenia. Po prostu nazbierała się góra faktów nieco… utrudniających współpracę. Owszem, mimo to widziałem jakąś płaszczyznę porozumienia, w końcu byliśmy słowianami, ludźmi o wspólnych tradycjach. Ale wszystko zaprzepaszczono wybierając akurat mnie i Tati – dwójkę abstynentów.

* * *

- Sybi, Sybi, Sybi… - bezwiednie powtarzał Fred.
Hologramy ze słupkami ładowania danych powoli zapełniały się błękitem. Przekładając z technicznego na nasze, dawało nam to jako takie pojęcie o procesie retrospekcji wewnętrznego układu operacyjnego.
- Dostęp potwierdzony.
Fred odetchnął głośno. Tati przestała nerwowo jeździć dłońmi po floklerach, smugi zostawiane przez jej palce zniknęły. Lisa spojrzała na górne panele w ludzkim odruchu kierowania podzięki w górę, gdzie hipotetycznie powinno znajdować się metafizyczne niebo. A Maria wydęła wargi, nieśmiało imitując ludzkie gesty. Wszyscy na swój sposób okazali ulgę i radość, nawet ja, krzywiąc usta w charakterystycznym półuśmiechu.
- Udało się – szepnęła Tati.
Sybilla po rozmowie z samą sobą stwierdziła, że jako zespół mogliśmy robić co chcemy. Czyli w praktyce – otworzyć oczy. Aby to zrozumieć trzeba dodać do siebie pobudkę na pustym statku, oderwanie od setek żył i tętnic, śmierć kapitana i tajemnicze wybrzuszenie we wrotach pod trójką i nagle tak prozaiczne pragnienie staje się logiczne.
Stąd uzasadniona radość wśród załogi - Sybi pozwoliła nam rozchylić powieki Hatzesa. Na nasze żądanie przeprowadzała też wewnętrzny rezonans, by sprawdzić, czy przypadkiem w dalszych częściach statku nie zaszyła się grupka zdesperowanych, postarzałych o trzy dekady ludzi.
Osobiście nawet na to nie liczyłem - trzydzieści lat, to trzydzieści lat. Nie do pominięcia przy pełnej świadomości.
- Panie Charubin, proszę o autoryzację – zasyczała Sybi.
- Potwierdzam.
Wystarczyło.
Przez chwilę poczułem się jak Hernan Cortez przybijający do brzegów Ameryki Południowej. Oto zza mgły wyłaniał się nowy świat. Powitał nas barwą tęczowych księżyców, a Epsilon Eridani b nagle wydał się domem samego boga. Gdzieś w dali świeciła gwiazda. Może nie tak wielka i silna jak ojczyste Słońce, ale jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało. Na feerię barw odpowiedzieliśmy prostymi, nieśmiałymi uśmiechami. Tak jak wypadało.
Fred oparł się o pulpit i westchnął głośno.
- Piękne.
Wszystkie inne słowa nagle wydały się zbędne.

* * *

Opanowała nas gorączka wiedzy. Chłonęliśmy informacje o świecie za jednolitą osłoną szyb z wydajnością starych, dobrych PC-tów. Prace trwały cały dzień, z małymi przerwami na posiłki.
Ciekawiło mnie to wszystko, choć równie silnie intrygowało zachowanie załogi.
Obserwowałem ją z niespotykanym obiektywizmem. Analizowałem, łączyłem, stwarzałem sieć wniosków i podejrzeń, czyniąc to nawet podświadomie. Co ciekawe, ani przez moment nie starałem się przeanalizować samego siebie – choć podświadomość słała mi sygnały, że to wszystko na pokaz, by uśpić sumienie, zatrzasnąć strach gdzieś w okowach monotonnej roboty. I trudno mi było się z tym nie zgodzić. Chyba naprawdę pracowałem jak bezrozumna maszyna, wyzzuta z empatii, z tego co człowiecze. Na piedestale stawiałem obiektywizm i misję.
W końcu jednak pokonała mnie ciekawość. Nim się zorientowałem już stałem przy Fredzie.
- A, to ty – mruknął.
- Coś ciekawego?
- Zasysamy odczyty z trzydziestu lat błądzenia po orbicie egzoplanety, a ty pytasz czy coś ciekawego?
- Opowiadaj – rzuciłem zagarniając stojące obok krzesło.
- Jasna sprawa. – Lewy policzek zadrżał mu przez chwilę. Oczy z malinowymi tęczówkami śledziły panele z danymi. – Po pierwsze ten piętrzący się obok nas Megajowisz, to całkiem niezłe ziółko. Ma półtorej mj, bardzo ciekawe zabarwienia w okolicach zwrotników, zupełnie jak burze, a na dodatek… – zawiesił głos, jakby to było niezwykle istotne. – …dziewięć księżyców.
- Jowisz miał chyba ponad sześćdziesiąt, więc skąd te zdziwienie? – wypaliłem.
- Najmniejszy, którego już nazwałem Einsteinem, jest większy od Tytana z Saturna. Ale nasz kochanieńki teoretyk względności wcale nie jest najciekawszy. Tak się składa zabawnie, że sensację dnia zaraz zobaczysz za oknem. Zerknij nad pierścień, będzie walić w naszą stronę.
Spojrzałem to na niego, to na okno. Z czystą nieufnością śledziłem delikatny ruch na orbicie, aż rozdziawiłem usta, patrząc na to, co wyłaniało się zza cienia giganta.
- Chyba jaja sobie robisz – rzuciłem tylko.
- Atmosfera w siedemdziesięciu procentach kompatybilna z Ziemską, zbiorniki jakiejś cieczy na biegunach, no i ten piękny błękitno – żółty odcień. Skurwysyństwo ma masę jednej czwartej Urana.
- Nigdy bym nie pomyślał, że księżyc…
- Niezłe, nie? Hipotetycznie promieniowanie tego bydlaka powinno ścinać wszystko co żyje w obrębie jakiejś jednostki astronomicznej. Ale jego księżyculek, a ściślej rzecz biorąc zapożyczona planeta, jest naprawdę bardzo daleko od tego gazowego olbrzyma. Krąży tak sobie, zapewne od paruset milionów lat, ale to tylko przeprowadzka. I dopóki się nie zbliży, mogą być tam całkiem fajne… organizmy.
- Przecież to jest… - wypaliłem osłupiały.
- Tak – wtrącił się Fred, wyciągając skądś wykałaczkę do dłubania w zębach. – ze cztery razy większe od Ziemi.
- Jakim cudem nie wykryto tego do tej pory?
- Oj, oj. Marna edukacja astronomiczna, co, Peter? Wyobraź sobie, że w oczy świeci ci dziesięć miliardów fotonów tej pięknej gwiazdy. Wychwycenie spośród nich jednego, który należy do tego bydlaka za oknem było trudem, a ty chcesz odkrywać jego księżyce? Zbuduj sobie teleskop wielkości Merkurego i wtedy zacznij wymagać. Przeanalizuj wszyściuteńko i może pośród ziaren piachu dorwiesz maleńką perełkę. Ale podkreślam: może. Poza tym sam wiesz jak podupadła astronomia pozaukładowa, gdy zaczęto kolonizować Marsa. Cały świat zajmujący się kosmosem skupił się na tym projekcie na jakieś dwadzieścia lat. Nikt nie obserwował nieciekawych egzoplanet krążących wokół nieciekawej gwiazdy, jedenaście lat świetlnych od domu, gdy najlepsze przedstawienie rozgrywało się tuż pod drzwiami.
- Dobra, nie wymądrzaj się. Coś jeszcze?
- Ano, nie obrażaj mnie.
- Słucham.
- Lepiej patrz – rzucił i wskazał palcem na jeden z pasków danych. – Sygnał. Wąskopasmowiec. Wiesz, w normalnych okolicznościach myślałbym, że to jakaś łupinka sobie drży w tej studni bez dna, ale nie. To nienaturalne. To je diwne!
- Umiesz to jakoś przeanalizować? – zapytałem, mrużąc oczy i podrywając się z miejsca.
- Zawołam cię jak będę coś wiedział.
Już miałem odejść, gdy, marszcząc brwi, szepnąłem:
- Już ją nazwałeś…
Uśmiechnął się paskudnie.
- Wanaheim – rzucił. – Siedziba nordyckich bogów urodzajności.
Przytaknąłem.
Mogło być.

* * *

Kilkanaście godzin później noosfera Hatzesa wypełniła się milionem pasków z danymi. Sybi, robiąc za nasz piękny mózg, wszystko przemieliła i podała w przystępnej formie. Wykresy, pomiary liczbowe i cała masa zmiennych nagle uświadomiły nam podniosłość odkrycia, jakim było Wanaheim – dziewicza planeta, mijająca nas po kolosalnym półokręgu. Zrozumieliśmy, że to nasza ojczyzna sprzed góra miliarda lat. Oceny Freda odnośnie wody i składu atmosfery okazały się raczej trafne, choć robił je przecież na oko i w oparciu o przestarzałe odczyty pokładowe.
Mój dawny podziw do tego biedaka rozbudził się na dobre. Po pewnym czasie stwierdziłem, że wszyscy wracają do zdrowia nader sprawnie. Tati odzyskała nieco ciała i znów stała się w mych oczach pięknym płatkiem śniegu z północy. Lisa odbudowała swoją atletyczną sylwetkę i tak jak kiedyś, dawała się we znaki męskiej części załogi. Maria nie musiała robić nic, prócz rozkręcania się ze swym układem nerwowym – akurat tu progres był wolniejszy niż u reszty. No a Fred, jak to Fred, zawsze był szczupły, wysoki i nieco niesymetryczny. Znaczy się – wszystko wracało do normy.
Kiedy mój umysł rozhuśtał się na dobre, właściwie podświadomie zacząłem analizować zachowania innych. Zauważyłem kilka ciekawostek, ale nie zwracałem uwagi na choćby częste drżenie lewej części ciała mego malinowookiego przyjaciela. Akurat w tym wypadku znałem przyczynę. Ale podobne zaburzenia zauważyłem także u Tati i Lisy. U siebie zresztą też. Z każdą minutą nabierałem pewności, że lewe dłonie płatają nam figle. Chciałem o tym powiedzieć, ale hipotezy odnośnie skutków wegetacji przewidywały takie rzeczy, więc nie było żadnego sensu gadać o objawach, powikłaniach czy syndromach. Wszystko przecież miało wrócić do normy.
Cała załoga najwidoczniej popierała unikanie przykrych tematów, bo nie poruszaliśmy ich ani razu. Przez pełne czterdzieści osiem godzin.
Właśnie dwa dni po przebudzeniu reszty postanowiłem sprawdzić, czy nie zapomniałem jakiegoś z języków, które umiałem. Własny test zdałem jednak śpiewająco i z zadowoleniem poprosiłem Sybi o herbatę. Po chwili czekania, zobaczyłem jak parujący kubek wyłania się z generatora.
- Herbatka… to jest to – mruknąłem sam do siebie trzymając go mocno.
- Mówiłeś coś?
Lisa wyminęła mnie, podeszła do aparatury przy ścianie i wystukała coś
- Nie, tak sobie tylko…
- Sam do siebie? – zdziwiła się.
- Przez cztery dni samotności dosyć sporo ze sobą gadałem.
- Trzy. Nie zapominaj o Marii – poprawiła mnie.
- Nie zapominam. Tylko powiedz mi ile razy ja rozmawiałem z nią sam na sam? Bo jakoś nie pamiętam.
Prychnęła, co chyba miało oznaczać rozbawienie, i usadowiła się przy okrągłym stole, jakieś sto dziesięć stopni ode mnie. Wtedy zobaczyłem co chciała zjeść.
Tosty.
- Wierzysz, że ktoś z jedynki mógł przeżyć? – zapytała.
Wskazałem palcem na oko.
- Tak, a tu mi czołg jedzie.
- No, ale przecież istnieje takie prawdopodobieństwo.
Znałem jej upodobania do liczb. To jej wpychanie logiki do każdego aspektu życia, zupełnie jakby miała pomóc w osiągnięciu wiecznego szczęścia. Matematyka była bóstwem Lisy w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu.
I teraz mogłem stwierdzić, że po ponad siedemdziesięciu latach jej prywatna teogonia nie uległa zmianie.
- Owszem, istnieje. – Przechyliłem głowę i zmrużyłem oczy patrząc na nią. – Ale w takim razie dlaczego jeszcze nie nawiązali z nami kontaktu? Oduczyli się mówić, że nie mogą wydać polecenia Sybi? Przecież czytniki kodu genetycznego upoważniają ich do podróży po całym statku. Gdyby istnieli, powitaliby nas już dawno temu.
Lisa wzruszyła ramionami, dając mi do zrozumienia, że będzie obstawać przy swoim.
- Może tak, może nie.
Cieszyłem się, że nie chciała kontynuować tematu. Ale nim zdążyłem się tym nacieszyć, Lisa odłożyła kanapkę na talerz i spojrzała na mnie bystro.
- A może nie ma ich już na statku? Może odkryli Wanaheim już dawno temu i udali się na nią? Może tam żyją?
Matematyka czasem wydawała mi się nauką, która pozwalała racjonalnie wierzyć w cuda.
- Tak. I wylądowali i przeżyli i założyli miasto. Albo najlepiej poznali tamtejszych mieszkańców, którzy okazali się skorzy do współpracy i rozpoczęli proces oświecania zacofanych kuzynów. Błagam cię, Lisa, daj spokój.
Kiwnęła tylko głową i zabrała się do jedzenia. Ta obojętność momentalnie przykuła moją uwagę.
- Lisa.
- Tak?
- Nie fascynuje cię odkrycie drugiej Ziemi?
- Fas… właściwie tak. Właściwie… nie wiem. Chyba nie.
- Chyba?
Na jej czole pojawiły się bruzdy.
- Nie mam pojęcia jak to opisać. Właściwie do tej pory nad tym nie myślałam, ale teraz stwierdziłam, że mnie to… zbytnio nie obchodzi.
- A co cię obchodzi?
Zastanawiała się przez dłuższą chwilę, aż w końcu wzruszyła ramionami. W jej oczach ujrzałem jednak strach.
- I nie dziwi cię to? – wypaliłem od razu.
Odłożyła kanapkę.
- Dziwi. Choćby to, że się boję, chociaż nie wiem czego. Albo, że przestałam rozmyślać o losie ludzi na Ziemi, czy Marsie. Tak jakbym budząc się z wegetacji zapomniała o emocjach.
Trwałem w bezruchu. Dopiero po chwili chrząknąłem głośniej i wstałem.
- Wiesz co mnie ciekawi… - zacząłem.
- Tak?
- Że ja też nic nie czuję.
Kłamałem.
Bo były pewne emocje, które nadawały we mnie jak radio fanatycznych moherów klepiące zdrowaśki na antenie przez całą dobę.
To był strach. Bałem się jak diabli.
"A może nie ma ich już na statku? Może odkryli Wanaheim już dawno temu i udali się na nią? Może tam żyją?"
To chyba dałoby się ustalić, sprawdzając, czy statkowi nie brakuje czegoś, czym musieliby się tę planetę dostać, jakiejś kapsuły, wahadłowca, itp. No, chyba że ktoś ich porwał.

