04-12-2010, 01:07
OBUDZIŁEM SIĘ O PÓŁNOCY
- CZĘŚĆ I.
Incipit
Rozdział 1
Obudziłem się o północy. Przez chwilę nie wiedziałem gdzie jestem. Ogarnął mnie ten dziwny stan, pomiędzy jawą a snem, gdy wszystko wydaje się miękkie i gąbczaste. Perspektywa załamuje ręce i wychodzi na spacer, a struktura rzeczy rozmywa się pomiędzy dwoma światami; ściany mają uszy, szafy mają ręce, lustra mają oczy… I dopiero po kilku sekundach wraca jasność myślenia. Człowiek rozbudza się na dobre, siada na łóżku i myśli „Cholera, która jest godzina?”. Patrzy na pulsujące elektroniczną czerwienią cyfry, wyświetlone na suficie przez laserowy zegarek szafki nocnej. Zdaje sobie sprawę, że jest równo północ, i że to bardzo dziwne obudzić się dokładnie o tej porze. W tym momencie godzina zmienia się na minutę po i człowiek czuje pragnienie. Wstaje więc z łóżka, wsuwa na nogi kapcie i idzie powoli w stronę kuchni, przecierając zaspane oczy.
.oOo.
Nie zapalałem światła, znałem drogę na pamięć. Do szklanki nalałem wody z kranu. Oczyszczacz zaszumiał cicho, przepuszczając ją najpierw przez system filtrów i mineralizatorów. Wypiłem duszkiem i nagle zrobiło mi się dziwnie zimno. Mamrocząc pod nosem, odwróciłem się z zamiarem powrotu do ciepłego łóżka. Zatrzymałem się jednak w pół kroku – okno w kuchni było otwarte na oścież. Dziwne, na pewno nie otwierałem go na noc, jest grudzień! Wychodziło ono na ciemne, zagracone zardzewiałymi sprzętami kuchennymi i butwiejącymi meblami podwórko, otoczone odrapanymi kamienicami. Mieszkałem w małym, ale nowoczesnym mieszkaniu na piątym piętrze takiej właśnie kamienicy, w starej dzielnicy tej części Miasta.
Do kuchni wlewała się pomarańczowa poświata jedynej działającej na podwórzu elektrycznej latarni. W jej świetle widziałem masę wirujących płatków śniegu, leniwie spadających z nieba i przesłaniających widok. Od kilkunastu dni naprzemiennie lekko prószyło albo ostro sypało i całe miasto spowijała gruba warstwa puchu. Podszedłem do okna i wychyliłem się, żeby je zamknąć. Wtedy go zobaczyłem. Wisiał w powietrzu, tuż pod parapetem. Na początku nie wiedziałem, na co patrzę: duży, obły, kokonowaty kształt, lekko kołyszący się w górę i w dół; dopiero po kilku sekundach zaczęły pojawiać się szczegóły: podkulone nogi, skrzyżowane na piersi ręce, a tuż ponad nimi opuszczona głowa; ciemne włosy, opadające niemal do pasa i… duże, białe skrzydła otulone wokół górnej części ciała. Anioł. Anioł, unoszący się w powietrzu pod moim oknem kuchennym w zimowej, nabożnej ciszy, otoczony powolnym kundalini wirujących płatków śniegu i zalany ciepłym, pomarańczowym światłem latarni, w grudniu, o północy.
Stałem bez ruchu, zastanawiając się czy śnię, czy może postradałem zmysły. Nie byłem wierzącą osobą, co było raczej rzadko spotykane w skatolicyzowanym Mieście. Starałem się do życia podchodzić racjonalnie, aczkolwiek nie wykluczałem całkowicie istnienia Boga i całego metafizycznego świata. Oczywiście w papierach miałem wypisane co innego – bylem praktykującym, stuprocentowym katolikiem. Jako że dużo czytałem i nie gardziłem wiedzą z żadnej dziedziny, śpiewająco przeszedłem wszelkie testy. Mając wielu praktykujących znajomych, bez problemu udawało mi się od lat oszukiwać system – przy każdej wizycie w kościele to właśnie oni nabijali obecności na moją Kartę Obywatela. Jakoś do tej pory udawało mi się uniknąć wpadki i całe szczęście, nie chciałem bowiem narażać się na obserwację ze strony Kościelnych Służb Policyjnych.
Nagle anioł (to musiał być anioł – tylko one przybierają postać wysokiego mężczyzny z białymi skrzydłami!) podniósł głowę i spojrzał mi w twarz. Jego oczy były bezdennymi studniami świetlistego błękitu, który momentalnie wsysał i zabierał w otchłań. Zatoczyłem się do tyłu, mój umysł zawył z rozkoszy, a przed oczami zobaczyłem miliony tęczowych kręgów. Przeszyło mnie tysiąc rozkosznych dreszczy, a lędźwie eksplodowały gorącym orgazmem. Upadłem na kolana i oszołomiony tym, co się stało, zacząłem cicho łkać. Kręciło mi się w głowie.
