Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Cykl "Miasto Boże": Obudziłem się o północy [nowela SF/Fantasy]
#1
OBUDZIŁEM SIĘ O PÓŁNOCY

  • CZĘŚĆ I.

    Incipit




Rozdział 1

Obudziłem się o północy. Przez chwilę nie wiedziałem gdzie jestem. Ogarnął mnie ten dziwny stan, pomiędzy jawą a snem, gdy wszystko wydaje się miękkie i gąbczaste. Perspektywa załamuje ręce i wychodzi na spacer, a struktura rzeczy rozmywa się pomiędzy dwoma światami; ściany mają uszy, szafy mają ręce, lustra mają oczy… I dopiero po kilku sekundach wraca jasność myślenia. Człowiek rozbudza się na dobre, siada na łóżku i myśli „Cholera, która jest godzina?”. Patrzy na pulsujące elektroniczną czerwienią cyfry, wyświetlone na suficie przez laserowy zegarek szafki nocnej. Zdaje sobie sprawę, że jest równo północ, i że to bardzo dziwne obudzić się dokładnie o tej porze. W tym momencie godzina zmienia się na minutę po i człowiek czuje pragnienie. Wstaje więc z łóżka, wsuwa na nogi kapcie i idzie powoli w stronę kuchni, przecierając zaspane oczy.


.oOo.


Nie zapalałem światła, znałem drogę na pamięć. Do szklanki nalałem wody z kranu. Oczyszczacz zaszumiał cicho, przepuszczając ją najpierw przez system filtrów i mineralizatorów. Wypiłem duszkiem i nagle zrobiło mi się dziwnie zimno. Mamrocząc pod nosem, odwróciłem się z zamiarem powrotu do ciepłego łóżka. Zatrzymałem się jednak w pół kroku – okno w kuchni było otwarte na oścież. Dziwne, na pewno nie otwierałem go na noc, jest grudzień! Wychodziło ono na ciemne, zagracone zardzewiałymi sprzętami kuchennymi i butwiejącymi meblami podwórko, otoczone odrapanymi kamienicami. Mieszkałem w małym, ale nowoczesnym mieszkaniu na piątym piętrze takiej właśnie kamienicy, w starej dzielnicy tej części Miasta.
Do kuchni wlewała się pomarańczowa poświata jedynej działającej na podwórzu elektrycznej latarni. W jej świetle widziałem masę wirujących płatków śniegu, leniwie spadających z nieba i przesłaniających widok. Od kilkunastu dni naprzemiennie lekko prószyło albo ostro sypało i całe miasto spowijała gruba warstwa puchu. Podszedłem do okna i wychyliłem się, żeby je zamknąć. Wtedy go zobaczyłem. Wisiał w powietrzu, tuż pod parapetem. Na początku nie wiedziałem, na co patrzę: duży, obły, kokonowaty kształt, lekko kołyszący się w górę i w dół; dopiero po kilku sekundach zaczęły pojawiać się szczegóły: podkulone nogi, skrzyżowane na piersi ręce, a tuż ponad nimi opuszczona głowa; ciemne włosy, opadające niemal do pasa i… duże, białe skrzydła otulone wokół górnej części ciała. Anioł. Anioł, unoszący się w powietrzu pod moim oknem kuchennym w zimowej, nabożnej ciszy, otoczony powolnym kundalini wirujących płatków śniegu i zalany ciepłym, pomarańczowym światłem latarni, w grudniu, o północy.
Stałem bez ruchu, zastanawiając się czy śnię, czy może postradałem zmysły. Nie byłem wierzącą osobą, co było raczej rzadko spotykane w skatolicyzowanym Mieście. Starałem się do życia podchodzić racjonalnie, aczkolwiek nie wykluczałem całkowicie istnienia Boga i całego metafizycznego świata. Oczywiście w papierach miałem wypisane co innego – bylem praktykującym, stuprocentowym katolikiem. Jako że dużo czytałem i nie gardziłem wiedzą z żadnej dziedziny, śpiewająco przeszedłem wszelkie testy. Mając wielu praktykujących znajomych, bez problemu udawało mi się od lat oszukiwać system – przy każdej wizycie w kościele to właśnie oni nabijali obecności na moją Kartę Obywatela. Jakoś do tej pory udawało mi się uniknąć wpadki i całe szczęście, nie chciałem bowiem narażać się na obserwację ze strony Kościelnych Służb Policyjnych.
Nagle anioł (to musiał być anioł – tylko one przybierają postać wysokiego mężczyzny z białymi skrzydłami!) podniósł głowę i spojrzał mi w twarz. Jego oczy były bezdennymi studniami świetlistego błękitu, który momentalnie wsysał i zabierał w otchłań. Zatoczyłem się do tyłu, mój umysł zawył z rozkoszy, a przed oczami zobaczyłem miliony tęczowych kręgów. Przeszyło mnie tysiąc rozkosznych dreszczy, a lędźwie eksplodowały gorącym orgazmem. Upadłem na kolana i oszołomiony tym, co się stało, zacząłem cicho łkać. Kręciło mi się w głowie.
Usłyszałem szum skrzydeł i owiał mnie podmuch mroźnego powietrza, otrzeźwiając nieco. Uniosłem głowę i zafascynowany patrzyłem, jak anioł opada na stół. Siadł w kucki, rozsuwając kolana i położył między nimi dłonie, pochylając się przy tym jednocześnie do przodu. Przypominał bardziej zwierzę niż... Właściwie niż co? Istotę ludzką? Nawet nie zauważyłem, kiedy skrzydła znów owinęły się wokół tułowia. Uniósł głowę. Momentalnie wbiłem wzrok w podłogę, obawiając się, że moje serce albo mózg nie wytrzyma drugi raz takiej dawki endorfiny.
– W porządku, możesz na mnie spojrzeć – usłyszałem głęboki głos, przypominający barwą cichy ton narratora z nocnej, jazzowej audycji radiowej: spokojny i brzmiący bardzo kojąco, niemal usypiający wibracją niskich tonów. – To się już nie stanie. Wszyscy śmiertelnicy tak reagują za pierwszym razem, kiedy widzą nasze oczy. No dalej, spójrz na mnie! – dodał rozkazująco, ponieważ wciąż wbijałem wzrok w podłogę. Między nogami miałem lepko i ciepło, wciąż trochę kręciło mi się w głowie, a kiedy podniosłem oczy, wszystko wydało się nieco rozmyte. Zamrugałem kilka razy i ostrość widzenia poprawiła się; anioł nadal znajdował się na stole, w tej samej pozycji. To musi być sen, pomyślałem, musi. Wtem okno zamknęło się z trzaskiem. Podskoczyłem, on ani drgnął. Wciąż wpatrywał się we mnie. Cofnąłem się pod ścianę chwiejnym krokiem i oparłem o nią plecami. Spojrzałem prosto w ognie płonące mu w oczach. Teraz dostrzegłem, że nie ma źrenic ani białek, cale oczodoły wypełnione były jaskrawym, fluorescencyjnym kolorem, który ciągle zmieniał odcień i natężenie barwy – od jasnego błękitu letniego nieba po czarny granat bezgwiezdnej zimowej nocy; były tam tornada i zdradliwe wiry, była akwamarynowa toń oceanu, ponury fiolet wieczoru, ciemne tafle jezior i meandry niebieskoszarych rzek. Człowiek mógł oszaleć patrząc w te oczy, które zdawały się żyć własnym życiem – wszystko tam nieustannie poruszało się i zmieniało.
Biła od niego mdła poświata i przez to był dobrze widoczny w ciemnej kuchni. Pociągła twarz była gładka i bez śladu zarostu. Charakteryzowały ja wąskie usta i mały nos, a proste, ciemne włosy jeszcze bardziej ja wydłużały. Te niesamowite oczy miały piękny, migdałowy kształt. Spomiędzy włosów wystawały lekko spiczaste uszy. Anioł owinął wokół siebie skrzydła tak, że nachodziły na siebie. Pokrywały je białe pióra, z końcówkami rdzawego koloru. Zaczynały się gdzieś za plecami i sięgały do samego stołu, kładąc się miękko na blacie. Na nogach miał rodzaj czerwonej zbroi. Tego samego koloru materiał przeświecał z klatki piersiowej, pomiędzy rękami i skrzydłami. Na stopach nosił długie buty na cienkiej podeszwie. U lewego boku – dopiero teraz to zauważyłem – kołysała się krótka, czarna pochwa, której górna część ginęła pod skrzydłem.
Anioł siedział wciąż w tej samej pozycji – w kucki, z dłońmi płasko na stole. Pochylony do przodu, z lekko przekrzywioną głową, jakby węszył, trwał bez ruchu, dopóki się nie napatrzyłem. W końcu odezwał się:
– Nazywam się Mal’ach, Posłaniec. Takie jest moje imię.
Odpowiedziałem drżącym głosem:
– Na... Nazywam się Mateusz Marut.
– Wiem jak się nazywasz, Mateuszu – mówiąc to, anioł zachował kamienną twarz. Nie odbijały się na niej żadne uczucia. Nie wiedziałem nawet czy patrzył na mnie. Jego oblicze zwrócone była w moją stronę, ale brak źrenic powodował, że ciężko było stwierdzić, na czym spoczywa jego wzrok.
– Nosisz w sobie nasienie, Mateuszu. Demona. Jesteś korzeniem. Uważaj na sny, bowiem są przesycone tym, który wyrośnie z nasienia. Spotkamy się jeszcze – powiedział i nagle zadrżał, jakby coś go wystraszyło albo poczuł na plecach czyjś wzrok. Na ułamek sekundy odwrócił głowę w stronę krzyża wiszącego na ścianie, po czym płynnym ruchem okręcił całe ciało w stronę okna i jednym susem rzucił się na nie. Osłoniłem ręką oczy będąc pewien, że roztrzaska szybę w drobny mak, jednak nic takiego się nie stało. Kiedy spojrzałem ponownie, stół był pusty, okno zamknięte, a za oknem miliardy drobnych płatków śniegu wirowały w niekończącym się tańcu, pogrążając świat w przytulnej ciszy.
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#2
Rozdział 2