"Bo były pewne emocje, które nadawały we mnie jak radio fanatycznych moherów klepiące zdrowaśki na antenie przez całą dobę."
E, w ustach kapitana statku kosmicznego dalekiej przyszłości, nawet Polaka, brzmi to zbyt archaicznie i pretensjonalnie.

A rzecz, nie powiem, wciąga, lubię takie twarde, klaustrofobiczne sci-fi, doprawione tu i ówdzie cyberpunkiem - zastanawiające, że narrator postrzega Marię bardziej jako maszynę z elementami organicznymi, niż człowieka w sztucznym ciele, skoro jej mózg zdaje się wciąż należeć do wspomnianej psycholog - do tego całkiem sprawnie napisane językiem z charakterem. Może postacie wydają się nieco płaskie, no ale to dopiero początek. Z chęcią sięgnę po więcej.
Dziękuję za komentarze Smile Skoro jest zainteresowanie z czystym sumieniem mogę wrzucić II część. Do ewentualnych poprawek, które jak widzę już się zaczynają, ustosunkuję się po opublikowaniu ostatniej części - wtedy zrobię gruntowny remont, po prostu.

II

Nie bój się cieni. One świadczą o tym, że gdzieś znajduje się światło

- Oscar Wilde

Hatzes mógł swobodnie pomieścić z dziesięć takich załóg jak moja, zapewniając im osobne pomieszczenia mieszkalne. Tymczasem my gnieździliśmy się w parunastu metrach sześciennych kokpitu i, góra, trzech wyizolowanych laboratoryjkach. Zwyczajnie baliśmy się wyjść dalej. Co z tego, że Sybi uporczywie milczała co do wyników skanowania. My mieliśmy pewność, że ktoś tu jest, ktoś bawiący się z nami w drapieżnika i ofiarę, czekający aż zaczniemy wariować, może i zabijać w ponurej psychozie. Nagle wszystkie niesnaski i antagonizmy zaczęły kumulować się w jedną ideologiczną bombę strachu, która - miałem pewność - kiedyś wybuchnie. Musiałem przyznać, że też się bałem. Więc co dopiero inni - naukowcy znający życie z książek.
Pierwsze przykłady tej manii prześladowczej zaobserwowałem u Lisy i Freda. Unikali siebie jak ognia, śląc nieufne spojrzenia. Cały czas przesiadywali w laboratoryjkach, więc kto wie, może to jedno z nich sterowało małymi kamerami, które ledwie o parę stopni, ale jednak, poruszały się od czasu do czasu za naszymi plecami.
Widzieliśmy to i właśnie od tego zaczęło się szukanie winnych.
Bo gdy nie znasz wroga zaczynasz szukać go na siłę. Byleby mieć podejrzenia, jakąś materialną cząstkę zagrożenia. Wiedzieć kto i co.
Tak w skrócie przedstawiał się nasz stan oblężenia. Wiedzieliśmy, że ktoś tu był. Oblegano nas, jak w twierdzy.
To my byliśmy twierdzą.
Tylko Tati była z początku spokojna, zajmowała się jakimiś zapiskami, całą toną papierów, które wyrzucała z siebie maszyna pod holografami.
Tak mijały nam kolejne dni. W końcu, gdy Tati zbyła mnie milczeniem, a Lisa i Fred pouciekali do swoich laboratoriów, ja, nie chcąc gadać z Marią, musiałem podążyć za jednym z tych paranoicznych introwertyków.
Wrota jego laboratorium mruknęły głośno, tytan rozstąpił się jak Morze Czerwone przed Mojżeszem i zobaczyłem Freda, zbielałego, stojącego tuż-tuż. Jego nerwowe wzruszenie ramion utwierdziło mnie w przekonaniu, że podsłuchiwał, czy ktoś nie czai się na zewnątrz. Wciąż trząsł się z lekka, wbił wzrok w polery pod stopami i rzucił:
- Czego chcesz? – Milczałem. – Nie chcesz, nie mów.
Odwrócił się, by odejść. Ruszyłem za nim.
- Fred… Ty się boisz.
- Chrzań się! - warknął.
Znałem jego napady. I miałem na nie receptę - spokój.
- Czego? Przecież to środek międzyplanetarnego pustkowia. - Zmrużyłem oczy. - Ty naprawdę wierzysz, że ktoś się z nami bawi w kotka i myszkę?
Wywrócił oczami. A ściślej rzecz biorąc jednym okiem – lewe, kontrolowane przez wszczepione mu systemy nadzorujące, nie reagowało na takie czynności.
- Wiesz co to jest stała Klüvera?
- Nie mam zielonego pojęcia.
- Ha-lu-cy-na-cje! – warknął tak głośno, że na plecach pojawiła mi się gęsia skórka.
- Masz jakieś?! – szepnąłem donośnie.
- I to jeszcze ile. - Zaczął wymachiwać rękoma, gestykulując. - Od pajęczakowatych obcych po wizje naszej prywatnej apokalipsy, czy mojego samospalenia. O ile z tymi pierwszymi sobie radzę, to drugie, jakby to delikatnie ująć, są kurewsko gorsze do ZNIESIENIA!
Podszedłem i mocno ścisnąłem jego ramię.
- Co jaki czas?
Uspokoił się, odpowiedział dopiero po paru głębszych oddechach.
- Nie wiem, nie wiem, co jakieś dwie, trzy godziny. Tuż po atakach senności, zupełnie jak krótkie koszmary. Na cztery, góra pięć minut.
- Nie możesz wziąć czegoś na uspokojenie?
Popukał się w skroń.
– To nie wytrzyma takich eksperymentów. – Uśmiechnął się smutno. – Ale dzięki za troskę.
Chciał się odwrócić. Szarpnąłem go, by znowu spojrzał na mi w twarz.
- E-e-e! Nie tak szybko! Co nowego wiesz o Wanaheim?
Zmrużył oczy.
- Masz wyczucie czasu, Peter. Zaraz wracają fale.
- Że co?
- Nie ważne - parsknął. – I tak byś…
- …nie zrozumiał – dokończyłem za niego.
- Siadaj.
Odczekałem chwilę w bezruchu, gdy kręcił się przy komputerach. Nagle drgnął i nachylił się nad ekranem, jakby niedowierzając.
- A w życiu!
- Co się stało?
Nawet na mnie nie spojrzał.
- Są badania składu atmosfery... – zaczął kręcić powoli głową. – Nie wierzę.
- No, co jest?
- To stówa.
Zmarszczyłem brwi.
- Nie kapuję.
- Sto procent kompatybilne.
- Eee...
- Druga Ziemia...
Widziałem już dokładny skan - niemal w pełni powielające się z ziemskimi odpowiednikami słupki składu gazowego powietrza. Porównując je, wyglądały jak pomiary z osad górniczych, jakieś pół tysiąca metrów nad poziomem morza.
Nagle warknęła maszyna tuż obok ekranu. Fred dopiero po chwili uciszył ją, wciąż nie mogąc uwierzyć. Zapatrzył się na mniejszy monitor i nachylił doń jakby szykował się do potraktowania szklanej powierzchni własną głową.
- Osz kurwa!
Tym razem wstrzymałem się z tępym "co".
Fred odwrócił się do mnie i spojrzał. Nozdrza mu zadrżały, gdy zaczął mówić.
- …pamiętasz ten sygnał wąskopasmowy?
- Tak.
- Znowu go nadają.
Niedługo po tym wydarzeniu, udało nam się zasłonić okna kokpitu grubym pancerzem. Dziewczynom wmówiliśmy, że to z powodu znalezienia się w opozycji do słońca – nie było za bardzo na co patrzeć, Wanaheim było zakryte ponurą mgłą nocy.
Czekaliśmy, popatrując na siebie trwożnie. Ja i Fred. Trudno nam było zachować spokój, jednakże przymus prowadzenia obliczeń lotu zdołał wyprać nam świadomość chociaż na parę krótkich godzin.
Tymczasem Sybi milczała jak zaczarowana. Jej nienaturalna wstrzemięźliwość od chlapania jęzorem była głównym tematem naszego zebrania w prowizorycznej stołówce, którą urządziliśmy w jednym z pomieszczeń obok centrum sterowniczego. Po posiłku zostaliśmy jednak z niczym, prócz góry hipotez bez poparcia. Jednakże mnie to gdybanie odpowiadało – odciągało dziewczyny od tematu aktywacji czołowego pancerza.
Jednak nazajutrz najedliśmy się strachu, gdy Tati niedbale zapytała o to Freda. Ten już otwierał usta, by bąknąć coś niezrozumiałego, ale nagle…
Sybi przemówiła.