Usłyszałem szum skrzydeł i owiał mnie podmuch mroźnego powietrza, otrzeźwiając nieco. Uniosłem głowę i zafascynowany patrzyłem, jak anioł opada na stół. Siadł w kucki, rozsuwając kolana i położył między nimi dłonie, pochylając się przy tym jednocześnie do przodu. Przypominał bardziej zwierzę niż... Właściwie niż co? Istotę ludzką? Nawet nie zauważyłem, kiedy skrzydła znów owinęły się wokół tułowia. Uniósł głowę. Momentalnie wbiłem wzrok w podłogę, obawiając się, że moje serce albo mózg nie wytrzyma drugi raz takiej dawki endorfiny.
– W porządku, możesz na mnie spojrzeć – usłyszałem głęboki głos, przypominający barwą cichy ton narratora z nocnej, jazzowej audycji radiowej: spokojny i brzmiący bardzo kojąco, niemal usypiający wibracją niskich tonów. – To się już nie stanie. Wszyscy śmiertelnicy tak reagują za pierwszym razem, kiedy widzą nasze oczy. No dalej, spójrz na mnie! – dodał rozkazująco, ponieważ wciąż wbijałem wzrok w podłogę. Między nogami miałem lepko i ciepło, wciąż trochę kręciło mi się w głowie, a kiedy podniosłem oczy, wszystko wydało się nieco rozmyte. Zamrugałem kilka razy i ostrość widzenia poprawiła się; anioł nadal znajdował się na stole, w tej samej pozycji. To musi być sen, pomyślałem, musi. Wtem okno zamknęło się z trzaskiem. Podskoczyłem, on ani drgnął. Wciąż wpatrywał się we mnie. Cofnąłem się pod ścianę chwiejnym krokiem i oparłem o nią plecami. Spojrzałem prosto w ognie płonące mu w oczach. Teraz dostrzegłem, że nie ma źrenic ani białek, cale oczodoły wypełnione były jaskrawym, fluorescencyjnym kolorem, który ciągle zmieniał odcień i natężenie barwy – od jasnego błękitu letniego nieba po czarny granat bezgwiezdnej zimowej nocy; były tam tornada i zdradliwe wiry, była akwamarynowa toń oceanu, ponury fiolet wieczoru, ciemne tafle jezior i meandry niebieskoszarych rzek. Człowiek mógł oszaleć patrząc w te oczy, które zdawały się żyć własnym życiem – wszystko tam nieustannie poruszało się i zmieniało.
Biła od niego mdła poświata i przez to był dobrze widoczny w ciemnej kuchni. Pociągła twarz była gładka i bez śladu zarostu. Charakteryzowały ja wąskie usta i mały nos, a proste, ciemne włosy jeszcze bardziej ja wydłużały. Te niesamowite oczy miały piękny, migdałowy kształt. Spomiędzy włosów wystawały lekko spiczaste uszy. Anioł owinął wokół siebie skrzydła tak, że nachodziły na siebie. Pokrywały je białe pióra, z końcówkami rdzawego koloru. Zaczynały się gdzieś za plecami i sięgały do samego stołu, kładąc się miękko na blacie. Na nogach miał rodzaj czerwonej zbroi. Tego samego koloru materiał przeświecał z klatki piersiowej, pomiędzy rękami i skrzydłami. Na stopach nosił długie buty na cienkiej podeszwie. U lewego boku – dopiero teraz to zauważyłem – kołysała się krótka, czarna pochwa, której górna część ginęła pod skrzydłem.
Anioł siedział wciąż w tej samej pozycji – w kucki, z dłońmi płasko na stole. Pochylony do przodu, z lekko przekrzywioną głową, jakby węszył, trwał bez ruchu, dopóki się nie napatrzyłem. W końcu odezwał się:
– Nazywam się Mal’ach, Posłaniec. Takie jest moje imię.
Odpowiedziałem drżącym głosem:
– Na... Nazywam się Mateusz Marut.
– Wiem jak się nazywasz, Mateuszu – mówiąc to, anioł zachował kamienną twarz. Nie odbijały się na niej żadne uczucia. Nie wiedziałem nawet czy patrzył na mnie. Jego oblicze zwrócone była w moją stronę, ale brak źrenic powodował, że ciężko było stwierdzić, na czym spoczywa jego wzrok.
– Nosisz w sobie nasienie, Mateuszu. Demona. Jesteś korzeniem. Uważaj na sny, bowiem są przesycone tym, który wyrośnie z nasienia. Spotkamy się jeszcze – powiedział i nagle zadrżał, jakby coś go wystraszyło albo poczuł na plecach czyjś wzrok. Na ułamek sekundy odwrócił głowę w stronę krzyża wiszącego na ścianie, po czym płynnym ruchem okręcił całe ciało w stronę okna i jednym susem rzucił się na nie. Osłoniłem ręką oczy będąc pewien, że roztrzaska szybę w drobny mak, jednak nic takiego się nie stało. Kiedy spojrzałem ponownie, stół był pusty, okno zamknięte, a za oknem miliardy drobnych płatków śniegu wirowały w niekończącym się tańcu, pogrążając świat w przytulnej ciszy.