Następnego ranka obudziłem się zlany potem. Mój mózg pracował na najwyższych obrotach od momentu, kiedy otworzyłem oczy. Zerwałem się z łóżka i popędziłem do kuchni. Okno było zamknięte, obrus na stole leżał równiutko, bez najmniejszej fałdki. Poszedłem do łazienki. Bielizna również nie nosiła śladu po nocnej przygodzie. Musiało mi się przyśnić, pomyślałem. Najdziwniejszy sen, jaki kiedykolwiek miałem! Wziąłem gorący prysznic, podczas którego nie mogłem jednak przestać myśleć o całym zdarzeniu. Wszystko było przerażająco rzeczywiste, pamiętałem dokładnie każdy najmniejszy szczegół – to jak anioł wyglądał, co działo się za oknem i co przeżyłem, kiedy spojrzałem mu w oczy... Wszystko wydawało się zbyt realne na sen, a jednak ślady – a raczej ich brak – świadczyły, że był to właśnie sen. Usilnie starałem się myśleć o czymś innym, ale nie mogłem.
Spod prysznica udałem się do przedpokoju i, drżąc z zimna, stanąłem przed lustrem, spoglądając na swoje odbicie. Czujnymi, brązowymi oczami patrzył na mnie dobrze zbudowany trzydziestolatek. Czoło zasłaniała czarna czupryna, z której zaczynały wyglądać na świat pierwsze siwe włosy. Nieco kwadratowa twarz o pełnych ustach i płaskim nosie nigdy mi się specjalnie nie podobała, ale też nie przejmowałem się nią zbytnio. Szczególnie, że większość przedstawicielek płci pięknej twierdziła, że niezły ze mnie kąsek. Odwróciłem się i obejrzałem przez ramię. Na plecach miałem różową, świeżą bliznę. Biegła ona wzdłuż kręgosłupa, od nasady karku, aż do kości ogonowej. Bliznę, której nigdy wcześniej nie widziałem, i której zdecydowanie nie było tam wczoraj.
Oblał mnie zimny pot. Przez chwilę stałem jak sparaliżowany i wpatrywałem się w nią, mając nadzieję, że zniknie. Zrobiłem krok do tyłu i przyjrzałem uważnie szramie. Dość nierówna i szeroka, miała poszarpane brzegi, jakby ktoś głęboko rozharatał moje ciało tępym nożem. Jej końce, na górze i na dole, zwężały się i naturalnie zrastały ze skórą. Zdecydowanie wyglądała na świeżą. Dotknąłem jej lekko opuszką palca – była wypukła i miękka, ale nie czułem żadnego bólu.
– Cholera, cholera – powtarzałem te słowa jak mantrę, stojąc nago przed lustrem i spoglądając na plecy. – Do jasnej... Co to jest? – Pomyślałem, że nie mogę tak stać cały dzień gapiąc się w szklaną taflę. Poszedłem do pokoju i ubrałem się, szczególnie uważając przy zakładaniu koszulki, ale nie bolało nawet gdy bawełniany materiał otarł się o bliznę. Żadnego swędzenia, nic.
Zaparzyłem kawę, zrobiłem tosty i usiadłszy przy stole, zacząłem się zastanawiać, co to wszystko znaczy i co powinienem zrobić. Nic jednak nie przychodziło mi do głowy. Gdzieś w głębi czaszki wciąż tłukło się „cholera, cholera…”. Uspokajało mnie to w pewien sposób.
Po śniadaniu zadzwoniłem do firmy ze starego telefonu bez wideo i powiedziałem, że mam małe kłopoty i parę spraw do załatwienia, i nie będzie mnie dziś w pracy. Nie mam na szczęście większego problemu w podobnych przypadkach. Jestem jednym z najlepszych fachowców w swojej dziedzinie i wiem, że firma ceni moja pracę. Niewielu ludzi w tej części Miasta potrafi równie skutecznie, co ja, chronić systemy korporacyjne przed nanowirusami. Oczywiście nie nadużywałem zbytnio swej uprzywilejowanej pozycji. Ale zdarzało mi się, w ekstremalnych przypadkach. Przypadek taki jak ten był o całą ligę wyżej niż ekstremalne, dlatego bez skrupułów powiedziałem jeszcze, że nie wiem, co z tego wyniknie, i że mogę nie pojawić się przez kilka dni. Jakby, co łapać mnie przez comdeva albo przez sieć. Szef skwitował to krótkim „Okay” i „Mam nadzieje, że wszystko się ułoży, Mat”. Życzył miłego dnia i odłożył słuchawkę. Miłego dnia, jasne. Westchnąłem.
Zacząłem się zastanawiać, co teraz... Co powinienem zrobić? Czy w ogóle z kimś rozmawiać na ten temat? A może wciąż śnię? Jeśli tak, to jest to najbardziej realny sen, jaki kiedykolwiek miałem. Jeżeli nie – to czy wczorajsze zdarzenie też nie było snem? Czy to był naprawdę anioł? I co robi na moich plecach świeża blizna? Zbyt wiele pytań i żadnych odpowiedzi. Nieświadomie zacząłem krążyć po mieszkaniu. Włączyłem ekran na ścianie i pogapiłem się chwilę na wiadomości, nic jednak nie rejestrując. Poszedłem do kuchni i otworzyłem okno, po czym wychyliłem się na zewnątrz. Świat pokrywała gruba warstwa śniegu, wytłumiając wszelkie odgłosy, a powietrze kłuło płuca igiełkami mrozu. Słońce schowało się gdzieś za grubą warstwą ciężkich, ołowianych chmur. Paskudny dzień na wyjaśnianie metafizycznych zagadek.
Rozejrzałem się wokół – ani śladu po wiszącym tu wczoraj obłym kształcie. Podwórko było puste, za to w bramie zauważyłem jakiś cień kulący się pod ścianą. W tym momencie coś mnie tknęło, jakiś impuls kazał mi nagle wyskoczyć przez okno. Jakby ktoś inny kierował moimi ruchami. Odbiłem się mocno od podłogi i runąłem głową w dół. Na sekundę opanował mnie ślepy strach i szaleńcza panika, ale znowu jakby ktoś inny przejął kontrolę. Wystawiłem ręce, odbiłem się dłońmi od mijanego właśnie parapetu i użyłem nabytej w ten sposób siły, żeby okręcić się wokoło, po czym wylądowałem miękko jak kot, wpadając w zaspę śniegu.
Wstałem. Nogi trzęsły mi się jak galareta. Co ja zrobiłem? Wyskoczyłem z piątego piętra i wykonując akrobacje jak jakiś pieprzony ninja spadłem bez szwanku na ziemię! Nie dane mi było głębiej się nad tym zastanowić, gdyż ta sama obca siła znowu zmusiła mnie do działania. Moje ciało poruszało się wbrew impulsom płynącym z mózgu. Mimo woli ruszyłem wolno w stronę ciemnego prostokąta bramy. Całkowicie straciłem władzę nad tym, co robię. Zaczęło mi się kręcić w głowie, a ostrość widzenia pogorszyła się. Otoczenie stało się rozmyte i rozedrgane; jednocześnie wszystkie barwy nabrały nasycenia i jaskrawości. W uszach słyszałem jednostajny pisk. Zaczął on narastać w miarę, jak zbliżałem się do bramy, która teraz stała się nieostrą plamą czerni pośród oślepiającej bieli podwórka. Poczułem również, jak blizna na plecach zaczyna pulsować i poruszać się, zmieniając kształt. Nagle oślepił mnie jasny rozbłysk światła i usłyszałem w głowie głuchy huk, podobny do przytłumionego i odległego odgłosu gromu. Zacząłem biec. To, co widziałem, straciło jakikolwiek sens. Wszystko wyglądało teraz jak w podczerwieni: pod czernią ściany widziałem przeplatające się plamy żółci, pomarańczu i zieleni – to musiała być postać, którą widziałem z okna. Uniosłem górne wargi, odsłaniając zęby i momentalnie przyskoczyłem do niej, po czym zamachnąłem się ręką, zakrzywiając palce niczym szpony. Przez wysoki dźwięk wciąż świdrujący moje uszy, usłyszałem krzyk. Uderzyłem jeszcze raz i poczułem coś ciepłego na twarzy. Coś, co zaczęło powoli ściekać po moim policzku. Uderzyłem ponownie. I jeszcze raz. I jeszcze. Wtem ogarnęła mnie jakaś dziwna euforia. Wszystko zaczęło wirować, czułem okrutną radość i ekstazę. Czułem się, jakby moje ciało miało rozerwać się zaraz na tysiąc kawałków, a szrama na plecach zdawała się płonąć żywym ogniem. Nagle straciłem świadomość – to coś, co mną kierowało, całkowicie przejęło kontrolę. Ogarnęła mnie ciemnoczerwona świetlistość i odpłynąłem w bezmiar zapomnienia.
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#3
Rozdział 3

Świadomość wracała powoli, jakby to była gra wstępna do rzeczywistości. Jej eteryczne palce najpierw dotknęły mojego zmysłu smaku. Metaliczno–słonego, intensywnie wdzierającego się w kubki smakowe. Zanim zdążyłem się dobrze zastanowić, wrócił mi również słuch – do moich uszu zaczęły docierać ciche dźwięki pianina. Otworzyłem oczy i rozpoznałem własną sypialnię. Potwornie łupała mnie głowa i czułem wprost proporcjonalne to tego łupania pragnienie. Całkiem jak po paru dniach ostrego imprezowania. Chciałem wstać z łóżka, ale ledwo mogłem się ruszać – wszystkie mięśnie bolały mnie, niczym po przebiegnięciu maratonu, sprintem.
Powoli wstałem, przytrzymując się krzesła. Obok łóżka zwinięte było ubranie, a kremowy dywan przecinały brunatne smugi i plamy. Nie mając siły, by się nad tym zastanowić, zacząłem posuwać się w stronę kuchni, opierając o ścianę. Gdy otworzyłem drzwi do przedpokoju, dźwięki pianina nasiliły się. Dochodziły z drugiego pokoju. Musiałem włączyć hajfi zanim się położyłem. Co właściwie się stało? Nie mogłem trzeźwo myśleć. Dowlokłem się do kuchni i wypłukałem usta. Nieprzyjemny smak zniknął, a woda, którą wyplułem miała ciemnoczerwony kolor. Wypiłem jeszcze duszkiem cztery szklanki. Oczyszczacz szumiał jednostajnie. Poczułem się nieco lepiej. Wyciągnąłem z lodówki pojemnik z gotowym jedzeniem i – nie patrząc, na co trafiłem – wrzuciłem potrawę do nanofalówki, którą nastawiłem na pięć sekund. Zapachniało kurczakiem, całkiem nieźle.
Zostawiłem jedzenie w nanofali żeby trochę ostygło i poszedłem do pokoju wyłączyć sprzęt, gdyż głowa wciąż łupała mnie niemiłosiernie i pianino zaczynało działać mi na nerwy. To chyba jeden z blue rayów z kolekcją archaicznej muzyki poważnej, pewnie Rachmaninow albo inny Szopen – nie mogłem rozpoznać w stanie, w jakim się znajdowałem. Lubiłem czasem posłuchać przedpotopowych kawałków, które komponowano bez użycia jakiejkolwiek elektroniki. Czysty geniusz muzyków w stanie transu twórczego: rozczochrane siwe włosy, nabiegłe krwią, nieobecne oczy i porozrzucane kartki, zapisane drobnymi nutkami na szalonych pięcioliniach.
Przechodząc obok lustra mimowolnie odwróciłem się plecami i spojrzałem. Blizny nie było. Ani śladu, jak gdyby nigdy nie istniała. Może to jednak był cholerny sen, wszystko, co się zdarzyło od... Właściwie od kiedy? Dźwięki dochodzące z pokoju nagle ucichły. Po chwili zaczął się kolejny utwór, który tym razem rozpoznałem: IX Symfonia Beethovena. Tylko tego mi teraz było trzeba, pieprzonej Ody do radości! Ruszyłem do pokoju, z zamiarem roztrzaskania całego zestawu hajfi w drzazgi. Łącznie z drogim hologramowym wyświetlaczem wizualizacji. Otworzyłem gwałtownie drzwi i stanąłem jak wryty.
Siedział na kanapie, miał przymknięte oczy i odchyloną do tyłu głowę. Skrzydła kładły się na oparciu i siedzisku, a długie włosy opadały swobodnie do tyłu. Tym razem anioł miał na sobie białą tunikę, przewiązaną w pasie złotą szarfą. U boku widniała ta sama czarna pochwa, co poprzednio. Wystawała z niej krótka rękojeść z prostym jelcem, ozdobiona na końcu pojedynczym kamieniem piaskowego koloru. Dłonie trzymał płasko na kolanach, obydwa palce wskazujące poruszały się w górę i w dół, w rytm muzyki.
– Witaj Mateuszu – powiedział nagle. Drgnąłem. Anioł powoli podniósł głowę i jeszcze wolniej otworzył oczy. Spojrzałem w ich otchłań. Pomarańczową, nie niebieską. – Nazywam się Fanuel.
Wiedziałem jakoś, że patrzy mi prosto w oczy, mimo że nie miał źrenic. Czułem jego uwagę na sobie. W sobie. Zacząłem zauważać teraz drobne szczegóły w rysach jego twarzy, które sprawiały, że wyglądał zupełnie inaczej niż Mal’ach.
– Ty... ty jesteś... – Tylko tyle zdołałem z siebie wydusić.
– Ja jestem Fanuel. Tak brzmi moje prawdziwe imię. Czy wiesz, co ono oznacza? – Pokręciłem powoli głową i oparłem się o framugę. Kolana ugięły się pode mną.
– Zapytaj Posłańca. Zapytaj Mal’acha o jego prawdziwe imię. Będzie musiał ci powiedzieć. Nie wszystko jest tym, czym się wydaje, Mateuszu. Pozory mylą, rzeczywistość jest ulotna, a sny się sprawdzają. Śnisz, Mateuszu. Śnisz mnie teraz, a ja rosnę w siłę w tobie. Fanuel oznacza Boży Ogień. Ja jestem tym, który stoi z płonącym mieczem u bram Edenu, jam jest Uriel, jam jest Uriah, Jego Ręka, Jego Ogień, Piorun, Grzmot i Przerażenie! – Mówiąc to, anioł zaczął rosnąć w oczach. Jego głos stał się tak głośny i potężny, że przestał być słyszalny, do moich uszu dochodził jedynie głuchy huk, znaczenie słów docierało bezpośrednio do mózgu, chociaż nie był to już znany mi język. Anioł był teraz ogromny, większy niż cały pokój, a jednak niewiadomym sposobem wciąż mieścił się w nim i był tutaj. Patrzył na mnie z góry, a w jego oczach płonęło piekło. Mieszkanie zaczęło się ruszać. Ściany zdawały się przenikać nawzajem, rozszerzając i zwężając – jak w ruchomym gabinecie krzywych zwierciadeł rzeczywistości. Upadłem na kolana, zwinąłem się w kłębek i zacząłem trząść jak w padaczce. Anioł wciąż wypełniał całą przestrzeń swym jestestwem i straszliwym głosem. Czułem, jak z uszu cieknie mi krew.
– Jam jest Nasieniem w tobie, Mateuszu Marucie! Ja jestem tym, który zsyła ci sny i kieruje twoimi czynami! Jam jest ogniem zemsty i żarem odkupienia! Obudź się teraz, obudź się i podpal świat! – Zaczęło od niego bić jasne światło. Poczułem je w sobie, w każdej komórce, nerwie i każdej myśli.
Nagle wszystko się urwało, jakby ktoś uciął skalpelem linię czasu. W ułamku sekundy zapadła cisza, która wypełniła jednostajnym, cichym piskiem moje uszy. Jasność zgasła, a mój świat za zamkniętymi powiekami spowiła spokojna ciemność.
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#4
Rozdział 4