* * *

- W jakiej części? - zapytał trwożnie Fred.
- Magazyn #3.
Spojrzeliśmy po sobie.
- Ile? - zadaliśmy to samo pytanie.
- Komenda niepoprawna.
- Ile wykrytych osobników?
- Trzech ludzi. Wiek nieznany.
Ruchem ręki przywołałem resztę. Cała nasza piątka pochyliła się nad prostokątnym stołem z danymi, zaśmieconym teraz talerzykami, okruchami i rozlanym sokiem.
- Ktoś musi to sprawdzić - zacząłem.
- Ja odpadam - rzucił Fred, pokazując mi drżącą, lewą rękę. Wiedziałem, że to skutek uboczny operacji. - Jestem za łatwy do capnięcia.
- Więc ja pójdę. - Pochyliłem głowę jak świadomy swego losu męczennik.
- Ja też - dodała szybko Tati.
Tak szybko, że sama się sobie zdziwiła.
- Jesteś pewna? – zapytałem.
Wzruszyła ramionami, jakby odwaga ją opuściła. Chciałem kazać jej zostać, jednak Fred spojrzał na mnie i delikatnie kiwnął głową.
Westchnąłem głośno i ruszyłem po broń.

* * *


Korytarze były ciemne i puste. Wiły się, raz po razie strasząc tajemnicą zakrętów. Ich ściany czasem zdawały się kurczyć, czasem rozszerzać, jakby cały statek powoli oddychał, pogrążony w śnie. Wiedziałem, że to wszystko przez latarki i ludzkie złudzenia, jednak uczucie zagrożenia było nieodparte. Strach walił wzdłuż rdzenia kręgowego coraz silniejszymi falami i trafiał wprost do mózgu, nasilając drżenie rąk. Im dalej zagłębialiśmy się w ten labirynt, światło coraz częściej zdawało się podążać za każdym niechcianym odruchem; ściany miast rozszerzyć, kurczyły się.
Dopiero chwila postoju pomogła mi odzyskać trzeźwe spojrzenie.
Staliśmy, choć już dawno chciałem postawić pierwszy krok. Przed nami unosiła się para z jakiejś przerwanej rury – jednej z setek obejmujących system chłodzenia. Za nią korytarz ciągnął się dalej. Tak przynajmniej wynikało z pobieżnie przeglądniętego wcześniej planu tej partii Hatzesa. Jednakże ja za warstwą unoszącej się mgły nie widziałem już nic.
- Boję się – szepnęła Tati. Dla mnie brzmiało to jak krzyk.
Musiałem się z nią zgodzić. Bo Bóg jeden wiedział co czekało nas dalej. Chyba że…
- Fred. Fred, słyszysz mnie…?
Trzask.
Nie w słuchawkach. Gdzieś przed nami. Głuchy, niechciany, ale jednak wyraźny. Falowiec zakołysał mi się w dłoniach, gdy turbina rozpędzała się.
- Jestem, Peter.
Bałem się odezwać. Ociągałem się dłuższą chwilę, aż Fred zaczął się niepokoić.
- Czy jest coś przed nami?
- Sprecyzuj o co ci chodzi, Peter.
- Jakieś… organizmy.
- Sybi nie wykrywa form inteligencji.
Ugryzłem się w język, chcąc zapytać: a coś innego?
- Dzięki.
Zerwałem kontakt. Ruszyłem do przodu. Zatrzymałem się dopiero przed obłokiem pary. Broń oparłem na ramieniu, czekając na cokolwiek. Ani drgnąłem, póki Tati nie pchnęła mnie delikatnie, nakazując iść dalej.
Mogłem wziąć skafander – pomyślałem przelotnie, stawiając niepewny krok. Przeskoczyłem nad rozerwanym odcinkiem metalowego chodnika i rozejrzałem się dokładnie.
Nic. Tylko gdzieś w oddali zafalowała zieleń fosforyzatora, połaskotana światłem lampki. Przeczucie podpowiadało mi, że właśnie tam znajdował się właz do magazynu.
W ręce drżał mi miotacz częstotliwości, którego turbina delikatnie obracała się w łożysku. Ściskałem jego podstawę jak święty posążek, który miał mi pomóc w walce z demonami. Był ciepły, rozgrzany, cały czas aktywny. Detektor fal ustawiłem na stan ciągłej gotowości. Obawiałem się że to może jednak nie wystarczyć.
Właściwie nie wiedziałem czego się bać. Zaczynałem więc odczuwać strach nawet przed trwożnymi, piskliwymi jękami Tati, która przyczepiła się mego paska z godną podziwu determinacją. Po kilkunastu krokach znalazłem winnego - pewną część mózgu, która odpowiadała za myślenie abstrakcyjne, tworzenie. Zbluzgałem ją we wszystkich trzynastu językach i skręciłem w prawo.
Ucieszyłem się, że przeczucie mnie nie myliło – we wnęce znajdował się właz, stosunkowo mały, gdyż nic większego nie potrzeba na zasoby typu narzędzia, broń, czy amunicja. Jego szarawą powierzchnię zdobiły dwa pokrętła, jedno większe, drugie mniejsze. Obok samego wejścia był czytnik DNA, jak na ironię, zmiażdżony.
- I co? – szepnąłem pod nosem.
- Coś. Ktoś. Nie wiem, Peter. Uważajcie na siebie – odezwał się Fred.
Po sekundzie odezwała się martwa linia, irytując mnie monotonnym piskiem. Zdjąłem słuchawki z uszu i zostawiłem na szyi. Tati puściła mnie i chwyciła silniej małą kuszę. Drżącymi dłońmi włączyła laserowy celownik i kiwnęła głową.
Podszedłem do włazu. Przyłożyłem ucho. I dałbym głowę, ale wydawało mi się, że ktoś czekał po drugiej stronie. Po chwili, gdy sięgałem do pokrętła, usłyszałem ciche, lecz wyraźne dudnienie, jakby tupot bosych stóp.
Westchnąłem. Oddech miałem niespokojny; starłem pot z twarzy. Pokrętła ustąpiły pod moim naporem. Właz drgnął i ukazał nam magazyn #3, pozbawiony luksusu jakim zdały się nagle zielonkawe fosforyzatory.
- Piotr - rzuciła za mną Tati. - Ja się boję…
Nie odpowiedziałem.
Wszedłem do środka i zobaczyłem, że coś się jednak świeci. Jakiś zakątek tego pomieszczenia odkreślał się od reszty zasięgiem starych, przenośnych lamp. Ściany magazynu rozbłyskiwały sporadycznie strzelistymi liniami, jak klatka piersiowa ogromnej ryby. Wszystko miało grobowy charakter pogrążonego w ciszy mauzoleum.
Podeszliśmy nieco dalej, gdy mignął mi przed oczami jakiś kształt. Wymierzyłem w niego miotacz, który rozjarzył się na pomarańczowo, gdy jego turbina przyspieszyła. Lufa latała jak oszalała, ledwie utrzymałem go w ręce.
Widziałem to... coś. Chyba człowieka, ale oczy miał całkiem ślepe. Czekałem na wynik detektora, by rąbnąć weń z miejsca. Nagle przypomniałem sobie jak Sybi, tuż po moim przebudzeniu przeprowadziła skan pokładu w poszukiwaniu form ludzkiej inteligencji – i jej nie znalazła. To wspomnienie chyba uratowało życie mnie i Tati, bo przy nabożnym wpatrywaniu się w pole detektora postanowiłem cofnąć się do drzwi.
Nagle z ciemności wyłoniła się następna para białych oczu. Pot przesiąkł mój strój roboczy pod pachami. Humanoidy ruszyły na nas z dzikim wizgiem. Pchnąłem Tati w tył, gdy detektor pokazał "Niesklasyfikowane". Jak paranoicy wypadliśmy przez właz. Próbowałem go zatrzasnąć i jednocześnie ustawić miotacz na ręczny.
Odrzuciło mnie do tyłu. Widziałem całą trójkę - ludzi i nie ludzi. Ich oszalałe, starcze twarze z siatką zmarszczek. Wyglądali jak Hebrajczycy przebudzeni z wiecznego snu w Auschwitz.
Przyłożyłem palec pod spust. Miotacz rzygnął trzema wiązankami, aż zafalowało powietrze. Cała trójka rozbryznęła się z dźwiękiem pękającego balona. Całe mięcho przywarło do ścian, podłogi, sufitu, ubrań moich i Tati, którą na chwilę zakrył właz, chowając ją w szczelinie między pokrętłami, a ścianą.
Nagle zdałem sobie sprawę, że nie mogłem oddychać.
Cała świadomość zawęziła się do tej jednej myśli.
Nie mogłem oddychać...

* * *

- Lepiej się czujesz?
Nie wiedziałem kto mówił i, przez chwilę, o kim.
- Tak. Już tak – wycharczałem.
- To dobrze.
Czyjeś kroki. Otworzyłem oczy i powoli, z zawrotami głowy, podniosłem się. Siadłem, rezygnując z prób wstania.
- Kto…? – słowa uwięzły mi w gardle.
- Tati - rzucił Fred.
Spojrzałem na młodą Rosjankę z wdzięcznością.
- Dzięki, Bella… - wykrztusiłem.
Zaczerwieniła się, chyba pierwszy raz od początku naszej znajomości.
Rozejrzałem się dookoła czując ból w karku. Widziałem kokpit, pode mną stół z danymi. Zdałem sobie sprawę, że jednak trzeba wstać... Stęknąłem głośno przy pierwszej próbie. Za drugim razem pomógł mi Fred. Oparłem się plecami o blat, sapnięciem błogosławiąc człowieka, który postawił to urządzenie w centrum Sali. Trwałem tak chwilę, oni czekali. Przejrzałem ich twarze.
- Co to było? - zapytał w końcu Fred.
- Pojęcia nie mam – rzuciłem. - Było czarno jak w dupie u murzyna z odrutowaniem z uranu.
Nikt się nie zaśmiał.
- …W-wyglądało jak zombie - dodała po chwili Tati.
Nagle wtrąciła się Lisa.
- Zajrzałam do danych zgromadzonych na Ziemi. Wystarczyło parę minut i pomyślałam, że to... może schorzenie psychiczne.
- Zmieniające ludzi w truposze? - zakpił wyraźnie zaniepokojony Fred.
Rzuciła mu wyzywające spojrzenie, choć drżały jej dłonie.
- Ano jest takie, s-sami zerknijcie.
Zerknąłem i nie mogłem uwierzyć.
- Cholera, prawda - zdobyłem się na komentarz.
- Porfiria. Gościu wygląda jak opalony wampir. I pod pojęciem opalony, wcale nie mam na myśli brązowego barwnika w skórze - skomentował Fred i spojrzał na Lisę przychylniej.
Ale to dopiero nasza cicha, wpółmechaniczna koleżanka zdała fundamentalne pytanie.
- Ale jak? Skąd? Co mogło to u nich wywołać?
- Zaburzenia psychiczne.
- Wady genetyczne.
- Nie. Zwykła ciemność.
Nagle poczułem, że Lisa może mieć rację.
- Rozwiń to.
Zaczerpnęła tchu.
- Pomyślcie. Ta ciemność w całej części statku, tylko częściowe światło, które tak po prawdzie często musiało ich razić, tyle lat w osamotnieniu, podwyższony wskaźnik agresji z racji koligacji z tymi samymi ludźmi... wszystko może prowadzić do Porfirii.
Fred przytaknął.
- Racja - podsumowałem.
Znaczy się miałem taką nadzieję.
- Ale Porfiria to choroba uwarunkowana genetycznie. – Fred zaprzeczył samemu sobie. – Nader rzadka. Nie ma szans by akurat trzy osoby przebywały na tym statku i były chore na akurat taką odmianę Porfirii upodabniającą do wampira. – Zassał lewy policzek. Nowy tik nerwowy, zapisałem to sobie w pamięci. – Z tego co właśnie sobie przypomniałem, bądź wciąż przypominam, Porfiria to choroba polegająca na zaburzeniach w obrębie enzymów.
- Wnioski, Fred, wnioski – rzuciłem niepewnie.
Gdyby miał peta wyglądałby wręcz filmowo.
- To akurat proste. – Wymierzył we mnie spojrzenie malinowych oczu. – To nie Porfiria.
- Ale objawy pasują! – zaprotestowała Lisa.
- Ale całokształt już nie.
- Więc co to było? – zapytała Maria wychylając się z krzesła.
Odezwałem się nim zrobił to Fred.
- Teraz już nic nie pasuje. Tylko jakaś nader dziwna psychoza, która sprawiła, że zaczęli okaleczać siebie, ale nie siebie nawzajem. – Zastanowiłem się chwilę i pokiwałem głową. – Nie ma szans, bym cokolwiek wykombinował.
Fred podumał chwilę i pokazał wszystkim dlaczego właściwie go podziwiałem.
- Jak wyglądają oczy człowieka podczas snu?
- Są skierowane raczej ku górze – odpowiedziałem niepewnie. - … a białka…
- … są widoczne jakby brakło źrenic – wtrącił. Wycelował we mnie palcem. – Więc jeżeli mieli jedynie wpółotwarte oczy… a mieli. – Spojrzał na Tati szukając potwierdzenia i uzyskał je. – To świadczyć to może o zbiorowych halucynacjach sennych. A to by oznaczało, że mamy przekichane.
- Dlaczego? – zapytała Lisa.
- Bo teraz już kompletnie nie wiem co to mogłoby być.
Zauważyłem ich spojrzenia - nacechowane strachem i jakimś przeczuciem, że wszyscy zaczynają zapadać w jakąś chorobę, coś w deseń manii prześladowczej. Nawet nie zamierzałem wyprowadzać ich z błędu. Myślałem podobnie. Postanowiłem zmienić temat, by obecny ostatecznie nie rozkopał morale załogi.
- Wiesz coś nowego o sygnale?
Fred jeszcze w trakcie mojego pytania palną się w głowę.
- Peter, zapomniałem ci powiedzieć... - zaczął.
- Słucham.
- Sybi wysłała sondy i... zmieniła kurs. - Serce skoczyło mi do biegu.
- Na jaki?
- Zerknij przez okno.
Odwróciłem się i popatrzyłem na przeszklony dach. W dali widać było Superziemię - niemożliwą do pomylenia z żadnym innym księżycem.
A miałem przeczucie, że tak po prawdzie powinienem chcieć się mylić.
z niektórych zgrzytów:

"Wrota jego laboratorium mruknęły głośno"
Hm, mruknięcie ma naturę raczej cichą.

"zobaczyłem Freda, zbielałego,"
I wyobraźnia z miejsca ukazuje Freda białego od stóp do głów; może lepiej "ze zbielałą twarzą", albo zwyczajnie "pobladłego"?

"Trudno nam było zachować spokój, jednakże przymus prowadzenia obliczeń lotu zdołał wyprać nam świadomość chociaż na parę krótkich godzin."
Sens jest jasny, ale to pranie świadomości brzmi jednak kuriozalnie.

"jakby cały statek powoli oddychał, pogrążony w śnie."
Bez "cały", raczej nie oddychałaby tylko część.

"Staliśmy, choć już dawno chciałem postawić pierwszy krok. "
Niezgrabnie to brzmi i chyba kolejny krok, przecież kawałek już przeszli.

"Jego szarawą powierzchnię zdobiły dwa pokrętła"
To "zdobiły" jakoś mnie uwiera, sugeruje dekoracyjność, a w końcu te pokrętła mają konkretne zastosowanie.

"I dałbym głowę, ale wydawało mi się,"
"dałbym głowę, że..." albo "nie dałbym głowy, ale wydawało mi się..."

"Czekałem na wynik detektora, by rąbnąć weń z miejsca. Nagle przypomniałem sobie jak Sybi, tuż po moim przebudzeniu przeprowadziła skan pokładu w poszukiwaniu form ludzkiej inteligencji – i jej nie znalazła. To wspomnienie chyba uratowało życie mnie i Tati, bo przy nabożnym wpatrywaniu się w pole detektora postanowiłem cofnąć się do drzwi."
Tu się kompletnie zgubiłam. Więc Piotr czeka na wynik detektora inteligencji, przypomina sobie, że Sybi wcześniej żadnej nie wykryła i zamiast "rąbnąć weń z miejsca", cofa się do drzwi? Poza tym stoi naprzeciw jakichś nieznanych, niebezpiecznych stworów, ale całą i aż nabożną uwagę poświęca detektorowi?

Przyznam, że poprzednia część podobała mi się dużo mocniej, na pewno jest bardziej dopracowana i trzymają ją w ryzach ciekawe, klimatyczne opisy. W tej przeważa taki trochę na kolanie pisany dialog. Narrator dużo mówi o narastającym wrażeniu paranoi, zamiast budować je napięciem i niepokojącymi sugestiami. Wyprawa w głąb statku, która byłaby dobrą okazją odbudowania klimatu, również wypada dość beznamiętnie. Trochę też irytuje załoga, wydawałoby się, że ludzie na tyle twardzi, by dać się wysłać w kosmos blaszaną puszką made in China, nawet cherlawi naukowcy, powinni dysponować większą równowagą i odpornością psychiczną. Ci tutaj zachowują się trochę jak dzieci przypadkowo zamknięte na noc w szkole. Sorry, że tak marudzę, ale pierwszą częścią poprzeczkę zawiesiłeś wysoko, to i wymagania czytacza podobne :)
Witaj.

Na razie przeczytałem tylko część pierwszą, a co za tym idzie, zgrzyty, które niżej wymieniłem odnoszą się wyłącznie do tej części.
Nie ukrywam, opowiadanie mnie zaciekawiło. Na temat Twojego warsztatu nie będę się wypowiadał, bo dobrze wiesz, co sądzę. Smile


Zgrzyty:


Cytat:Podświadomość wyrzuciła mnie w kokon własnej skóry, która przyrosła do mnie cieniutkimi naczyniami krwionośnymi.
Gdy ruszyłem w stronę wrót, przypominających powieki jakiegoś gada, te otworzyły się z mlaśnięciem. Wyjrzałem zza niech niepewnie, patrząc na jaśniejące kadzie z fosforyzatorem.
Literówka.

Cytat:Ową połowę wyznaczało zygzakowate pęknięcie.
Nim jeszcze rozchyliłem powieki odurzył mnie fetor słowo obrzydził tu nie pasuje, który wentylacja pchnęła mi prosto w twarz. Gdy błysnęło światło lamp przy kokonach, jęknąłem cicho.
Wyróżnione zdanie bardzo mi się nie podoba. Przeredagowałbym Smile

Cytat:Dotknąłem delikatnych zgrubień na brzuchu. Przemogłem się i przelotnie obejrzałem własne ciało. Zacisnąłem mocno zęby. Skupiłem się tylko na tym, że nikt mnie nie odział.
Byłem całkiem nagi.
To także bym przeredagował.

Cytat:(...) nałożyłem na nagie ciało Tati. Syberyjka krwawiła skąd się tylko dało. Charczała, gdy przytulałem do siebie. Zaniosłem do komory w jedynce – tej która mnie przywróciła do życia. Wsadziłem doń szybkim ruchem i odsunąłem się nieznacznie.
Cytat:Wykwitł przede mną trójwymiarowy układ słupków opisujących moje zmartwychwstanie. Zdziwiłem się(,) widząc te stojące na poziomie siedmiu stopni – zaczynały się na długo przed dniem dzisiejszym.
Cytat:Nie zorientowałem się, gdy Maria weszła do kokpitu i uniosła dłonie, idąc w stronę sterów. Odruchowo wymierzyłem w nią najnowszym falowcem, ale nic sobie z tego nie robiła. A trudno nawet wyobrazić sobie to(,) co mogłem z nią zrobić.
Ale nie – szepnęła świadomość uświadamiając mi(,) z kim mam do czynienia.
Przysiadłem na przytaszczonej z magazynku dowódców skrzyni z amunicją, obserwując ruchy Marii.
Cytat:rozmyślać o losie ludzi na Ziemi, czy Marsie. Tak jakbym budząc się z wegetacji(,) zapomniała o emocjach.
Jakbym? Chyba chodziło Ci o tak jakby.
Big Grin widząc zdanie które bardzo Ci się nie podoba uśmiałem się do łez przez własną głupotę Big Grin

Tak jak mówiłem: tekst przejdzie gruntowny remont po dodaniu ostatniego fragmentu. Nie odbierajcie tego jako brak szacunku dla waszej pracy po prostu chcę zrobić wszystko za jednym zamachem Smile INF, aż zaczekam aż nadrobisz drugi fragment i dopiero wtedy podeślę III.
Dobra.

Teraz o wiele więcej mogę powiedzieć. Od początku zaciekawiło mnie to, co znajduje się na statku. Obawiałem się, że to będą kolejni obcy i znowu zabiją ludzi. Bo to, jak zapewne wiesz, jest banałem. Ale wyszedłeś z tej sytuacji na plus. Porfiria? Zombiaki pokazane przez pryzmat choroby genetycznej, o której nie wiele wiadomo? Miodzio.

Zgrzyty:

Cytat:(...)a Lisa i Fred pouciekali do swoich laboratoriów, ja, nie chcąc gadać z Marią, musiałem podążyć za jednym z tych paranoicznych introwertyków.
Wrota jego laboratorium mruknęły głośno, tytan rozstąpił się jak Morze Czerwone przed Mojżeszem i zobaczyłem Freda, zbielałego, stojącego tuż-tuż. Jego nerwowe wzruszenie ramion utwierdziło mnie w przekonaniu, że podsłuchiwał, czy ktoś nie czai się na zewnątrz.

Cytat:Tym razem wstrzymałem się z tępym "co".
Fred odwrócił się do mnie i spojrzał. Nozdrza mu zadrżały, gdy zaczął mówić.
- …pamiętasz ten sygnał wąskopasmowy?
- Tak.
- Znowu go nadają.
Po co tutaj zacząłeś z wielokropków? Przecież to nie jest przerwanie wypowiedzi drugiego bohatera - a przynajmniej tak zrozumiałem. Smile Może to odbierzesz jako czepialstwo, ale u Ciebie mogę sobie na takie pozwolić, ze względu na warsztat.

Cytat:(...)zasłonić okna kokpitu grubym pancerzem. Dziewczynom wmówiliśmy, że to z powodu znalezienia się w opozycji do słońca – nie było za bardzo na co patrzeć, Wanaheim było zakryte ponurą mgłą nocy.

Cytat:cały czas aktywny. Detektor fal ustawiłem na stan ciągłej gotowości. Obawiałem się(,) że to może jednak nie wystarczyć.

Cytat:- Dzięki, Bella… - wykrztusiłem.
Zaczerwieniła się, chyba pierwszy raz od początku naszej znajomości.
Rozejrzałem się dookoła(,) czując ból w karku. Widziałem kokpit, pode mną stół

Cytat:- Pojęcia nie mam – rzuciłem. - Było czarno jak w dupie u murzyna z odrutowaniem z uranu.
Nikt się nie zaśmiał.
- …W-wyglądało jak zombie - dodała po chwili Tati.
Nagle wtrąciła się Lisa.
- Zajrzałam do danych
j.w

Cytat:mnie palcem. – Więc jeżeli mieli jedynie wpółotwarte oczy[spacja]…a mieli. – Spojrzał na Tati szukając potwierdzenia i uzyskał je. – To świadczyć to może o zbiorowych
Może zamiast podkreślonego spróbuj w taki sposób: Spojrzał na Tati, szukając potwierdzenia i znajdując je zarazem. Ale jak chcesz.

Cytat:przeszklony dach. W dali widać było Superziemię - niemożliwą do pomylenia z żadnym innym księżycem.
Ale żeś wymyślił. Smile Superziemia? Arche, proszę Cię.
No co, Superziemia to określenie używane wobec ciał niebieskich mających znacznie większą masę od Ziemi. Fakt nagiąłem definicję, bo tutaj raczej tylko 2 cięższa jest owa planetka, ale... Smile Dobra III część.