Obudziłem się.
Świadomość wracała powoli, jakby to była gra wstępna do rzeczywistości. Jej eteryczne palce najpierw dotknęły mojego zmysłu smaku. Intensywnego, metaliczno–słonego. Zanim zdążyłem się dobrze zastanowić, wrócił również słuch – zaczęły do mnie docierać ciche dźwięki pianina. Otworzyłem oczy i rozpoznałem własną sypialnię. Zdałem sobie nagle sprawę, że niesamowicie śmierdzę, jakimś stęchłym zapachem, jak mięso pozostawione zbyt długo w lodówce.
Zerwałem się z łóżka. Nic mnie nie bolało, głowa nie łupała. Czułem się wypoczęty i wyspany. Na podłodze obok łóżka leżały rzeczy, które miałem na sobie wczoraj. Kremowy dywan zapaćkany był brunatnymi smugami, ciągnącymi się od drzwi pokoju w stronę szafy. Wyszedłem z sypialni i dźwięki pianina nasiliły się. Rozpoznałem IX Symfonię. Szybkim krokiem ruszyłem w stronę pokoju. Drzwi były zamknięte. Zawahałem się tylko sekundę. Zdecydowanym ruchem pchnąłem je i wszedłem do środka.
Pusto. Hajfi gra Beethovena, a pół pokoju to psychodeliczna, trójwymiarowa wizualizacja kolorowego i pędzącego z zawrotną prędkością tunelu. Wyłączyłem odtwarzacz i projektor holograficzny. Wróciłem do przedpokoju i stanąłem przed lustrem. Odwróciłem się powoli i spojrzałem przez ramię. Blizna różowiła się na całej długości kręgosłupa. Wezbrało we mnie coś dziwnego. Coś pękło. Osunąłem się na podłogę i oparty plecami o zimne szkło, ukryłem twarz w dłoniach. Po chwili jednak pozbierałem się w sobie i postanowiłem wziąć długą, gorącą kąpiel. Wciąż czułem ohydny zapach, chciałem go z siebie zmyć jak najszybciej i w spokoju zastanowić się nad tym wszystkim. Wróciłem do sypialni i uważając żeby nie zadeptać brunatnych smug na dywanie, otworzyłem szafę.
Smród nieomal powalił mnie na kolana. Na ugiętych nogach cofnąłem się pod przeciwległą ścianę i ze zgrozą patrzyłem na coś, co wyglądało jak ludzkie ciało rozszarpane na strzępy – nie na tyle jednak, żeby odseparować poszczególne części i kończyny. Zwymiotowałem na nagie kolana i dywan, po czym wybiegłem z sypialni, zatrzaskując drzwi.
Kurwa, czy ja to zrobiłem? Przypomniałem sobie ogarniającą mnie wczoraj ekstazę i ciosy, które zadawałem gołymi rękami czemuś małemu, co kuliło się w bramie. Znowu poczułem odruch wymiotny, ale żołądek miałem pusty i do gardła podeszły mi tylko soki trawienne. Poszedłem do łazienki, umyłem zęby i twarz. Wziąłem szybki prysznic i ubrałem się w rzeczy zabrane z kosza na pranie. Następnie pootwierałem okna w kuchni i w pokoju gościnnym, usiadłem na kanapie i gorączkowo zacząłem się zastanawiać, co robić. Tysiące myśli kłębiło mi się w głowie. W końcu podjąłem decyzję. Poszukałem comdeva – leżał na półce nad hajfi. Urządzenie było wielkości dłoni i właściwie całą jego powierzchnię zajmował ekran oLED. Na górnej krawędzi były dwa małe przyciski: jeden służący do włączania comdeva, a drugi do wyświetlania holograficznej klawiatury. Nad ekranem w rogu znajdowało się mikroskopijne oko kamery. Communication Devices, w skrócie comdevy, dawno zastąpiły wszelkie telefony komórkowe, palmtopy i tym podobne przestarzałe wynalazki.
Nałożyłem specjalną, sprytnie ukrytą w obudowie, nakładkę na opuszek palca i wyświetliłem holo klawiatury. Złapałem za róg i przeciągnąłem, a klawiatura powiększyła się. Wystukałem numer ogólny Kościelnych Służb Policyjnych. Na ekranie pojawiło się logo – biały orzeł z rozłożonymi skrzydłami na tle dużego krzyża. Głowa ptaka sięgała końca pionowego słupa, a skrzydła – poprzeczki, zupełnie jakby orzeł był ukrzyżowany. Pod spodem widniały trzy słowa: Bóg, Honor, Miasto. Czytałem gdzieś, że dawno temu brzmiały one „Bóg, Honor, Ojczyzna”, ale po tym jak Polska stała się jednym wielkim Miastem, zamieniono je. Wiele się zmieniło. Ojciec Tadeusz Rydzyk, dyrektor generalny korporacji, znanej jako Radio Maryja, ukrywającej się wówczas pod skromnym płaszczykiem radia katolickiego, pod koniec swojego żywota przejął władzę w Polsce. Poparły go rzesze zindoktrynowanych obywateli, ślepo wierzących w każde słowo nadawane z anteny Radia. Ojciec Dyrektor skatolicyzował państwo, czyniąc władzę kościelną – władzą wykonawczą, ustawodawczą i sądowniczą. Służby porządkowe i wojsko zostały zasilone legionem wyszkolonych księży w pancernych koloratkach. Na początku garstka ludności protestowała i nie obyło się bez strajków, zamieszek oraz manifestacji, które jednak szybko i brutalnie zostały stłumione. Z czasem ludzie, karmieni propagandą, przywykli do nowego systemu. Prezydent Rydzyk do końca swoich dni inwestował brudne pieniądze w rozwój Polski, rządząc twardą ręką i wciąż klerykalizując nowe obszary infrastruktury gospodarczo–politycznej. Jego następcy kontynuowali to dzieło, aż kler przejął wszystkie stanowiska władzy, służby publicznej oraz większość udziałów w największych spółkach. Powierzchnia kraju została z czasem gęsto zabudowana, aby sprostać wymogom wciąż rozwijającej się gospodarki. Granice miast i wsi zniknęły, a cały kraj stał się jednym wielkim Miastem, podzielonym na okręgi, których centrami administracyjnymi były co większe kościoły.
Ekran comdeva zmatowiał i na tle orła pojawił się żółty napis „Połączenie”. Po chwili obraz zastąpiła twarz operatora. Był nim młody chłopak, o krótko przyciętych blond włosach. Uśmiechnął się szeroko, uczynił powitalny znak krzyża i entuzjastycznie wyskandował:
– Witamy w KSP. Służymy Miastu i Bogu z honorem! Z którym wydziałem mogę pana połączyć, panie... – Szybko zerknął na jakiś ekran z boku. – Panie Marut?
– Proszę z... – Głos załamał mi się lekko. – Proszę z wydziałem zabójstw. Czternasty kościół, Konstantyn.
– W imię Pana, łączę! – odrzekł wesoło młodzieniec i wyciągnął rękę w stronę niewidzialnej konsoli. Po chwili zniknął z ekranu, na którym znów pojawiło się logo KSP, by zaraz zostać zastąpionym przez nową twarz – tym razem szatynki wyglądającej na jakieś dwadzieścia pięć lat. „Równie dobrze możesz mieć siedemdziesiąt”, pomyślałem. „Nanochirurgia plastyczna czyni cuda”.
– Witamy wkaespe służymy Miastujbogu zonorem – wyrzuciła jednych tchem i westchnęła. – Połączył się pan z Call Center wydziału zabójstw okręgu czternastego kościoła pod wezwaniem Konstantyna. W czym mogę pomóc?
– Dzień dobry. Chciałem zgłosić zabójstwo. Morderstwo.
– W porządku. Wysyłam ekipę. To u pana w mieszkaniu czy na zewnątrz? Potrzeba żywego spowiednika czy automat wystarczy? Wszystko, co pan powie i powiedział do tej pory, zostanie bezwarunkowo użyte w autosądzie.
– Na zewnątrz... – powiedziałem i zająknąłem się. – To znaczy zabi... stało się na zewnątrz, ale ciało... Kurwa! – krzyknąłem nagle i moje serce przestało na chwilę bić. Na ramieniu poczułem czyjąś dłoń. Dłoń następnie sięgnęła po comdeva i przerwała połączenie.
– To niepotrzebne, Mateuszu. – usłyszałem głęboki, basowy głos Posłańca. Anioł okrążył sofę i stanął przede mną. – On na to nie pozwoli. Nie może pozwolić. Obudził się już i będzie cię strzegł. Jesteś mu potrzebny, żeby robić rzeczy, o których myśli, że muszą być zrobione. Wiesz, kogo tak rozszarpałeś? – Pokręciłem tylko głową zbyt zdumiony by cokolwiek powiedzieć. – Dziewięcioletniego chłopaka, syna kobiety, która mieszka w kamienicy naprzeciwko. Pisane mu były wielkie rzeczy, miał zostać wybitnym lekarzem i służyć Miastu. Za kilkanaście lat. Zmieniłeś to. On to zmienił. – Oczy Posłańca płonęły błękitem. Niebo i chmury, pomyślałem. Czas zażyć świeżego powietrza! Wziąłem głęboki oddech.
– Jakie jest twoje prawdziwe imię? – zapytałem. Anioł drgnął zauważalnie. Na sekundę w jego oczach wybuchło granatowe piekło. Wydal z siebie dziwny, chrapliwy dźwięk, górna warga uniosła się i na chwilę odsłoniła zęby – drobne i mlecznobiałe. Po chwili piekło z powrotem zamieniło się w niebo.
– Nazywam się Marut. Takie jest moje prawdziwe imię! – krzyknął jeszcze bardziej basowo niż zwykle i rzucił się w stronę otwartego okna. Skoczył i zniknął mi z oczu. Chwilę później zobaczyłem na mgnienie oka rozmazaną czerwoną smugę, pędzącą w górę z zawrotna prędkością.
Marut. Nazywam się Marut i takie jest moje prawdziwe imię. To wszystko zaczynało przypominać deliryczny sen pacjenta zakładu dla niezrównoważonych umysłowo. Postanowiłem uwierzyć we wszystko, co mi się przytrafiło. Tak było łatwiej. I pomagało nie zwariować. Demon, który we mnie siedzi i który sprawił, że popełniłem morderstwo w dzikim szale. Anioł, który mnie odwiedza, ostrzega przed demonem i nazywa się tak samo jak ja. Demon powiedział we śnie, że nosi imię Fanuela, Bożego Ognia i stoi u bram Raju. Jak może być demonem skoro wygląda jak anioł i stoi u bram Raju? Ale czy demony to nie upadłe anioły? Jakby tej łamigłówki było za mało – w mojej szafie leżą rozszarpane zwłoki dziewięciolatka, a policja jest w drodze. Z żywym spowiednikiem czy nie, za taką zbrodnię gotowi wymierzyć sprawiedliwość nawet nie auto–, ale kieszonkowym sądem, nie uwzględniając okoliczności łagodzących ani nawet możliwości choroby psychicznej. Kara śmierci na miejscu, przez strzał z dezintegratora, który rozłoży moje ciało na atomy w ułamku sekundy. Niezbyt ciekawa perspektywa.
Rozbolała mnie głowa. Ukryłem twarz w dłoniach i zamknąłem oczy, zastanawiając się, co począć. Nagle usłyszałem syreny za oknem. Cholera, szybko się zjawili, jakiś patrol musiał być blisko! Ostrożnie podszedłem do okna i spojrzałem. Po drugiej stronie ulicy parkował właśnie podłużny, czarny pojazd policji, ozdobiony emblematem KSP i wielkim płaskim krzyżem na dachu. Na każdym z końców krzyża był zamontowany niebieski migacz rtęciowy, przez co pół ulicy pokryło się lazurowa poświatą. Samochód wyglądał jak spłaszczone cygaro. Nie był to zwykły samochód patrolowy – te podobne były do żuków: małe, pękate i zwinne, krążyły po ulicach, szukając przestępców i grzeszników. Podłużna maszyna to pojazd, którym oficerowie przyjeżdżają na miejsce zdarzenia już po wszystkim, gdy zwykli funkcjonariusze odwalą brudną robotę.
Cztery pary drzwi uchyliły się i z pojazdu wysiadło dwóch policjantów w czarnych, bojowych uniformach i pancernych koloratkach oraz jeden spowiednik w długiej, czarnej komży. Ten miał pod szyją zwyczajną koloratkę, musiał być kościelny, nie z policji. Ostatnim, który się pojawił, był wysoki mężczyzna w czarnym skórzanym płaszczu zapiętym pod szyję, bez hełmu – za to w ciemnych okularach. Mężczyzna spojrzał w górę, wprost w moje okno, jakby wiedział, że tam stoję i obserwuję. Odskoczyłem gwałtownie, a przez moje ciało przeszedł dziwny dreszcz. Usiadłem zrezygnowany na kanapie i czekałem. Po chwili rozległ się dzwonek interkomu. Wcisnąłem przycisk, nawet nie patrząc w monitor. Otworzyłem drzwi i słuchałem tupotu butów na schodach. Po chwili pojawili się: dwóch funkcjonariuszy szło przodem, za nimi powolnym krokiem podążał mężczyzna w ciemnych okularach i na końcu spowiednik z kleru.
Funkcjonariusze stanęli przed drzwiami i cofnęli się dwa kroki. Ja zrobiłem to samo i wyciągnąłem rękę w zapraszającym geście. Facet w okularach bez ogródek wszedł do środka. Za nim dreptał spowiednik.
– W imię Pana. Może pan zamknąć. Oni popilnują drzwi – odezwał się ten w płaszczu, wskazując kciukiem za siebie i drugą ręką wyświetlając holo odznaki, które zgasił zanim zdążyłem się dobrze przyjrzeć. Głos miał nieprzyjemny, nieco zgrzytliwy. Posłusznie zatrzasnąłem drzwi.
– Proszę dalej – powiedziałem i wskazałem drogę do pokoju gościnnego. Usiedliśmy, oni na kanapie, ja w fotelu po przeciwnej stronie stołu. Poczułem zimno, ale nie zamknąłem okien. Ten z kleru zdjął czapkę z głowy i położył ją sobie na kolanach. Drugi nie zdjął ani okularów, ani płaszcza. Rozpiął go za to i pod szyją ukazała się bojowa koloratka z emblematem policji i symbolem rangi. Nie znalem się jednak i nie wiedziałem, co to za stopień. Podniosłem wzrok. Jego twarz pozostała bez wyrazu, może przez okulary. Miał kwadratową szczękę, wąskie usta i przeorane zmarszczkami czoło. Prawą skroń zdobiła krótka blizna.
– Zdzisław Beksiński, agent specjalny Służb – przedstawił się. – Czternasty kościół, Konstantyn. To jest ksiądz Ludwik Sęp, przyjechał aż z okręgu pierwszego kościoła, Jan Chrzciciel – wskazał na swojego towarzysza, który lekko skinął głową.
– Panowie przyjechali do zabójstwa, które zgłaszałem? – zapytałem zdziwiony. Zazwyczaj nie wysyłano agentów specjalnych do pierwszego zgłoszenia, a już na pewno nie fatygowano duchownego z pierwszego kościoła.
– Tak i nie, panie Marut – odezwał się ksiądz cichym i spokojnym głosem, kojarzącym się z odległym szumem rzeki. Spojrzałem na niego uważnie. Miał owalną, rumianą twarz, pulchne policzki, dołek w brodzie i siwą tonsurę na głowie. Koloratka pod szyją miała jakieś dziwne oznaczenie, którego nigdy nie widziałem – standardowy krzyż duchownego, obok którego widniał jednak wąż. Jego paszcza zaciskała się na własnym ogonie. Tworzył więc okrąg, w który z kolei wpisana była pięcioramienna gwiazda, mająca ramiona w kształcie świec. Pentagram i krzyż połączone były czymś w rodzaju winorośli oplatającej obydwa symbole. Na szyi księdza wisiał srebrny łańcuch, niknący pod sutanną.
– Panie Marut. Wiemy, co pan zrobił temu chłopakowi. Wiemy, ze ciało – albo to, co z niego zostało jest u pana w mieszkaniu. Smród jest okropny, mimo otwartych okien – powiedział rzeczowo agent. Przerażenie, które momentalnie ogarnęło mój umysł musiało odbić się w oczach, bo zaraz dodał, podnosząc uspokajająco ręce:
– Niech pan nie panikuje, nie jest pan o nic oskarżony. Wiemy jak to się stało. To znaczy wiemy, że tak naprawdę to nie pan. Jesteśmy tu, żeby się dowiedzieć, kto.
– To nie pierwszy taki przypadek, panie Mateuszu – odezwał się ksiądz Ludwik korzystając z tego, że Beksiński urwał, a ja po prostu siedziałem, nie mogąc wydusić słowa. – Pozwoli pan, ze wytłumaczę sytuację, a później podejmie pan decyzję czy nam pomóc, czy nie. Zgoda? – Kiwnąłem tylko głową, zbyt przejęty, żeby powiedzieć cokolwiek sensownego. Ksiądz spojrzał na agenta, który nie wyraził sprzeciwu.
– Dobrze wiec. Zacznijmy od początku. Nazywam się Ludwik Sęp, pracuję w nieznanej publicznie komórce kościoła. Zajmujemy się zjawiskami paranormalnymi, ogólnie rzecz biorąc. Opętania, cuda, objawienia, misje od Boga, płonące krzewy i stygmaty. Tym podobne rzeczy. Niewielu o nas wie, oficjalnie nie istniejemy. Rzadko zakładam tą koloratkę – podniósł dłoń i przesunął palcem po pentagramie. – Sprawa, której i pan stał się częścią, ciągnie się od ponad dziesięciu lat. Dwanaście lat temu w okręgu siódmego kościoła, na terenie byłego miasta Poznań, doszło do serii makabrycznych zabójstw. Zginęły cztery osoby, każde ciało wyglądało, jakby ktoś je rozerwał na strzępy gołymi rękami. Morderca został ujęty, chwalmy Pana, ale w trakcie dochodzenia uznano go za opętanego. Egzorcyzmy nie pomogły, delikwent zmarł w trakcie jednego z zabiegów. – Duchowny przeżegnał się i kontynuował:
– Majaczył coś o tym, że jest w nim demon, że to on każe mu zabijać. Był bardzo przekonujący. Standard przy opętaniach. Sprawę zamknięto. Trzy lata później, w okręgu dwudziestego piątego kościoła, znaleziono kolejną ofiarę, tak samo rozszarpaną. Sprawcy nie trzeba było szukać, leżał obok – nieprzytomny i upaprany we krwi. Po przesłuchaniu wypuszczono go. Powodem były zeznania – mówił dokładnie to samo, co ten sprzed trzech lat. Że siedzi w nim demon, który kazał mu zabić i tak dalej. Był pod stałą obserwacją, chociaż o tym nie wiedział. Chcieliśmy... Miał nas doprowadzić do kolejnej ofiary, chcieliśmy zobaczyć... Mieliśmy wszystko opanowane, do czasu, kiedy ten... demon przejął kontrolę. Zginęło sześciu policjantów, jeden cywil – ten, którego mieli chronić – i sam obiekt obserwacji. Panie błogosław ich dusze. – Ksiądz ponownie się przeżegnał. – Nie było mnie tam, ale oglądałem później holo z akcji. To było prawdziwe opętanie. Pierwsze, które widziałem. Normalny człowiek nie zabija gołymi rękami sześciu uzbrojonych policjantów, szczególnie mając w płucach kilka kul. To było piekło... Nie dowiedzieliśmy się nic ponad to, że dysponował nadludzką siłą i wytrzymałością. Sekcja i skan DNA nic nie wykazały, to znaczy nic ponad normę. Poza jednym – długą blizną biegnącą wzdłuż kręgosłupa. – Drgnąłem zauważalnie. Agent zwrócił ku mnie ciemne szkła okularów, do tej pory błądzące po całym pokoju. Ludwik Sep uśmiechnął się. – Niestety nie wiemy czy to ma jakiekolwiek znaczenie. Pierwszego ciała nie udało nam się zbadać, gdyż zostało skremowane po zamknięciu sprawy. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że to się tak rozwinie. W każdym razie utknęliśmy w martwym punkcie. Do czasu, kiedy odnaleźliśmy pana, jakieś pięć lat temu.
– Chwileczkę, jak to – odnaleźliście mnie? Pięć lat temu? To znaczy, że ja też byłem pod obserwacją? Od pięciu lat? – zapytałem. Wstałem z krzesła i podszedłem do okna, po czym odetchnąłem głęboko kilka razy. To wszystko zaczynało mnie powoli przerastać.
– No tak, nie wspomniałem o jednym. Być może najważniejszym – powiedział ksiądz. Wróciłem i usiadłem ponownie.
– Obydwaj opętani nosili pańskie nazwisko – odezwał się agent Beksiński niespodziewanie. – Pierwszy nazywał się Grzegorz Marut. Drugi – Michał Marut. Właściwie to jest pan teraz ostatnim Marutem w Mieście – sprawdziliśmy to. Nie byli z panem ani ze sobą spokrewnieni – dodał, trafnie odgadując treść pytania, które chciałem zadać otwierając usta. – Sprawdziliśmy wszystko dokładnie, pierwszy z nich był jedynakiem, jego rodzice zmarli dawno temu. Drugi był żonaty i miał dwójkę dzieci. Ale po tym jak zginął, jego żona nalała wody do wanny i wsadziła tam dzieciaki. Włączyła jacuzzi, Bóg wie, po co… I sama weszła, trzymając w ręce nagie kable, podłączone do prądu. Zabrała siebie i ich prosto do piekła. Ojciec Michała – wdowiec – dostał zawału serca, gdy się dowiedział, co zrobiła synowa. Wiemy, że pańscy rodzice zginęli w wypadku kilka lat temu...
– Panie miej ich w opiece – wtrącił ksiądz.
– ...a pańska siostra miała innego ojca. Pierwszy mąż pana matki nazywał się Piekarczyk i takie też nazwisko nosiła Bożena, dopóki nie wyszła za mąż. Innych Marutów w Mieście nie ma. Jest pan ostatni z rodu, że tak powiem. Na nasze szczęście. Założyliśmy bowiem – i słusznie – że to coś, co kazało pańskim poprzednikom bestialsko mordować przypadkowe osoby, ponownie spróbuje. I ponownie przez opętanie Maruta. Gdyby było was więcej, musielibyśmy angażować dodatkowe środki. A tak proszę, jeden Marut, jedno morderstwo i jesteśmy – zakończył cynicznie Beksiński, po czym zdjął okulary i położył je na stole. Spojrzał mi w oczy, a spojrzenie miał tak samo nieprzyjemne jak głos. – To jak, pomoże nam pan?
Zapadła cisza. Agent patrzył na mnie wyczekująco. Ksiądz zaczął szeptać modlitwę.
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#5
Rozdział 5