III

Przerażenie jest zaraźliwe.
- Wilbur Smith, Bóg Nilu
Dane napływały lawinowo. Sondy odkryły jakieś dziwaczne formy terenu. Sondy odkryły obecność mikroorganizmów. Sondy wypatrzyły ryby w morzach. Sondy wysondowały ruchy tektoniczne. Sondy to, sondy tamto. Sybi, gdyby tylko włożyła nieco emocji w swój głos, brzmiałaby zapewne jak kobieta szczająca ze szczęścia w gacie.
Sukcesywnie zbliżaliśmy się do tego ziemskiego molocha, który wręcz kipiał życiem, wręcz rzygał nim do odczytów. Największe z sond przesyłały nam filmy - widziałem powykręcane rogi bawołopodobnych zwierząt o sześciu nogach. Motylowate ptaki z bocianimi dziobami. Wszystko jakoś pomieszane, owady z ssakami, czy ptakami. Jakby ewolucja nabrała tutaj niesamowitego tempa i zapomniała, że takie rzeczy robi się z wyczuciem.
Sybi milczała dopiero wtedy, gdy żądaliśmy wyjaśnień jej samowolki. Po jej lakonicznych odmowach znienawidziłem ją jeszcze bardziej. Zdałem sobie sprawę, że ta pokrywa z przewodami zaczęła nami rządzić.
Zrezygnowany tępą dyskusją z Sybi, szukałem jakichś interesujących obrazów wśród danych. Wtedy zauważyłem jak mocno drżą mi ręce. Zwaliłem to na utratę przytomności w magazynie. Prawdę rzecz biorąc ciągle nie mogłem dojść do siebie, choć minęło od tego czasu około dwunastu godzin.
Nagle całą uwagę skupiłem na tym wspomnieniu. Dziwił mnie brak wyrzutów sumienia. Dziwiło mnie to całkiem spokojne zachowanie reszty grupy. Powinienem tutaj szlochać i próbować samobójstwa, a nie jak wyrachowany morderca, siedzieć przy biureczku, bez żadnej skazy na sumieniu.
Cóż, najwidoczniej strach o własną dupę nam je wyłączył. O ile było to możliwe. A może przyczyną tego stanu była praca, której podjęliśmy się teraz dla uniknięcia przykrych konsekwencji rozmyślania nad problemem. Może wyłączyliśmy świadomość i cali staliśmy się automatami, jak Maria, która przynosiła nam coś do picia, by zaraz ponownie pogrążyć się w lekturze. Wyglądała wtedy jak istota z innego świata, której nie obchodziły nasze problemy i przeżycia.
Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk kontrolki nad stanowiskiem Freda, przy którym on sam wyglądał jak cyberperkusista.
- Dlaczego świeci? - zapytała Tati.
I dlaczego tak drze mordę - dodałem w myślach.
Fred chciał odpowiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Kiwnął tylko na nas palcem, byśmy podeszli. Zrobiliśmy co chciał. Tylko Maria została na swoim miejscu, jedynie wychylając się z fotela
Na środku zdjęcia wykonanego przez sondę NS-083, widniała iglica. Potężna iglica, która wyglądem przypominała obrobioną ręką ludzką górę. Ba, miała nawet dwa otwory u szczytu i wcięcia przypominające stopnie schodów, po obu stronach. Zdawało mi się, że ją już kiedyś widziałem.
- Wiecie co to oznacza - stwierdził Fred.
- Istnienie istot posiadających myślenie abstrakcyjne - wypowiedziałem na głos myśli innych.
- Ludzi... Obcych… - dukała Tati.
Alterów.

* * *

Po ataku złości u dziewcząt, gdy Freda wyznał, że o kompatybilności atmosfery wiedział już wcześniej, przyszła pora na naradę. Szybko zdałem sobie sprawę, że nikt nie wiedział co robić. Nie przygotowano nas na spotkania trzeciego stopnia z pozaziemską formą inteligencji. A tu hop, musieliśmy sobie radzić, wykorzystać wbijane nam pobieżnie kursy socjologiczne, pozwalające na dokładniejsze zrozumienie siebie nawzajem. Teraz jednak całą tę wiedzę musieliśmy spożytkować na coś innego.
Żart polegał na tym, że nawet nie wiedzieliśmy z czym mielibyśmy się zmierzyć. Sondy jakby je nagły szlag trafił, nie dostrzegły niczego i nikogo pasującego do schematu. A jakoś nikomu nie chciało się wierzyć w podrzuconą przez Freda rasę kosmicznych pajęczaków, żyjących pod powierzchnią i potrafiących wykonywać architektoniczne cuda.
- To była tylko propozycja - bronił się wyraźnie urażony.
- Dobra, dobra, rozumiemy - mówiłem, chcąc załagodzić sytuację.
Po trzygodzinnej dyskusji osiągnęliśmy jakieś porozumienie - postanowiliśmy, że ja, Tati i Lisa polecimy mniejszym modułem na planetę i zbadamy przypadek. O to by został Fred zabiegałem sam - na dole byłby mało przydatny, a na górze mógł mieć jakąś kontrolę nad resztą, oraz zajmować się danymi. Po następnej godzinie stwierdziliśmy, że skupimy się na innym, bardziej palącym problemie – z powierzchni planety chcieliśmy zlokalizować źródło owego tajemniczego, wykrytego przez Freda sygnału.
Z miejsca porzuciliśmy pomysł lądowania bez skafandrów. Atmosfera czy nie, każdy musiał mieć na sobie hermetyczny strój. Start promu ustaliliśmy na godzinę czwartą.
Nim położyłem się spać dokładnie obszedłem teren od kokpitu po hangar, jednak nie znalazłem nikogo. Sybi zacięła się na stwierdzeniu "nie wyczuwam żadnych obcych form życia". Zadowoliłem się tym dopiero po dwóch godzinach.

* * *

Potężne, półkoliste uchwyty nagle odskoczyły w bok. Mortdimer zakołysał się, i zadrżał na całej swej długości, gdy zapłonęły lampki kontrolne przy siedzeniu pilota. Z tyłu rozgrzewał się mikrostos atomowy, mający napędzać główny silnik statku. Nim jednak osiągnął swą pełną sprawność potężne magnesy z gracją podtrzymywały nas w powietrzu. Patrząc oczyma kamer w hali startowej, zachwycałem się właściwościami sztucznie otrzymywanych izotopów diamagnetyków. Wprost zapatrzyłem się na olbrzyma, lewitującego pośrodku potężnego hangaru. Dopiero zaniepokojony trzema krótkimi bipnięciami spojrzałem na panel kontrolny Mortdimera szukając czegoś niepokojącego – nie znalazłem niczego. Tylko wizg za plecami był coraz głośniejszy, potęgowany przez turbiny budzące się stopniowo z basowym dudnieniem. Floklery pod palcami Tatiany rozbłysły bladym światłem. Cały skomplikowany aparat algorytmiczny nagle dostał przyspieszenia. Opaska na czole Tati zajarzyła się delikatnie, potwierdzając kontakt. Syberyjka nakreśliła kilka danych i naniosła je na wizualizację planety. Widziałem dokładnie, ustalane w niebotycznym tempie wektory ruchu, które musiały kończyć się w ustalonym wcześniej punkcie. Gdyby zaszła pomyłka nie chciałem być w skórze Lisy. To ona musiałaby kontrować ważącym cztery tysiące ton statkiem.
- Ile? – nagle wyrwało się z jej ust, jakby chciała przełamać narastającą ciszę.
Zerknąłem na hologram.
- Dziewięćdziesiąt osiem procent.
- Tracę wyczucie – szepnęła.
Uśmiechnąłem się w jej stronę.
Nagle cztery kontrolki, umieszczone w holograficznym sześcianie, wysunęły się z metalu otaczającego kokpit i zaczęły świecić zgniłą zielenią – jedna po drugiej. W którejś części statku coś trzasnęło – słyszeliśmy to wyraźnie. Tył opadł nieznacznie, klapa w ścianie hali odskoczyła. Floklery zgasły w tym samym momencie. Tati zerwała kontakt, przygotowując się do startu.
Nagle wryło nas w siedzenia, amortyzatory zareagowały i uratowały nas przed rąbnięciem tyłem hełmu w podgłówek. Potężny ryk silnika zabrzmiał przez krótką chwilę po czym ucichł nieznacznie, gdy znaleźliśmy się w niemalże idealnej próżni kosmosu. A setka kontrolek zajarzyła się informując o całkiem nieistotnych sprawach. I wtedy ekran floklera rozkwitł bielą szczupłych liter na czarnym tle. Nie miałem jednak siły unieść głowy i spojrzeć jaka była ich treść – ciążenie było zbyt wielkie. Czułem jak powoli wzrasta, gdy ledwo rozpędzona rakieta trafiała w atmosferę i, otoczona bańką reagujących gazów, żarzyła się jak spadająca gwiazda.
Lisa odwróciła Mortdimera i wyhamowywała.
Ciążenie rosło, spróbowałem unieść grawitomierz na poziom oczu, jednak ręka była za ciężka i trafiła mnie prosto w lewą pierś. W tej pozie witałem nieznaną ludzkości planetę, czując jak wizg silników powraca ze zwielokrotnioną siłą, a me ciało wciąż staje się cięższe i cięższe.
Nie potrafiłem zrozumieć jak Lisa utrzymywała ręce na sterze.
Cztery g.
Chwilę później nawet z pięć.
- Cccooo sieeee dzzzieeejeee? – zapytałem.
- Kkoonn… - jej słowa utonęły we wciąż narastającym huku. Oczyma wyobraźni widziałem maksymalne skupienie na jej szczupłej twarzy. Zrozumiałem, że musiała dźwigać tę krypę w silnym ciągu bocznym, bo kurewski algorytm nagle zaczął kontrować kurs.
Widziałem hologramy z danymi, które wykwitły na wprost mnie. Umieszczone w błękitnych sześcianach diagramy kołowe informowały mnie o wahaniach mocy w poszczególnych silnikach manewrujących. To była ta ósemka, która „eskortowała” głównego molocha – ogromne bydle generujące tyle czystej energii by zasilić pół Australii.
Ale teraz coś nie grało. Zbyt szybko ciągnęło nas w dół. I przeciążenie – było zbyt duże. Byliśmy szkoleni na przetrzymanie ósemki. Większe wartości mieliśmy przetrzymać w kokonach – umieszczonych w osadzonej na sprężystym podłożu komorze, zalewanej wodą – naturalnym amortyzatorem. Ale teraz czułem się przynajmniej jak przy dziesiątce – ręce stały się cięższe niż kiedykolwiek, a oddech łapałem rozpaczliwie, jakbym tonął.
- Jjj… - tyle potrafiłem z siebie wydukać.
Nagle cała prasa jaką zdawało się być samo powietrze, niemal zaprzestała wciskać nas w niemiłosiernie przeciążone fotele. Sprężyny rozciągnęły się, wyrzuciło mnie nieco do przodu, aż zareagowały pasy. Wizg powoli przeistaczał się w martwą ciszę. Ustawał stopniowo, tak samo cichły stabilizatory stosu atomowego, wydawało mi się, że słyszę syk odparowywanej wody, ale po chwili zdałem sobie sprawę, że to nie możliwe.
Zupełnie niespodziewanie ręka Lisy opadła na moje ramie. Wytrzeszczone oczy pani pilot wpatrywały się na mnie z przerażeniem. Widziałem jak dziewczyna nie mogła złapać oddechu.
- Co się dzieje?
- Lisa, Chryste!
Osunęła się na siedzenie.
- LlSA! – wydarła się Tati, zrywając się z miejsca.
Pomagaliśmy jej dojść do siebie. Dopiero po paru minutach mogłem uruchomić łączność z Hatzesem.
- Jesteśmy - szepnąłem w mikrofon.
- Ok - usłyszałem stłumiony głos Freda. - Wychodźcie, póki co, czysto.
- Jeszcze raz dadzą mi stos atomowy… jeszcze raz reaktor… zabiję, skurwieli… - szeptała Lisa.
Drżącymi rękoma rozpiąłem pasy i pomogłem afrykance wygramolić się z fotela. Razem udaliśmy się do pomieszczenia nad modułem sterowniczym i założyliśmy zbroje – mechaniczne rozbudowy naszych skafandrów.
Wiedziałem, że będą nam potrzebne, w kościach czułem, że ciążenie jest większe od ziemskiego.
Dosyć sprawnie poradziłem sobie z drzwiami, chociaż prawa ręka drżała mi strasznie, co wyglądało groteskowo, gdy mechaniczne szpony powielały ten ruch. Sam skafander był cholernie ciężki, ale i tak lżejszy niż powinien. Wszystko przez zmianę tuż-tuż przed wylotem, kiedy wymieniliśmy całą aparaturę do podróży na orbicie, na zwykłe zestawy filtrujące powietrze przed truciznami, czy pierwiastkami ciężkimi.
Wanaheim powitało nas ciepłem, całą paletą barw z dominacją błękitu i palmowatymi drzewami obrastającymi w jaja przypominające kokosy. Gdy sporządzałem później raport ograniczyłem się do krótkiego - przybyłem, zobaczyłem, oniemiałem - i nawet nie próbowałem charakteryzować napotkanych gatunków. Miałem napisać: widziałem pole zielonych róż, które sprawiły, że nagle poczułem się jak daltonista?
Wydawało się, że ten świat miał po prostu zmienione kolory - z zieleni na błękit, z czerwieni na zieleń, z brązu na złoto. Drzewa przypominały te z rysunków dzieci z zespołem Downa, ale nie zrażałem się tym. Ba, musiałem sam przed sobą przyznać, że otaczający mnie świat jest na swój sposób lepszy od naszego.
Piękny.
Dotarcie do wzniesienia zabrało nam dosłownie parę chwil. Korzystaliśmy z łazika, podesłanego nieco wcześniej przez osobny moduł. Sunął po łąkach całkiem sprawnie. Starałem się odmierzyć grawitację tej planety, ale nic nie skutkowało. Gdy nie mogłem wyjść z samochodu zdecydowałem się otworzyć wieko hełmu i wpuścić nieco powietrza, bo chyba bym umarł. Tati i Lisa spojrzały na mnie z troską, ale nie powiedziały nic, tylko poszły dalej, taszcząc całą aparaturę. Odczekałem chwilę. Ale wciąż czułem się jak na Ziemi, tylko… cięższy.
Po jakimś kwadransie byliśmy gotowi do włączenia maszyny.
- Zaczynamy koncert.
Pstryknąłem włącznikiem i kontrolki zareagowały zielenią świateł.
- Coś ciekawego, Fred? - zapytałem go, odwracając się na wszystkie strony, podziwiając wzniesienie i las dookoła.
- Na pewno dobrze ustawiliście?
- Na pewno - potwierdziłem.
- To mamy problem...
- Jaki? - wtrąciłem niepotrzebnie.
- ...Nie ma źródła sygnału. Nie ma sygnału.
Zakląłem szpetnie. Tati i Lisa gmerały coś przy nadajniku, miały odpowiednie kwalifikacje. Próbowały chwilę, ale nic to nie dało.
- Dobra, zwijamy się - rozkazałem.
Wtedy kontrolki zapaliły się.
- Jest! - rzucił Fred po chwili opóźnienia. Nagle usłyszałem jednak: - Gówno. Nie potrafię tego zlokalizować.
Patrzyłem na kupę żelastwa przez naprawdę długą chwilę, po czym przywaliłem weń z całej siły. Nadajnik przewrócił się, a ja normalnie złamałem sobie nogę. Rwało, że aż mi, kurwa, jaja do trzewi wskoczyły.
- Że też, ZDJĄŁEM NAGOLENNIKI!
- Wiem - usłyszałem nagle Tati.
Zamilkłem, siedząc na glebie i masując osłoniętą jedynie pasmem grubszego materiału łydkę. Popatrzyłem na Rosjankę dopiero, gdy usłyszałem jej przekleństwo.
- Musimy wracać - zakomunikowała.
- Dlaczego?
- Bo sygnał nie jest stąd. - Nagle zrozumiałem o co jej chodzi. - Jest ze statku. Z Hatzesa.
Tyci drobiażdżek: gdzieś na początku raz jest Lunar, a raz Lunarn.
Cytat:Na środku zdjęcia wykonanego przez sondę NS-083, widniała iglica. Potężna iglica, która wyglądem przypominała obrobioną ręką ludzką górę. Ba, miała nawet dwa otwory u szczytu i wcięcia przypominające stopnie schodów, po obu stronach. Zdawało mi się, że ją już kiedyś widziałem.
- Wiecie co to oznacza - stwierdził Fred.
- Istnienie istot posiadających myślenie abstrakcyjne - wypowiedziałem na głos myśli innych.
- Ludzi... Obcych… - dukała Tati.
Alterów.
Wprowadzanie tych Alterów jest moim zdaniem nie do końca trafione w tym miejscu akcji, skoro jeszcze się z nimi nie zetknęli w żaden sposób. Ja bym to zostawiła na później Smile. Czekam na resztę.
Niebawem IV ostatnia część. Alterzy... cóż, użyłem tego słowa mając nadzieję, że później to wytłumaczę. A czy tak się stało - już niebawem. Zaczekam na resztę, czy przeczytali Smile
HejSmile W literaturze SF za bardzo nie siedzę, ot, kilka książek Lema, Dukaja, gibsonowski cyberpunk, obecnie Diuna, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz, gdy skomentuję coś poza fantasyBig Grin