Zająłem miejsce pośrodku tylnego siedzenia, mając po bokach dwóch funkcjonariuszy. Pół godziny wcześniej opowiedziałem moim gościom całą historię oraz pokazałem bliznę na plecach. Wyraziłem również chęć współpracy. Obydwaj odczuli wyraźną ulgę, gdy zgodziłem się na umieszczenie mnie w tajnym ośrodku badawczym grupy Episteme – komórki kościoła, do której należał duchowny.
Wierciłem się niespokojnie. Beksiński i ksiądz Ludwik siedzieli z przodu. Agent zaprogramował autonavi i komputer uruchomił silniki, po czym włączył się do ruchu. Żaden z mężczyzn nie odwrócił siedzenia w naszą stronę. W samochodzie panowała cisza. Grudniowy krajobraz Miasta przesuwał się leniwie za szybą. Wyjechaliśmy z dzielnicy starych, odrapanych kamienic, w której mieszkałem. Szarość oraz monotonia, chwilowo przykryte śniegiem, zostały zastąpione przez szkło, chromowany metal i jaskrawe hologramy wszechobecnych reklam. Wkrótce wjechaliśmy w zatłoczone ulice centrum tego okręgu. Masa ludzka przelewała się za oknem jak wielka, kolorowa rzeka. Minęliśmy autospowiednika, który jechał powoli wzdłuż chodnika. Była to maszyna patrolująca zaprogramowany rejon, a jej zadaniem było udzielenie natychmiastowego rozgrzeszenia komukolwiek, kto znajdował się w awaryjnej sytuacji. Wystarczyło wrzucić monetę. Pojazd zatrzymywał się wtedy i rozsuwał drzwi kabiny. Cały proces spowiedzi i pokuty nie zajmował dłużej niż pół godziny, wszystko odbywało się automatycznie. Po zakończeniu delikwent wsuwał w slot Kartę Obywatela, a system nabijał na nią rozgrzeszenie.
Tłum falował i szumiał, a smukłe wieżowce pięły się w górę po obydwu stronach drogi. Niektóre miały fantastycznie powyginane kształty, przeczące prawom fizyki. Stały jednak, utrzymywane przez tytanowe szkielety, zaprojektowane przez sztuczną inteligencję superkomputerów, zaprogramowanych z kolei przez awangardę architektów tutejszego okręgu. W tych wieżowcach ci, którzy aktualnie nie płynęli ulicami Miasta, spędzali czas zarabiając pieniądze, wydając je w wirtualnych sklepach albo uprawiając cyberlife. Do jednych z najbardziej popularnych rozrywek należały holowakacje. Wygodnie leżąc w zamkniętej komorze naszpikowanej nanoelektroniką, spędzało się dwa tygodnie w miejscu, które komputer tworzył i na bieżąco zmieniał. Dane pobierał bezpośrednio z mózgu, poprzez analizę neuronów. Miejsce z marzeń, wzbogacone o ulubione sklepy, restauracje i rozrywki. Te dane z kolei pochodziły z Centralnego Zasobnika Danych, czyli wielkiego rejestru trendów społeczno–marketingowych u poszczególnych jednostek, który automatycznie aktualizował informacje poprzez śledzenie przepływu gotówki na kontach. Oczywiście była też druga strona medalu, czyli czarny rynek cudzych projekcji, które zostały wykradzione z firm oferujących usługi holowakacji. Tym podobnych możliwości spędzania czasu poza światem rzeczywistym były miliony.
Zapatrzyłem się w sunące powoli za oknem Miasto. Cichy, jednostajny szum napędu wozu działał uspokajająco i wkrótce moje powieki powoli opadły. Przez chwilę walczyłem z ogarniającym snem, ale resztki świadomości szybko opuściły me ciało i odpłynąłem w objęcia Morfeusza.
Czy też raczej Fanuela.
Rozejrzałem się wokoło. Wciąż siedziałem w samochodzie, ale pasażerowie zniknęli. Anioł stał przede mną w rozkroku, opierając stopy na przednich siedzeniach. Szyby były przyciemnione lub też na zewnątrz panowała absolutna ciemność, ciężko było to stwierdzić. Wnętrze pojazdu wyglądało, jakby było zrobione z gąbki. Boży Ogień stał wyprostowany, mimo to jakoś mieścił się w środku. Po ostatnim spotkaniu z nim nie zdziwiło mnie to za bardzo. Jego twarz zwrócona była ku mnie, nic jednak nie mówił. Trwał tylko w bezruchu, patrząc mi w oczy. Poczułem nagłe ciepło wzdłuż kręgosłupa. Anioł uniósł ręce w górę. Blizna rozgrzewała się coraz bardziej. Zdawało mi się, że moje plecy płoną. Fanuel złożył dłonie jak do modlitwy i zaczął powoli oddalać je od siebie. W miarę jak wzrastała między nimi odległość, szrama otwierała się powoli. Przeszył mnie niesamowity ból. Miałem wrażenie, że każdy nerw mojego ciała jest rozrywany na strzępy. Zacząłem nieludzko wyć i w tym samym momencie świat za oknami samochodu niespodziewanie wybuchnął ogniem! Jechaliśmy przez piekło, ja i anioł. Moje ciało osiągnęło temperaturę wrzenia. Za oknem przelewały się fale płomieni, a ja czułem krew gotującą się w żyłach. Bezustannie krzyczałem, nie mogąc znieść tych tortur. W pewnym momencie przestałem cokolwiek czuć i ogarnęła mnie ciemność.
W tym samym momencie Fanuel wpuścił mnie na chwilę do siebie. Na jedną tysięczną sekundy zrozumiałem. Wiedziałem wszystko. Byłem nim. Czułem obecność Boga w sobie i wszędzie wokół, znałem tajemnicę życia i śmierci. To było przerażające i jednocześnie cudowne. Kochałem to i nienawidziłem. W ciągu tego ułamka czasu zrozumiałem, ze Boży Ogień potrzebował nosiciela – i ja nim byłem. Musiał doprowadzić mój umysł do kompletnego zatracenia, żebym otworzył się całkowicie – wtedy mógł się ze mną połączyć. Wiedziałem też, że kolejne pół sekundy w nim zabiłoby mnie.
Otworzyłem nagle oczy, wciąż wydzierając się straszliwie. Miotałem się na siedzeniu, jak ryba wyrzucona na brzeg rzeki. Policjanci siedzący obok mocno przytrzymywali mnie za ramiona, Beksiński i ksiądz Ludwik natomiast obserwowali całą sytuację z przednich siedzeń, zwróconych w naszą stronę. Agent trzymał w ręce dezintegrator. Powoli przestałem się szarpać, wrażenie gorąca zniknęło i uspokoiłem się nieco. Zaniosłem się szlochem, stróżka śliny zmieszanej z krwią wyciekła mi z ust – musiałem rozgryźć język. Serce wciąż waliło jak oszalałe, a całe ciało ociekało potem. Duchowny obserwował mnie uważnie, w jego oczach można było dostrzec iskierki przerażenia.
– Spokojnie, nie rozerwę księdza gołymi rękami – zdobyłem się na słaby uśmiech i wyciągnąłem obydwie dłonie przed siebie. Trzęsły się jak galareta.
Agent Beksiński uśmiechnął się również, ale był to niezbyt ładny uśmiech. Wyglądał jak drapieżnik, który śmieje się, bo wie, że jego ofiara nie ma żadnych szans.
– Niech się pan nie martwi, nie dopuścilibyśmy do tego, panie Mateuszu.
Nie wiedziałem czy była to groźba, czy mężczyzna starał się mnie pocieszyć. Ksiądz wyciągnął ze schowka papierowe chusteczki i bez słowa podał mi całe opakowanie. Podziękowałem skinieniem głowy i zacząłem wycierać pot i krew z twarzy. Po chwili poczułem okropne zmęczenie, byłem totalnie wycieńczony. Usadowiłem się wygodniej, i w ciągu kilku minut zapadłem w głęboki sen, tym razem bez żadnych nadprzyrodzonych przygód.
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#6
Rozdział 6