Cytat:W nos wgryzał się odór moczu i kału.
Cytat:Wokół mnie czułem tylko obłok, zatykający uszy, wgryzający się do nosa i ust.
Powtórzenie.

Cytat:Podniesiono mnie i oblano jakimś kurewsko zimnym płynem.
Przekleństwo zaburza moim zdaniem naprawdę dobrą sekwencję początkową.

Cytat:rozległ się dźwięk rozsuwanych drzwi, choć nawet nie wiedziałem gdzie.
Końcówka niepotrzebna, w końcu nie napisałeś, że bohater otworzył oczy. A całkiem subiektywnie, ''usłyszałem dźwięk''.

Cytat:Wyciągnąłem ręce i klepiąc ścianę, powoli wymacałem włącznik światła.
To ''klepiąc'' średnio mi pasuje.

Cytat:Światło przez chwilę mrygając, zaraz zaczęło świecić na całego.
''Świecić na całego'', niepotrzebny kolokwializm.

Cytat:Widok ich gołych ciał dziwnie mnie odstręczał, więc ruszyłem na dziób, by prześledzić historię pokładową.
Może lepiej ''nagich'' ?

Cytat:Ale wszystko zaprzepaszczono wybierając akurat mnie i Tati – dwójkę abstynentów.
Big Grin

Cytat:Bo były pewne emocje, które nadawały we mnie jak radio fanatycznych moherów klepiące zdrowaśki na antenie przez całą dobę.
Wybijające mocno z nastroju porównanie.

Cytat:Od pajęczakowatych obcych po wizje naszej prywatnej apokalipsy, czy mojego samospalenia. O ile z tymi pierwszymi sobie radzę, to drugie, jakby to delikatnie ująć, są kurewsko gorsze do ZNIESIENIA!
Caps niepotrzebny.

Cytat:Cała trójka rozbryznęła się z dźwiękiem pękającego balona. Całe mięcho przywarło do ścian, podłogi, sufitu, ubrań moich i Tati, którą na chwilę zakrył właz, chowając ją w szczelinie między pokrętłami, a ścianą.
Nagle zdałem sobie sprawę, że nie mogłem oddychać.
Cała świadomość zawęziła się do tej jednej myśli.
Powtórzenia.

Cytat:Opaska na czole Tati zajarzyła się delikatnie, potwierdzając kontakt.
Rozjarzyła?

To tyle. Może było więcej błędów, ale czytałem z samej przyjemności obcowania z tekstem, nie szukania literówek i powtórzeń. Mimo, iż właściwie żonglujesz znanymi motywami z filmów SF (nasunęły mi się mocne skojarzenia przynajmniej z dwoma), to wychodzi Ci to bardzo sprawnie. Co do fabuły, poza tym, że to typowy schemat, zastrzeżeń żadnych, trzyma w napięciu, akcja wartka, bez zbędnych spowolnień, bez zarzutu. To samo ze stylem, piszesz naprawdę dobrze, mnie tylko trochę raziła liczba przekleństw.
Trochę też bolą mało wyraźne opisy statku. Hatzes to Statek, nie ma jakby takiego wyróżnika - Nostromo było mroczne i zagracone (fakt, do tego statku Twojemu najbliżej), ale np. wcześniej dominowała wizja obiektów sterylnych do przesady (2001). Z iglicą świetny pomysł, wytworzył mi się w głowie naprawdę piękny...i przerażający widok, dziękiSmile
Po ostatniej części spodziewam się naprawdę wieleBig Grin
Obawiam się, że Cię rozczaruję Shaedzie, ale uprzedzam: całość powstała z myślą o kontynuacji Smile