Po drodze zatrzymaliśmy się w małym, przydrożnym hotelu, stojącym niedaleko ciągnących się kilometrami kompleksów biokopuł – farm, produkujących syntetyczną żywność. Za pozwoleniem właściciela, hotelowy robolekarz opatrzył moje rany i zaaplikował mi dawkę witamin, minerałów i sztucznych wzmacniaczy. Zjedliśmy też dość smaczny posiłek, za który zapłacił ksiądz, a podczas którego prawie nie odzywaliśmy się.
Następnie ruszyliśmy w dalszą drogę. Agent wciąż milczał. Ksiądz spał. Policjanci siedzący obok mnie też chyba drzemali, choć kątem oka widziałem, że starali się wyglądać czujnie. Ja beznamiętnie obserwowałem przysypane śniegiem Miasto i starałem się oczyścić umysł ze wszelkich myśli. Było to dość trudne, zważywszy na przeżycia ostatnich dwóch dni. Krajobraz powoli przesuwał się za oknem. Biokopuły ustąpiły miejsca zabudowaniom mieszkalnym, gęstniejącym w miarę, jak zbliżaliśmy się do centrum tutejszego okręgu. Zdałem sobie nagle sprawę, że nawet nie wiem, gdzie właściwie jesteśmy ani dokąd jedziemy.
– To okręg pierwszego kościoła. Wiecznie bijące serce Miasta, można powiedzieć – zaśmiał się w odpowiedzi na moje pytanie ksiądz Ludwik, od kilkunastu minut zajęty stukaniem w klawiaturę comdeva. Nigdy nie byłem w pierwszym kościele. W tej okolicy mieściła się siedziba rządu i tu miały główne biura największe korporacje Miasta. To tutaj rozgrywało się życie towarzyskie, polityczne i kościelne, które większość obywateli znała tylko z ekranów ściennych. Z ciekawością zacząłem obserwować świat za oknem.
Ściemniało się już i ulice były rozświetlone setkami barwnych i jaskrawych reklam unoszących się nad ziemią. Padający wciąż śnieg mienił się przez to wszystkimi kolorami tęczy. Ludzka, bezustannie falująca rzeka płynęła wzdłuż budynków. Mdła poświata wystaw galerii i ekskluzywnych restauracji dodawała swego rodzaju magicznego, złotego blasku całej scenie. Spojrzałem w górę. Wieżowce były tu tak wysokie, że nie można było dostrzec ich wierzchołków, niknących pionową kawalkadą świateł w mroku zapadającej szybko nocy. Rozglądając się nawet nie zwróciłem uwagi, kiedy samochód zwolnił i w końcu zatrzymał się.
– Panie Mateuszu – ksiądz dotknął lekko mojego ramienia.