IV

Jak dotąd, dałem tylko jeden dowód odwagi: nie zabiłem się.
- Emil Cioran


Na wszelki wypadek zahaczyliśmy o komorę, w której Sybi sprawdziła napromieniowanie naszego ciała – o dziwo było zerowe. Wyniki, które zobaczyłem na naściennym wyświetlaczu utwierdziły mnie w tezie, którą wysnułem podczas podróży promem. Że pola magnetyczne Hatzesa i Wanaheimu mają się całkiem dobrze. A ściślej rzecz biorąc są niemalże takie same.
Z rozmyślań o fenomenie planety wyrwał mnie delikatny trzask otwierającego się włazu. Ruszyliśmy korytarzami w stronę przedniej części statku. Spodnie, czy uniformy nakładaliśmy w biegu. Przy czym nikt nie zwracał uwagi na toporne ruchy, które nam wtedy towarzyszyły. W końcu byliśmy jak w innym świecie, wyprzedzający myślami swoje ciała. Całą swą jaźnią staliśmy już w kokpicie, oczami wyobraźni patrzyliśmy na Freda oczekując hipotez, teorii, wniosków i wyników,.
Ten galimatias w naszych mózgownicach powodowany był przez prosty, ludzki strach. Ale nie dziwiłem się temu. W końcu wiedziałem czym jest ludzki mózg. Nie ostatecznym czynnikiem ewolucji, który uczynił z nas ziemskich bogów. Ta wbudowana nam na stałe jednostka centralna była po prostu kawałem fenomenalnego mięcha, które chciało dla siebie jak najlepiej. To żadna afla i omega. Mózg nie był nieomylny, ani szczery.
To narzędzie przetrwania, które, gdy uzna to za stosowne, będzie oszukiwać swojego „nosiciela”. Dlatego wiedziałem, że nasz umysł po prostu starał się w jakiś sposób wyjaśnić istnienie sygnału emitowanego w sztuczny sposób, w świecie gdzie teoretycznie nie powinno być żywej duszy. Dlatego sam osobiście, trzy razy, wpadłem na pomysł, że być może obcy już są na Hatzesie i jakoś starają się nam to uświadomić. Nie przejmowałem się tym, że cały pomysł był cholernie głupi. Ważne, że tłumaczył całe zajście.
I tak zaczynało się błędne koło – bo strach napędzał wyobraźnię, która szybko produkowała inne hipotetyczne czynniki zagrożenia. I to dlatego z uwagą śledziłem każde rozwidlenie korytarzy. Do Sybi nie odezwałem się ani razu, jakby bojąc się podnieść głos.
W końcu dotarliśmy na mostek. Zaryglowane wrota ustąpiły, gdy coś mruknąłem. Wpadliśmy za nie jak ofiary chroniące się przed drapieżnikami. Gdy gródź zatrzasnęła się z głuchym stuknięciem, wróciło w nas życie. Uczucia przywróciły nam pełną władzę nad ciałem. Strach nie ustąpił, a ja zlany byłem potem. I choć było to dziwne, że dopiero teraz tak się bałem to potrafiłem siebie zrozumieć. Dla kolonizatora kosmosu, jakim się obwołałem, świadomość bycia ofiarą w obrębie swej jedynej twierdzy, była czymś najgorszym.
Samo przypuszczenie wywoływało u mnie drżenie rąk. Wystarczyło też spojrzeć na Lisę, która będąc na kolanach, trzymała się dłonią za pierś. Tati obserwowała wszystko dookoła z nieustającą podejrzliwością. Wszyscy oddychaliśmy jak astmatycy w czasie ataku.
Kłębki nerwów, które zabijał własny strach.
Jako pierwszy odzyskałem nad sobą kontrolę. Tak jak tuż po przebudzeniu, narzuciłem swemu ciału własną wolę, wbrew rzeczywistości, wbrew strachowi i panikującej świadomości. Pokonałem samego siebie, znieczuliłem i otoczyłem mentalnym murem. Gdy tylko wróciły mi siły udałem się do kokpitu. Dziewczyny ociągały się chwilę. Fred nawet nas nie powitał, tylko szperał coś przy komputerach i nanosił dane na hologramy. W jego ruchach widoczne były objawy stresu, jednak zrzuciłem je na świadomość odkrycia dokonanego przez Tati.
Odczekaliśmy chwilę. Frederick dopiero po pięciu minutach naszego niemego oczekiwania odwrócił fotel i zerknął jakby ciekaw. Wtedy wszelkie symptomy zniknęły, a Fred znowu był czystą kartą – stoicko spokojny, patrzący na nas z pewną nutą wyższości, jak stary weteran pouczający młodych kadetów idących na rzeź pod Berezyną.
- Rozszyfrowałem to – rzucił.
- Potrafisz to odtworzyć? – zapytała Tati.
- Oczywiście. Przepraszam. Moment.
Widziałem hologram ciągu zer i jedynek, powoli przemieniający się w falę o niemal stałej amplitudzie. Zrozumiałem, że Sybi odczytywała informację zapisaną w systemie binarnym i przetwarzała ją na sygnał, który można odtworzyć na najprostszym radiu.
Nagle zaczęło się. Coś jakby wdech, a później niemożliwy do opisania pisk. Rozdzierający, atakujący świadomość, niosący dezorientację i realny ból. Fred uciszył to jednym, sprawnym ruchem.
Jednak po chwili coś znowu w nas uderzyło – chyba krzyk, nie byłem pewien. Stłumiony, odległy. Jakby z innego pomieszczenia.
- Wyłącz to w końcu – mruknąłem.
- Wyłączyłem. – Fred patrzył na mnie oczyma wstrząśniętego człowieka.
Popatrzeliśmy po sobie wszyscy, nie wiedząc co się dzieje. Na jego czole pojawiły się bruzdy. I trwalibyśmy tak, gdyby nie Tati, która szarpnęła mnie za uniform i obróciła w swoją stronę. Wlepiała we mnie przerażone spojrzenie.
- Maria…!
- Ja pierdolę! – ryknął Fred i wyskoczył jak z procy w stronę wrót.
Pędziliśmy jak oszalali. Pierwsze, drugie, trzecie laboratorium. Wszystkie pomieszczenia były puste, ale wiedzieliśmy, że się zbliżamy, bo krzyk stawał się głośniejszy. W końcu dotarliśmy. Tati zachwiała się, Fred zamarł w bezruchu, Lisa po chwili odwróciła się by zwymiotować. Ja potrząsnąłem szybko głową i mrugnąłem oczyma, nie pojmując. Maria siedziała na podłodze rękoma jeżdżąc po galaretowatej substancji cieknącej z jej pustych oczodołów. W napadzie szaleństwa rozrzuciła wydłubane oczy, teraz leżące gdzieś w kątach, jak zużyte zabawki.
Fred zareagował jako pierwszy. Pochwycił Marię za ręce i obezwładnił, gdy zaczęła się szarpać. Pomogłem mu, wraz z Tati. Nasze słowa zagłuszał opętańczy ryk wydobywający się z osiągających swe maksimum możliwości sztucznych strun głosowych.
- Na Heltzgarda, trzymajcie ją!
- Środek uspakajający! W medzie! – rzuciłem za siebie.
- A gdzie jej go wpieprzysz, idioto?! – wydarł się Fred.
- W rdzeń, kurwa, w rdzeń!
Oparty na diamencie szkielet nie dawał za wygraną. W końcu Fred, po kolejnym upadku, przestał wstawać, tylko zaparł się i przewrócił Marię na plecy. Lisa rzuciła się na oszalałą dziewczynę i wbiła jej strzykawkę z końską dawką uspokajaczy. Maria zadrżała na całym ciele, po czym opadła bezwładnie tuż obok Freda, oblepionego białym osoczem jej mechanizmów.

* * *

Fred osobiście zajął się Marią, jednak już po dwóch godzinach operacji w sekcji sanitarnej, wyszedł umorusany białym syntetykiem i czerwoną krwią. Pokiwał tylko głową, widziałem jak drży mu szczęka, a oczy same się zamykają. Cisnął rękawicami o podłogę i uciekł do swego laboratorium. Ja spojrzałem tylko w oczy Tati i zamknąłem wrota z widokiem na stół operacyjny. Chcąc zrobić cokolwiek, posprzątałem bałagan po Fredzie. Później siadłem obok syberyjki i przygarnąłem ją, łkającą, jakby wreszcie budziło się w nas współczucie.
O północy pokładowej obudziły nas krzyki Freda. Później mówił, że śnił mu się trup, gnijący na jego oczach. I to nie pierwszy raz.
Gdy wstał zebraliśmy się w kambuzie i cichymi, lękliwymi głosami ustaliliśmy co i jak. Fred poprosił kogoś, by dał się przebadać rezonansem, bo musiał zobaczyć czy i u nas coś się nie dzieje w głowach. Być może układał już jakąś teorię, może chwytał się czegokolwiek, nie miałem pojęcia. Zgłosiłem się od razu i później był już stół i strzykawka i narkoza i liczby odliczane wspak.

* * *

Horyzont to granica między realizmem, a tajemnicą.
Trudno więc wyobrazić sobie świat, w którym nie ma horyzontu. A taki właśnie jest ten mój – pełen tajemnic, zawieszony w wszechobecnej czerni rozświetlanej tysiącem pikseli – wiązkami fotonów z niezwykle odległych gwiazd, które choć są widoczne może nawet przestały już istnieć.
Nie zdaję sobie sprawy z wielu rzeczy. Ten świat dookoła mnie jest na tyle obcy na ile może. I patrząc na niego mogę postawiać jedno, kluczowe pytanie.
Kim ja tu jestem?
Gościem? Pode mną przecież krąży w międzyplanetarnej ciszy ogromna planeta, podczepiona pod giganta po drugiej stronie kokpitu – teraz odleglejszego, znacznie mniejszego niż przy pierwszym spotkaniu. Obserwuję je na przemian. Fascynuję się nimi. Ale boję się wylądować na ich powierzchni; boję się nawet zbliżyć zbyt blisko. To świadczy o mojej obcości. O tym, że jestem tutaj gościem, ale nieproszonym.
O tym, że jestem intruzem.
A nieśmiertelne hasło biologii mówi, że z intruzami się walczy.

* * *

Uciekaj.
Z tą myślą zerwałem się z oświetlanego podestu i rzuciłem do wyjścia, klepiąc w nie bezwładnie. Sybi reagowała jakby z opóźnieniem. Wrota zaczęły się otwierać, gdy spojrzałem do tyłu i zobaczyłem to… coś.
Znów ślepe, pół człowiecze oczy – pół, bo wypełnione jakimś pierwotnym błyskiem, instynktem ukrytego mordercy. Oczy, choć ślepe, to obserwujące, czujące tak samo jak nos, którym humanoid wąchał dookoła.
Nagle krzyk. Mój krzyk.
Wierzgnąłem jak opętany. Uderzyłem o ścianę korytarza, odepchnąłem się i popędziłem przed siebie. Światła błyskały tylko nade mną, za sobą miałem wściekły warkot wydobywający się z zaciśniętego gardła.
Skręciłem w prawo. Rąbnąłem w drzwi. Jeszcze raz. Ustąpiły. Poślizgnąłem się, zerwałem, wydarłem na całe gardło. Desperacko machnąłem dłońmi w bok, trafiłem w coś. Jakiś łomot, dźwięk, trzask. Kolejne drzwi, otwarte na oścież. Moja dłoń na czytniku, za mną rumor, noga trafiająca w próg. Wierzgnięcia, w końcu bieg, znowu, przed siebie, aż zobaczyłem światło, na końcu korytarza. Nad nim napis – maszynownia. Wrota otworzyły się. Spojrzenie w tył, na pędzącą ku mnie sylwetkę wyrażającą w swoich ruchach proste pragnienie mordu. Ostatni, desperacki krzyk, mój i jego. Dopadłem do szafek. Nie mogłem trafić w pokrętło, uderzyłem bezładnie palcami o zawieszony na ścianie pojemnik. Jezus, otwórz się. Boże, Boże, niech zadziała. Idzie, już tu jest! Otwieraj się, szybciej. No już, szybciej, kurwa, szybciej…
- OTWÓRZ SIĘ!
Drzwiczki uderzyły o ścianę. Zobaczyłem bojowego falowca, porywałem go z uchwytów. Za szybko, aż usłyszałem trzask, a reszta sprzętu powędrowała na ziemię. Odwróciłem się desperacko, wiedząc, że nie zdążę. Turbina rozpędzała się, słyszałem syk, lufy zaczęły krążyć, czytnik rozbłysnął na pomarańczowo. Widziałem ruch, tą nienawistną sylwetkę i zamykające się wrota, zbyt wolno, bym zaczął w to wierzyć. Gródź zatrzasnęła się, gdy celowałem, czytnik wydał z siebie krótki sygnał i odruchowo przyłożyłem palec pod spust rozpieprzając wrota.
Uderzyłem o ścianę. Ocucił mnie krzyk, zerwałem się z miejsca. Znów w bieg, znów w ucieczka. Wbiegłem po schodkach, zacząłem desperacko macać po falowcu, szukając czegoś lepszego na tę okazję. Wokół siebie i pode mną zobaczyłem zbiorniki wody, przede mną zakręt, wszędzie zawory, mierniki i pokrętła, jakieś panele, ekrany i chuj wie co jeszcze Odwróciłem się i spostrzegłem to coś, ten nader ludzki kształt i rzuciłem tylko okiem na czytnik, na którym widniał obcy napis Alkali Grenade Launcher.
Wycelowałem. Nagle jakby krzyk, najbardziej człowieczy jaki słyszałem. Broń delikatnie opadła, ale palec dotknął spustu. Szarpnęło mną, później eksplozja, woda uniosła się do góry, rozerwała przejście nad sobą, a barierki i rurki zaświszczały lądując w zbiornikach dookoła.
Przede mną, na ułamek sekundy, stanęła Lisa, z przebitym przez jedną z rurek gardłem, z którego wydobywał się jakiś charkot. Zauważyłem ostatnie, mimowolne machniecie ręki, białej, bez lakieru na paznokciach, przeoranej pasmami zmarszczek od pracy, zwilgotniałej od potu. Patrzyłem na nią, nawet gdy Lisa spadła w dół, do kadzi z bulgoczącą wodą. Owa ręka jako ostatnia zniknęła, porwana siłą filtrów. Po chwili została tylko plama krwi, unosząca się na moment na tafli wody, by także zniknąć, zassana przez potężne wirniki na dnie zbiornika.
Wszystko trafiło do mnie jakby z nową siłą, jakbym obudził się ze strasznego snu. Zobaczyłem nadbiegającego Freda i to jak padał na kolana z niemożliwym do opisania krzykiem, wstrząsnęło mną dogłębnie. Oparłem się o barierkę, ta wygięła się niebezpiecznie. Falowiec upadł mi pod nogi. Ruszyłem przed siebie, bezwładnie, aż runąłem na twarz, zamroczony, jeszcze nie dowierzający w to co się stało. Wyciągnąłem drżącą rękę przed siebie, jakbym samym ruchem chciał odwrócić bieg zdarzeń. Nie zdawałem sobie sprawy z bezsensowności tego co robiłem.
Nagle polały się łzy, tak samo gorzkie w smaku, co zawsze. Jęknąłem, wymówiłem jej imię, jednak nic się nie stało. W rezygnacji przewróciłem się na plecy i dłońmi zasłoniłem twarz, rycząc jak bobas, ręce trzymając jak do modlitwy, po ostatni ratunek. Po nadzieję.