.oOo.


Siedziba Episteme mieściła się pod pierwszym kościołem. Dosłownie. Autonavi zaprowadził nas do bazyliki archikatedralnej p.w. męczeństwa św. Jana Chrzciciela. Dzięki zabiegom konserwatorów, świątynia zachowała się w idealnym stanie i wyglądała dokładnie tak samo, jak w czasach, kiedy ten okręg nazywano jeszcze Warszawą. Dziwnie nie pasowała do nowoczesnych konstrukcji, które ją otaczały.
Przez gotycki portal z cegły weszliśmy do kruchty – agent, ksiądz i ja. Policjanci zostali w samochodzie. Gdy przestąpiłem próg Domu Bożego, przeszedł mnie dreszcz i zrobiło mi się dziwnie zimno. Uczucie spotęgowała jeszcze lodowata woda święcona w automatycznym podajniku, tuż przy drzwiach. Unieśliśmy małe, szklane naczynia do góry, ksiądz wymruczał „W imię Pana” i wypiliśmy.
– Zimna ta woda – skrzywił się agent. Duchowny wzruszył ramionami i poprowadził nas do nawy głównej, oddzielonej od kruchty masywną kratą. Nasze kroki odbijały się echem, kiedy szliśmy w kierunku prezbiterium. Rozglądałem się ciekawie wokoło. W bazylice oprócz nas nie było żywej duszy. Nie byłem bardzo religijny, w przeciwieństwie do zdecydowanej większości społeczeństwa, ale duże świątynie zawsze mnie fascynowały. Ogrom przestrzeni wewnątrz, zimne i pachnące kadzidłami powietrze i nabożna, niemal namacalna cisza sprawiały, że ogarniał mnie zawsze głęboki spokój, kiedy siedziałem bez ruchu w fotelu modlitewnym.
Bazylika była ogromna, a jej wnętrze surowe i mroczne. Okna, mimo że duże, nie dawały zbyt wiele światła – zdobiły je kolorowe witraże, przedstawiające sceny z Apokalipsy oraz z życia świętego Jana Chrzciciela – jak wyjaśnił szeptem ksiądz Ludwik. Mrok rozświetlały również rozstawione co kilka metrów duże świece. Żadnej technologii, lamp rtęciowych, czy plazmowych. Mijaliśmy małe pomniki, popiersia i tablice ku czci znanych Polaków. Nazwiska te, prócz jednego, nic dla mnie nie znaczyły, nigdy nie interesowałem się historią. Znałem jedynie papieża Polaka, jako że był on w Mieście otoczony chorym, fanatycznym wręcz kultem, dorównującym niemal samemu Panu.
– Bardzo stara świątynia – odezwał się nagle ksiądz. Przystanęliśmy. – Jej początki sięgają XIII wieku, w czasie drugiej wojny została niemal całkowicie zniszczona przez Niemców. Zrekonstruowano ją około 1950 roku, wzorując się na oryginalnych planach kościoła z XIV wieku.
Duchowny ponownie ruszył w kierunku prezbiterium i kontynuował:
– Znajduje się tu wiele cennych zabytków kultury. Tam, po drugiej stronie stoi barokowa kaplica Baryczków. Krucyfiks na froncie pochodzi aż z XVI wieku. A tu jest nagrobek ostatnich książąt mazowieckich – synów Anny Radziwiłł. Mamy również pomnik Stanisława Małachowskiego, wykonany przez samego Bertela Thorvaldsena!
– Przykro mi, nigdy o nim nie słyszałem – odrzekłem. – Szczerze mówiąc, historia to raczej nie moja dziedzina.
– Thorvaldsen to duński rzeźbiarz, jeden z czołowych przedstawicieli klasycyzmu – wyjaśnił niespodziewanie Beksiński. Spojrzałem na niego zdziwiony. Nie spodziewałem się, żeby ten mrukliwy policjant interesował się historią sztuki.
– Przypuszczam, że nie ma zbyt wiele wspólnego z nanowirusami sieciowymi? – uśmiechnąłem się krzywo, jako że opuchlizna nie zeszła jeszcze z rozgryzionego języka.
– Obawiam się, że nie za bardzo – odpowiedział uśmiechem ksiądz. Kątem oka zauważyłem, że agent również się uśmiechnął pod nosem.
Przeszliśmy na drugą stronę prezbiterium, a następnie przez stare, drewniane drzwi. W zakrystii unosił się nieprzyjemny zapach stęchłej wody, a kamienną posadzkę porastały tu i ówdzie kępki mchu. Po lewej stronie od wejścia znajdowała się duża, drewniana szafa, przytulona do starej komody. Na komodzie stała butelka mszalnego wina, obok zaś spoczywał złocony kielich, pokryty czarnym nalotem. Naprzeciwko stał prosty, drewniany stół i dwa krzesła. Zdziwiłem się widząc to wszystko, jako że kler był znany z zamiłowania do nowoczesnych i luksusowych rzeczy. Po drugiej stronie pomieszczenia wisiało ogromne, sięgające ziemi lustro w masywnej, złoconej ramie. Podszedłem i przyjrzałem mu się dokładniej. Ramę zdobiły małe, ale bardzo dokładnie wykonane płaskorzeźby, przedstawiające głowy aniołów i – jak przypuszczałem – świętych. Lustro musiało być bardzo stare i wartościowe. Było zadziwiająco czyste, bez śladów smug czy kurzu.
– Podoba się panu, panie Mateuszu? – usłyszałem głos księdza Ludwika. Wzruszyłem ramionami:
– Wygląda na zabytkowe.
– Bo takie jest. Pochodzi z XIX wieku. I jest bardzo użyteczne, proszę tylko spojrzeć – duchowny uśmiechnął się, po czym podszedł do lustra i – zanim zdążyłem się zorientować, co robi – szybko przekręcił trzy różne głowy aniołów. Szklana tafla bezszelestnie przesunęła się po ścianie, odsłaniając nowocześnie wyglądające drzwi, zupełnie niepasujące do nagiej cegły, w którą były wmontowane. Obok znajdowała się płytka dotykowa, oznaczona dziwnymi symbolami. Ksiądz dotknął kilku z nich i drzwi rozsunęły się z sykiem. Weszliśmy do małego pomieszczenia, które okazało się windą.
– Pozwolę sobie przypomnieć o ślubach milczenia, które złożył pan w domu – ksiądz Ludwik spojrzał na mnie dziwnie chłodno. Na panelu windy znajdowały się tylko dwa przyciski. Duchowny wcisnął ten dolny. – Nic, co pan tu zobaczy, nie może wydostać się na zewnątrz.
– Tak, pamiętam – westchnąłem. – Tłumaczyliście mi to już.
Winda ruszyła. Po kilku sekundach zwolniła gwałtownie, by w końcu zupełnie wyhamować.
– No to jesteśmy. Witam w naszej siedzibie – duchowny zapraszająco wyciągnął rękę. Ruszyliśmy wąskim korytarzem, pomalowanym na błękitno i oświetlonym lampami plazmowymi, które dawały białe, ale nieco przytłumione światło. Podłogę pokrywała ciemnoniebieska wykładzina. Prawie jak w niebie, pomyślałem z przekąsem. Korytarz kończył się podwójnymi drzwiami, które prowadziły do dużego, również błękitnego holu. Sufit podpierały cztery symetrycznie rozstawione filary, a przy nich stały donice z fantastycznie powyginanymi bonsai. Podszedłem do jednego z nich i delikatnie dotknąłem małego drzewka. Wyglądało na prawdziwe. Nieźle.
Pośrodku pomieszczenia ustawiono duży stół ze szklanym blatem, a wokół niego cztery sofy. Pod jedną ze ścian stało kilka maszyn z jedzeniem i napojami oraz dwie kabiny spowiednicze. Po przeciwnej stronie do korytarza, którym przyszliśmy, znajdowały się trzy pary drzwi oznaczone hologramami. Z tej odległości jednak ciężko było odczytać, dokąd prowadzą. Nad nimi, na ścianie, mieścił się duży napis "Episteme", a pod spodem widniał emblemat, który widziałem już na koloratce księdza Ludwika.
Rozglądałem się ciekawie. Agent w tym czasie podszedł do jednej z maszyn i grzebał w kieszeni płaszcza, szukając zapewne drobnych. Ksiądz wklepywał coś w comdeva. Usiadłem na sofie przy stole, była bardzo wygodna. Po chwili dołączył do mnie duchowny.
– Pokażę panu pokój, który przygotowaliśmy. Niech się pan rozgości, walizkę z pańskimi rzeczami wkrótce ktoś dostarczy. Później zapraszam na kolację, po drodze objaśnię gdzie jest kantyna. A jutro oprowadzę pana po ośrodku i zaczniemy badania, jeśli nie będzie pan miał nic przeciwko.
– Jeśli nie będę miał nic przeciwko? – powtórzyłem, nieco bezmyślnie.
– Oczywiście. Nie zmuszamy pana do niczego – usłyszałem zgrzytliwy głos Beksińskiego tuż za mną. Niemal podskoczyłem. Zupełnie nie słyszałem, jak podchodził.
– Cieszę się – odpowiedziałem, wstając i idąc w ślad za księdzem, który skierował kroki w stronę środkowej pary drzwi. KWATERY MIESZKALNE, głosiło zielone holo nad nimi. Z lewej było LABORATORIUM. Holo z prawej strony świeciło pustym, żółtym polem. Duchowny przyłożył kciuk do czytnika w ścianie i drzwi rozsunęły się z sykiem.
– To niedaleko, zaledwie kilka kroków stąd – uśmiechnął się i skinął ręką, ruszając w głąb korytarza.
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#7
Rozdział 7

Pokój był w miarę duży i mieścił wygodne łóżko, szafę i kilka innych mebli. Osobne drzwi prowadziły do małej, ale funkcjonalnej łazienki. Walizki dostarczono zanim zdążyłem się dobrze rozejrzeć. Odświeżyłem się, zmieniłem ubranie i skierowałem swe kroki do kantyny. Była niemal pusta. Przy jednym z kilkunastu okrągłych stolików siedziało dwóch mężczyzn. Pili piwo. Księdza Ludwika zauważyłem na drugim końcu sali. Był w cywilu, miał na sobie czarne, luźne spodnie i t–shirta z podobizną papieża Polaka, wyciągającego przed siebie prawą dłoń z palcami ułożonymi w V. Karol Wojtyła uśmiechał się przy tym szeroko, a w oku miał błysk. Pan z wami!, głosił napis pod spodem.
Dosiadłem się i zamówiłem coś do jedzenia. Przed moim towarzyszem stała miseczka z ryżem i szklanka wody. Obok leżały pałeczki.
– Mało ksiądz je – zwróciłem uwagę, żeby jakoś zacząć rozmowę.
– Proszę mi mówić po imieniu – uśmiechnął się duchowny.
– Wzajemnie. Mało jesz, Ludwiku – odpowiedziałem uśmiechem.
– Staram się żyć w ascezie. A przynajmniej nie przesadzać. Nadmiar nie jest dobry dla ducha.
– Na pewno nie nadmiar wrażeń – odpowiedziałem, chyba trochę zbyt kąśliwie. Na chwilę zapadła cisza. Pojawił się kelner – lewitujący robot z dużą tacą sprytnie wmontowaną w obły korpus – i postawił przede mną głęboki talerz z parującą papką.
– Pasta proteinowa i witaminowe pastylki warzywne – oznajmił beznamiętnym głosem, po czym odleciał w stronę kuchni. Skrzywiłem się.
– Mateuszu czy wiesz, kim jest Marut? – Spojrzałem uważnie na duchownego. „Nazywam się Marut. Takie jest moje prawdziwe imię”. Pokręciłem przecząco głową.
– Mal’ach to dosłownie Posłaniec – wyjaśnił i podniósł do ust małą porcję ryżu. – Słowo to pochodzi z hebrajskiego i oznacza w tym języku anioła.
Zamilkł i powoli przeżuwał jedzenie. Milczałem, czekając, na to, co powie.
– Wierzę ci, Mateuszu – odezwał się po chwili. – Wierzę w twoją historię. Moją specjalizacją jest demonologia. Wiem co nieco o świecie poza naszym światem. Marut to imię jednego z Upadłych. Według Koranu dwaj aniołowie, Harut i Marut, wyśmiewali ludzką słabość do grzechu. Bóg wystawił ich więc na próbę – posłał ich do miasta Babilon, gdzie sami musieli opierać się ziemskim pokusom. Nie podołali zadaniu. Zostali uwiedzeni przez kobietę, a następnie zabili świadka ich grzechu. Od tej największej zbrodni zaczął się ich upadek. Przesiąkli złem na wskroś i zaczęli uczyć ludzi czarnoksięstwa – złej magii. Później zostali za to zesłani do piekła. Marut to potężny i prastary demon, Mateuszu. Ma wielką moc, potrafi przybierać materialną postać. Wierzę, że to właśnie on pojawił się u ciebie w mieszkaniu. Wierzę również, że w jakiś sposób Fanuel – Boży Miecz – kontaktuje się z Tobą. Musimy się tylko dowiedzieć, co to wszystko znaczy. Miejmy nadzieję, że dowiemy się też, po co te wszystkie morderstwa.
Ksiądz zamilkł i zamyślił się. Ja siedziałem jak urzeczony. Ryż stygł w miseczce, a papka warzywna roztaczała niemiłą woń. Poczułem nagłą bezsilność. Nie wiedziałem, dlaczego akurat mnie się to wszystko przytrafia. Byłem stworzony do walki z nanowirusami w wirtualnych sieciach zabezpieczeń, a nie do brania udziału w konflikcie stworzeń, w które chyba sam do końca nie wierzyłem!
– Ludwiku – powiedziałem w końcu – nie mam pojęcia, co mogę zrobić. Głowa boli mnie na samą myśl o tym, co się dzieje w moim życiu od kilku dni. Pozostaje mi płynąć z prądem rzeki, która mnie porwała. Na czym mają polegać wasze badania?
– Dysponujemy bardzo zaawansowaną technologią. Najpierw standardowe testy medyczne i psychotechniczne. Krew, DNA, orientacja w przestrzeni, szybkość reakcji, tym podobne. Następnie kilka godzin z naszym mentorem. Psychologiem, swego rodzaju – dodał, widząc moje pytające spojrzenie. – Musimy ustalić Twój profil. Te wszystkie dane następnie trafią do… neuroprocesora maszyny, którą nazywamy Lustrem.
Ksiądz urwał i spojrzał na mnie badawczo. Neuroprocesor! Słyszałem o czymś takim. Kilka lat temu w środowisku hackerów było głośno o tym projekcie. Mała firma ze Stanów Zjednoczonych Ameryk wyskoczyła na rynek z jakimś prototypem. Nafaszerowali sztucznie utrzymywany przy życiu mózg nanobotami i zrobili z tego superprocesor o niewyobrażalnej mocy. Cała sprawa ucichła równie szybko, jak się pojawiła. Krążyły jakieś pogłoski o nielegalnej aukcji, a urządzenie stało się później Latającym Holendrem Sieci, postrachem, którym hackerzy straszą swoje dzieci. Jak nie pójdziesz spać, to przerobię cię na neuroprocesor!
– Po wyrazie twojej twarzy widzę, że spotkałeś się z tą nazwą. Teraz rozumiesz, dlaczego wymogliśmy śluby milczenia.
Tak, przypomniałem sobie dokładnie, jak przyłożyłem palec do ekranu comdeva Ludwika, zostawiając odcisk i podpisując tym samym klauzulę milczenia. W wypadku złamania warunków, KSP mogło mnie zdezintegrować na miejscu, bez rozgrzeszenia. Dokumenty takie wyciągano na wierzch tylko w wypadku najpilniej strzeżonych tajemnic Kościoła Rzymsko–Katolickiego w Mieście.
– Tak, słyszałem kiedyś o tym czymś. Myślałem, że to mit. Czym jest Lustro?
– Lustro to urządzenie, które pozwala… Mateuszu, będę z tobą szczery. Lustro to najtajniejszy projekt Kościoła. Nawet Watykan o nim nie wie. Nie jest do końca przetestowane. Ale ta sprawa, która ciągnie się już od dziesięciu lat, to najbardziej… międzywymiarowa interwencja, na jaką natrafiła nasza organizacja. Od tysięcy lat nie zdarzyło się, żeby anioł chodził po ziemi w materialnej formie. Dlatego zdecydowaliśmy się użyć Lustra. Może być to przełom. Przełom, który zburzy wszystko, w co wierzymy. Od wyniku tego, co się teraz dzieje, zależy bardzo dużo Zbyt dużo.. – urwał na chwilę, łapiąc oddech. Papież z jego koszulki uśmiechał się do mnie szeroko.
– Lustro pozwala jego użytkownikowi na wejście w świat astralny – kontynuował ksiądz. – Sztucznie wprowadzamy umysł w swego rodzaju mikro-wibracje, które sprawiają, że istota, dusza czy też umysł – nazwij to jak chcesz – przenosi się do świata poza światem. I wszystko, czego użytkownik tam doświadcza zapisuje się na specjalnych nośnikach. Ktoś inny może później „wczytać” sobie zapis i nanieść go na własny umysł, czyli niejako przeżyć twoją wizytę w świecie astralnym. Teoretycznie. Coś na kształt holowakcji, tylko że na innym poziomie postrzegania.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, co powiedział.
– To brzmi dość… surrealistycznie. Czy to bezpieczne? – zapytałem. Przemogłem się i włożyłem do ust łyżkę pasty proteinowej. Smakowała ohydnie. Skrzywiłem się.
– Jak mówiłem, Lustro nie jest do końca przetestowane. Ale mamy nad twoim umysłem kontrolę. Możemy cię wyprowadzić z astrala w każdej chwili. Oczywiście przejdziesz przeszkolenie w zakresie korzystania z maszyny – ksiądz spuścił wzrok, jakby zawstydzony tym, co właśnie powiedział.
Rozejrzałem się. Dwóch mężczyzn opuściło kantynę jakiś czas temu, byliśmy sami. Zrobiło mi się dziwnie zimno.
– Powiedzmy, że wejdę do tego świata poza światem. Czego ode mnie oczekujecie?
– Nie wiemy – cicho odparł Ludwik. – Nasz plan jest taki, żebyś spróbował porozumieć się z Fanuelem. Dowiedzieć się czegoś. Uzyskać odpowiedzi. Mamy nadzieję, że kiedy nasi specjaliści odtworzą twoje nagrania, uda im się uzyskać informacje. Z czym mamy do czynienia i o co w tym wszystkim chodzi. Mateuszu, musisz zrozumieć, że nigdy nie mieliśmy styczności z podobnymi bytami. Mógłbym ci opowiedzieć dziesiątki historii o duchach. Badaliśmy setki tysięcy spraw nadprzyrodzonych, ale nigdy jeszcze nie spotkaliśmy się z czymś takim.
Powoli zjadłem kilka łyżek pasty. Podniosłem wzrok znad talerza i spojrzałem na mojego rozmówcę. W jego oczach widać było determinację, ale też niemą, błagalną prośbę.
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#8
Rozdział 8

Lustro znajdowało się na najniższym poziomie podziemnego kompleksu. Nie było to wbrew pozorom urządzenie, jako takie. Składało się na nie dość duże pomieszczenie, z osobną kabiną kontrolną. Oprócz lamp, rozświetlał ją blask kilkunastu monitorów. Po ścianach biegły grube zwoje kabli, a multum nieznanych mi urządzeń bezustannie wypełniało przestrzeń całą gamą dźwięków - od swego rodzaju bulgotania, przez przeróżne syki i pojedyncze tony różnej wysokości, aż do sygnałów podobnych alfabetowi Morse’a. Dziesięciu techników obsługiwało całą tę aparaturę, czuwając nad użytkownikiem Lustra, który leżał w dobrze widocznym z kabiny sarkofagu, przypominającym kształtem trumny faraonów. Sarkofag następnie wjeżdżał do komory, w której pod odpowiednim ciśnieniem i w wysoce minusowej temperaturze poddawany był niewidocznym gołym okiem mikrowibracjom. Kiedy wchodziłem do niego po raz pierwszy, zdawało mi się, że kładę się do grobu. Po dwóch tygodniach badań i ćwiczeń zacząłem to jednak traktować jak poobiednią drzemkę – bo faktycznie za każdym razem, kiedy kładłem się w Lustrze technicy sztucznie wprowadzali mój organizm w stan podobny snowi. W czasie sesji monitorowano stan mojego organizmu i umysłu, przyzwyczajając je jednocześnie do faktycznej podroży w astral.
Miało to nastąpić właśnie dzisiaj. Obudziłem się punktualnie o szóstej rano. Jak co dzień wziąłem szybki prysznic i ubrałem biały kombinezon laboratoryjny. Zjadłem śniadanie w towarzystwie Ludwika, a po posiłku uraczyliśmy się kawą i ciastem. W międzyczasie zjawił się agent Beksiński. Nie widziałem go od czasu, kiedy przybyliśmy razem do ośrodka Episteme. Przywitał się chłodno i również zamówił kawę.
– Zimno dziś – odezwał się, siorbiąc gorący napój. – Jak idzie trening, panie Mateuszu? Wszystko w porządku? Księża nie dają się panu za bardzo we znaki? Dostałem informację, że dziś pierwszy raz wchodzi pan do astrala, stąd moja wizyta. Pomyślałem, że nie mogę tego przegapić.
– Dziękuję, w porządku – skinąłem głową. – Ekipa jest bardzo miła i nie wścieka się, kiedy robię coś nie tak. A zdarza mi się to dość często. W ostatnim tygodniu nastąpiła jednak zdecydowana poprawa i mam nadzieję, że dziś wszystko pójdzie zgodnie z planem. Co do atmosfery, to muszę przyznać, że na początku czułem się obco, ale po pierwszej imprezie w kantynie przeszło mi. Nie sądziłem, że duchowni potrafią tyle wypić!
– Zdziwiłbyś się, Mateuszu – zaśmiał się Ludwik. – Pamiętam, jak raz, ale to było parę ładnych lat temu, zorganizowaliśmy wieczór integracyjny z pobliskim zakonem Sióstr Od Serca Maryjnego. Musieliśmy zamknąć ośrodek na dwa dni, bo nikt nie był w stanie pracować. Zniszczyliśmy też kilka dość drogich urządzeń. Oj, arcybiskup dal nam wtedy popalić. Przez miesiąc siedzieliśmy jak myszy pod miotłą!
Beksiński spojrzał na księdza, uśmiechając się krzywo. Ciężko było wyczuć – szczerze czy z ironią. Ludwik wzruszył ramionami i dopił kawę, po czym odezwał się:
– No, panowie. Czas na nas. Mateuszu, jesteś gotowy?
– Chyba tak – odrzekłem. – Chodźmy, chcę to już mieć za sobą.