* * *

Siedziałem na krześle. Drżałem na całym ciele, jakimiś chorymi spazmami przerażenia, dochodząc powoli do wniosku, że nagle pękła we mnie tama, że wszystkie uczucia wylewały się ze mnie potokiem łez, który nawet na chwilę nie chciał się zatrzymać. Beczałem po cichu, mamrocząc coś do siebie, jakby starając się zagłuszyć monotonny głos sumienia, powtarzający tonem Sybi słowa morderca, morderca, morderca…
Nie potrafiłem zrozumieć tego co działo się dookoła mnie. Palcami jeździłem po własnej twarzy, niechcący zbierając ślinę i wydzielinę z nosa. Po chwili, niewiadomo skąd, zjawiła się dłoń, która trzymając chusteczkę, wytarła mnie pobieżnie. Tępo wpatrywałem się w moje dłonie, nie potrafiąc zogniskować na nich odpowiedniej perspektywy – palce były blisko, a ja jakbym starał się zobaczyć podłogę za nimi.
Nagle coś mnie zakłuło. Ten ból jakby mnie zbudził. Przymknąłem i otworzyłem oczy, starając się cokolwiek zrozumieć. Spojrzałem na boki, powolnym, zmęczonym ruchem gałek, aż dostrzegłem jakiś kontur wbity chyba w moje ramię, ale i tak go zignorowałem, krążąc głową to na prawo, na lewo, bez przerwy.
Gdy ból ustał, dokonałem odkrycia – słyszałem głosy. W żaden sposób nie potrafiłem ich zlokalizować, ale mój umysł zaczął się w nie wsłuchiwać, łapiąc co się da.
- … Tati leży na rehabilidzie, wszystko przez te drzwi. Miała strasznie rozkwaszoną nogę, musisz być z siebie dumny…
To był Fred. Gadający na okrągło i monotonnie, próbujący słowami zagłuszyć własną rozgorączkowaną świadomość.
- Automaty sprzątnęły to co zostało, jak zawsze – ciągnął, krzątając się przy jakimś wózku z różnym sprzętem. – Więc nie musisz się martwić nieporządkiem. Sybi przejęła kontrolę nad sterem i nigdzie nie odpłyniemy…
Nagle zamilkł i usiadł, patrząc się na mnie, a ja na niego, dziwnie pusty, obojętny… zmęczony.
- Nawet nie potrafię sobie tego wyobrazić, Peter – rzucił.
Mrugnąłem ospale.
- Nie ciągnął bym tu ciebie, gdybyś nie był tym prawie-kapitanem. Potrzebuje twojej zgody, rozumiesz? Jeżeli tak, to kiwnij głową… Ale nie mdlej mi! Już, trzymam cię… lepiej? Peter, powiedz coś na litość boską.
- Pffeell…
- Potrzebuję autoryzacji! – rzucił mi prosto w twarz proszącym tonem.
- Aaauuutooo…
- Tak! Autoryzacja.
Odwrócił głowę i powiedział jakąś wiązankę, prosto w eter. Widziałem jego zamglone spojrzenie.
- Powiedz: autoryzacja – poprosił.
Wyjąkałem to raz, potem drugi. W końcu coś zareagowało i usłyszałem syk odparowywanego powietrza.
- Nim się obudzą… - zaczął Fred. – Mnie może już tu nie być. Nie wiem czy przeżyję ten sen, ale wiem co się stało, Peter. To pasożyty w naszych głowach. Zaczęły nam gmerać w psychice. To dlatego ci z pierwszej zmiany od nas uciekli, to dlatego Sybi nie wykrywała form ludzkiej inteligencji, a później milczała, gdy ta objawiała się okresowo. Mamy pasożyty w głowach, tobie podałem już dawkę nanobów, które je załatwią. U mnie nic nie zdziałam, umrę gdybym miał sobie to wstrzyknąć… Wiedz, że nie mam do ciebie pretensji za Lisę. Tati też podałem nanoby. Teraz wiesz co robić… nawet jeśli
jesteś bezmózgim worem mięcha.
Gasł mi w oczach.
- Jestem potwornie zmęczony, Peter… Sen nas zabijał, to dlatego nic nie czuliśmy. Dla ciebie narkoza była katalizatorem, teraz się wyleczysz. Ja wysiadam. To… spałem dwie godziny, a wcześniej nic przez trzydzieści siedem. Uwierz mi, że to… że zaraz… Zgasnę… Zaraz… Zaraz… Zzzaazzz…
Opadł mi na ramię i ześlizgnął się na podbijane miękkim materiałem krzesło. Jego palce wreszcie przestały drżeć. Spojrzałem wprost na wygięte wrota pod 3, otwierające się tylko do połowy.
- Rozpoczynam sekwencję wybudzania załogi numer trzy – zabrzmiał gdzieś znajomy głos.
Oślepił mnie rozbłysk. Wraz z nim nadeszło przeraźliwe uczucie chłodu, które postawiło na baczność włosy na całym moim ciele. Głową oparłem się o ścianę za plecami, wpatrując się w zamgloną szczelinę między dwoma odrzwiami, rozsuwającymi się w zwolnionym tempie.
Nie mogłem uwierzyć w to co widzę. Przede mną, tuż za granicą wrót stał potężny mechen – człowiek z zamontowanymi protezami nóg i ramion, przypominającymi raczej dźwigary, niż pierwotne kończyny. Jednak do tego zdążyłem już się przyzwyczaić, gdy spotykaliśmy się na szkoleniu. Jedyną rzeczą, która mnie zszokowała to fakt, że Curtis był zamrożony.
I nagle cała ta bryła lodu, w której był uwięziony, runęła do przodu.
Nie mogłem nadziwić się powolnością tego ruchu. Mechen opadał, a ja, poderwałem się z miejsca, by odruchowo odskoczyć w bok, bo wiedziałem, że ten moloch przejedzie po ustawionej pod kątem podłodze i przygniecie mnie, zabije.
Mimo tego, że wszystko działo się tak niesamowicie długo, zdołałem tylko odepchnąć Freda i rzucić się w bok.
Nie zdążyłem.
Nie miałem prawa.
Cytat:Ten galimatias w naszych mózgownicach powodowany był przez prosty, ludzki strach.
''Umysłach'' ładniej by wyglądało.

Cytat:ak stary weteran pouczający młodych kadetów idących na rzeź pod Berezyną.
Idących na rzeź, kropka.Smile

Cytat:Gościem? Pode mną przecież krąży w międzyplanetarnej ciszy ogromna planeta,
Jakby się uprzeć, powtórzenie. ''Przestrzeni'' jako zamiennik?

Cytat:Z tą myślą zerwałem się z oświetlanego podestu i rzuciłem do wyjścia, klepiąc w nie bezwładnie.
Niby wiadomo, o co Ci chodzi, ale przydałoby się więcej szczegółów. Drzwi, wrota, śluza, jaśniej.

Właściwie większych błędów brak, czasem tylko przystawałem z myślą, że napisałbym jakieś zdanie inaczej, ograniczył kolokwializmy. Zaskoczyła mnie scena z Marią, opisana oszczędnie, jednak wyobraziłem to sobie z najobrzydliwszymi szczegółami, duży plusBig Grin
Poza tym opowiadanie dużo zyskuje na oszczędnościach fabularnych, niedopowiedzeniach i niejasnościach. Nie przekraczasz granicy dezorientacji, tylko tak elegancko i powoli odsłaniasz sekrety po kawałku. No i te wręcz serialowe zakończenia każdej częściSmile



Shaedd, dzięki za opinię techniczną i merytoryczną tekstu Smile patrząc na niego sam wyłapałem kilka kwiatków, a poprawki błędów bardzo mi się przydadzą. W najbliższym czasie zabiorę się do gruntownej przeróbki zgodnie z podanymi w postach zaleceniami. Jeszcze raz dzięki za ocenę.

Te niedopowiedzenia, oszczędności... wiesz nie chciałem by wyszło mi opowiadanie na 200 tys. znaków, ot co Big Grin
Do części trzeciej.

Cytat:Po ataku złości u dziewcząt, gdy Freda wyznał, że o kompatybilności atmosfery wiedział już wcześniej, przyszła pora na naradę.
Fred.

Cytat:to by został Fred zabiegałem sam - na dole byłby mało przydatny, a na górze mógł mieć jakąś kontrolę nad resztą, oraz zajmować się danymi.
Nie stawiamy przecinka przed: albo, ani, bądź, czy, i, lub, niż, oraz, tudzież. Pamiętam, jak mi polonistka tłukła do głowy, że przed oraz nie stawia się przecinka. Smile

Cytat:Mortdimer zakołysał się, i zadrżał na całej swej długości, gdy zapłonęły lampki kontrolne przy siedzeniu pilota.

Mortdimer - tę nazwę bardzo ciężko się czyta, a ciężej jest jeszcze wymówić, zważywszy na "t" i "d" koło siebie. Ale to tylko moje zdanie.

Cytat:Nim jednak osiągnął swą pełną sprawność(,) potężne magnesy z gracją podtrzymywały nas w powietrzu.
Nie jestem pewien, ale tutaj postawiłbym przecinek.

Cytat:Dopiero zaniepokojony trzema krótkimi bipnięciami spojrzałem na panel kontrolny Mortdimera(,)[b] szukając czegoś niepokojącego – nie znalazłem niczego

Cytat:A setka kontrolek zajarzyła się[b](,) informując o całkiem nieistotnych sprawach.

Cytat:tej pozie witałem nieznaną ludzkości planetę, czując jak wizg silników powraca ze zwielokrotnioną siłą, a me ciało wciąż staje się cięższe i cięższe.
Uważam, że tutaj ta forma jest niepotrzebna. Lepiej by brzmiało zdaniem, gdybyś użył "moje". Mym zdaniem Big Grin

Cytat:Wizg powoli przeistaczał się w martwą ciszę. Ustawał stopniowo, tak samo cichły stabilizatory stosu atomowego, wydawało mi się, że słyszę syk odparowywanej wody, ale po chwili zdałem sobie sprawę, że to nie możliwe.
Niemożliwe.

Cytat:Zupełnie niespodziewanie ręka Lisy opadła na moje ramie.
Ramię.

Cytat:Osunęła się na siedzenie.
- LlSA! – wydarła się Tati, zrywając się z miejsca.
Moim zdaniem tutaj za dużo jest "się". "Się" w jakichś większych odstępach idzie strawić, ale tutaj według mnie te odstępy są ewidentnie za krótkie.
Dotyczące części czwartej

Cytat:Zgłosiłem się od razu i później był już stół i strzykawka i narkoza i liczby odliczane wspak.
Tutaj "i" pozamieniałbym po prostu na przecinki.

Cytat:Ocucił mnie krzyk, zerwałem się z miejsca. Znów w bieg, znów w ucieczka. Wbiegłem po schodkach,
Coś tu jest nie tak.


Dobra.
Mimo że nie jestem fanem sf, to Twoje opowiadanie podobało mi się. Masz wprawkę w klimacie sf. Osobiście nie widzę Cię nigdzie indziej. Minimalna liczba błędów świadczy o Twoim dobrym warsztacie, ale już nie będę tutaj się powtarzał.

Pozdrawiam.
Stron: 1 2