.oOo.


Sarkofag był przyjemnie chłodny w środku. Ułożyłem się wygodnie. Po chwili piankopodobna, organiczna substancja, którą był wyłożony, dopasowała się do mojego ciała. Prawie nie mogłem się ruszać, miałem jednak pewną swobodę działania. Chodziło o to, żeby ciało było asekurowane, ale nie ubezwłasnowolnione. Wieko „trumny” zaczęło się powoli zamykać – znak, że wszystkie kontrolki na konsoli monitoringu świeciły na zielono i została uruchomiona procedura startowa. „Dziesięciu techników czuwa nad tobą - mówiłem sobie w duchu - będzie w porządku”. Szczerze mówiąc, cholernie się bałem. Nie do końca wiedziałem, co mnie czeka, mimo kilku ładnych godzin wykładu na temat świata poza światem. Nie do końca chyba też w niego wierzyłem – i to mnie martwiło najbardziej, bowiem wiara w istnienie astrala była podstawą do zaakceptowania, że się tam jest. Ciężko było przewidzieć jakiekolwiek skutki rozbieżności w tej kwestii, jako ze Lustro nie było do końca przetestowane i właściwie byłem pierwszym człowiekiem, który go używał, w celu, do którego zostało stworzone.
W teorii wszystko było dopięte na ostatni guzik i powinno zadziałać. Tydzień temu dane mi było zobaczyć skomplikowane i wielopoziomowe równania, których użyto przy projektowaniu mikrowibracji, wprowadzających umysł użytkownika w stan pozwalający na przejście miedzy światami. Jeden rzut oka na te obliczenia wystarczył, żebym dal sobie spokój z jakąkolwiek próbą zagłębienia się w zasady działania Lustra. W pracy zawodowej miałem co prawda do czynienia z zadaniami matematyczno–logicznymi na dość zaawansowanym poziomie – czasami trzeba się było nieźle nagłowić, żeby pokonać blokady i defboty co bardziej rozbudowanych nanowirusów. Ale to, co widziałem tutaj, zdecydowanie wykraczało poza moją zdolność logicznego i abstrakcyjnego myślenia.
Wieko w końcu domknęło się i moja twarz została zamknięta w małym urządzeniu - czymś w rodzaju maski tlenowej. Moich uszu dobiegł syk dekompresji. Teraz sarkofag zaczął podnosić się do pozycji pionowej, by następnie zagłębić się w kriokomorze. To tutaj temperatura drastycznie się obniży, a sam sarkofag zostanie poddany mikrowibracjom, umożliwiającym przejście do astrala.
Wkrótce, razem z tlenem, dostarczona mi będzie mała dawka DMT, czyli dimetylotryptaminy – psychoaktywnej substancji, która spowoduje odprężenie mózgu i łagodne halucynacje, a tym samym łatwiejsze przejście umysłu miedzy światami. W naturze DMT występuje w niektórych roślinach, używanych przez starożytnych szamanów do kontaktów z duchami przodków. Czułem się teraz trochę jak taki nowoczesny szaman, a do tego pionier odkrywający nowe, metafizyczne lądy. Ogarnęło mnie coś na kształt ekscytacji, a zarazem ciekawości, pomieszanych ze strachem przed nieznanym. Wtem na skroniach poczułem małe przyssawki umieszczone po wewnętrznej stronie maski. Mikroskopijne, prawie niewidoczne gołym okiem igiełki przebiły skórę i zagłębiły się wewnątrz mojej głowy. Powinny przejść przez czaszkę i, nie powodując żadnych szkód, dotrzeć do mózgu, gdzie zakotwiczą i uaktywnią przesył. Połączone z czymś w rodzaju nośnika danych, umieszczonego w masce, miały za zadanie „zapisywać” wizytę w astralu. Z tego to nośnika analitycy później będą mogli odtworzyć wszystko, czego doświadczę podczas dzisiejszego eksperymentu.
Maska nie miała wizjera, wiec przestałem cokolwiek widzieć. Organiczna pianka oblepiała teraz całe moje ciało, idealnie dopasowując się do jego kształtów. Czułem się trochę, jakbym był zanurzony w wannie wypełnionej galaretą. Wziąłem głęboki oddech i nieco zakręciło mi się w głowie, ale po chwili wszystko wróciło do normy. Zdałem sobie sprawę, że jestem teraz całkowicie odcięty od świata zewnętrznego, zaraz jednak przypomniały mi się ćwiczenia z treningów. Uspokoiłem oddech. Postarałem się zrelaksować i odprężyć Czuwało nade mną dziesięć doświadczonych osób, mających do dyspozycji najbardziej zaawansowaną technologię w Mieście, a możne i na świecie. Nic złego nie mogło mi się stać. Przynajmniej nie w fizycznym sensie. Bo kto wie, co będzie, kiedy... Nagle zacząłem odpływać. Nie potrafiłem sformułować żadnej sensownej myśli. Mój umysł zaczął się roztapiać, poczułem jak całe ciało wiotczeje, staje się nieistotnym dodatkiem do mojego ja, zawartego teraz w nieistniejącym w żadnym fizycznym sensie tworze. Ostatnim, co w miarę świadomie przemknęło przez moją głowę, było: „DMT zaczyna działać”.
I poleciałem w dół. Wrażenie było niesamowicie realne. Pikowałem w zastraszającym tempie, nie czując żadnego oporu, nic – całkowita próżnia. Niespodziewanie otoczyły mnie miliony kolorów. Przestrzeń wypełniona była plazmowymi smugami wszelkich barw, jakie można sobie wyobrazić. Całość przeplatała się ze sobą, zmieniając natężenie, konsystencję i formę. Tworzyła psychodeliczną wizję i trójwymiarowy chaos. Fraktale, ameby, wiry i kłębowiska żmij. Balony, wiatr poruszający wierzchołkami drzew, mikroprocesory ujeżdżające światło gwiazd. Ludzie. Organiczna papka warzywna, a w niej papież wyciągający dwa palce w geście wiktorii. Roślinożerne drapieżniki i oktawodajne instrumenty wolnego rynku. Omijałem to wszystko, pędząc z zawrotną prędkością, starając się na nic nie wpaść. Nie było żadnych ograniczeń. Autostrada zamknięta w symbol nieskończoności i będąca jednocześnie Wstęgą Mobiusa. Wypełniona każdą jedną rzeczą, która kiedykolwiek została pomyślana. Słyszałem, jak miłość kłóci się z nienawiścią. Jak Platon ruga Hitlera za ludobójstwo. W tym samym czasie kilka jednorożców grało jazzowe aranżacje obrazów Picassa na skrzypce, piły motorowe i haczyki na ryby. Gdzieś za mną wybuchła supernowa i ogarnął mnie jednostajny pisk, odwieczna cisza, z której nie zdajemy sobie sprawy, dopóki jej nie usłyszymy. Nagle z nosa trysnęła mi struga jaskrawego światła i wszystko rozbłysło w eksplozji o zapachu czekolady. Przez ułamek sekundy znajdowałem się w peletonie Wyścigu Pokoju, a obok mnie na wrotkach zasuwał Norwid, paląc wielkiego skręta. Dmuchnął mi w twarz dymem i wszystko, absolutnie wszystko, zaczęło się dziać jednocześnie.
Chaos w oku cyklonu. A na samym środku moja szansa – ciemnoniebieski, pulsujący neonowo punkt, do którego zacząłem mimowolnie zdążać, odpychając się rękami (których nie posiadałem) od nicości. Kusił piżmowym zapachem i szeptał do ucha sprośności, których nie powstydziłby się najbardziej hardcore’owy film porno. Okręciłem się wokół własnego palca od nogi i z radością zapadłem w otchłań, sapiąc jak napalony małolat.
Zatrzymać, pauza! Stop! Zamar(z)łem.
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#9
  • CZĘŚĆ II

    Explicit



Rozdział 9

– Wszedł – poinformował Grzegorz, jeden z techników. Jego zadaniem była obserwacja stanu emocjonalnego Mateusza. – Teraz jest zdany tylko na siebie. W najgorszym razie go odetniemy.
– Czy on wie, ze nie mamy nad nim kontroli? – zapytał Beksiński, zaglądając technikowi przez ramię i starając się cokolwiek zrozumieć z ciągów liter i cyfr, pędzących po holoekranie.
– Nie – cicho odezwał się ksiądz Ludwik. Siedział z boku, starając się nie przeszkadzać w pracy ekipie czuwającej nad Mateuszem. Miał stąd dobry widok na sarkofag znajdujący się w kriokrypcie. – Nie powiedzieliśmy mu, że nie możemy go stamtąd wyciągnąć. Będzie się czul bezpieczniej.
– Ale coś możecie chyba zrobić w razie niebezpieczeństwa? – Beksiński popatrzył badawczo na duchownego. Nie doczekawszy się odpowiedzi, potoczył wzrokiem po twarzach techników. Kłopotliwe milczenie przerwał Grzegorz:
– Możemy ewentualnie spróbować go wybudzić. Ale gwarancji nie ma. Wiemy, jak wprowadzić umysł do astrala, ale nie za bardzo potrafimy odwrócić ten proces. On musi stamtąd wrócić sam. Potrafilibyśmy sztucznie przywrócić mu świadomość, stopniowo redukując mikrowibracje i ocieplając sarkofag, ale nikt nie ma pojęcia, co by się wtedy stało z umysłem, wciąż pogrążonym w astralu. Jak mówiłem, jest też możliwość żeby go całkiem odłączyć, ale to już ruletka. Ciało umiera, a umysł... Nie mamy pojęcia, szczerze mówiąc. – Mężczyzna bezradnie rozłożył ramiona. Beksiński pokręcił głową, ale nic nie powiedział.
– Zdajemy sobie sprawę, że to nieuczciwe w stosunku do Mateusza. Ale to jedyny sposób, żeby się czegoś dowiedzieć. Przecież pan też chce rozwiązać tę sprawę, prawda? – Ksiądz podniósł się z krzesła i podszedł do agenta, kładąc mu rękę na ramieniu.
– Prawda. Nie ma co rozpaczać. Już za późno, tak czy siak – powiedział chłodno tamten. I dodał tonem wręcz ociekającym ironią:
– Zamiast tu siedzieć, niech ksiądz lepiej pójdzie się pomodlić w kaplicy. Przyda nam się każda pomoc.


.oOo.


Poczułem nagły chłód na twarzy. Powoli otworzyłem oczy. Nad sobą miałem karmazynowe niebo, powleczone zielonymi, fosforyzującymi chmurami. Podniosłem się z ziemi o kolorze indygo i rozejrzałem wokół. Pustynia, jak okiem sięgnąć. Niekończąca się równina, z której tu i owdzie wyrastała pojedyncza skała. Dotarło do mnie, że nie oddycham. Nie muszę. Odruch bezwarunkowy nabierania i wypuszczania powietrza z płuc po prostu nie istnieje. Obejrzałem się dokładnie. Miałem ciało i potrafiłem je kontrolować, ale wszystkie ruchy zdawały się lekko opóźnione, jakby rozkazy z mózgu szły z półsekundowym opóźnieniem. Byłem nagi, a moja skóra miała kolor wypolerowanego srebra. Zrobiłem kilka kroków. Chwilę mi zajęło, zanim przyzwyczaiłem się do opóźnionych reakcji organizmu. Według przeprowadzonych badań i eksperymentów, ludzie w astralu posiadają ciało, bo muszą sobie siebie jakoś wyobrazić. Nie znają innego bytu, oprócz fizycznego. Ich umysł nie jest w stanie przyjąć do wiadomości, że można istnieć bez materialnej formy, mimo, że sam właśnie tak istnieje.
A wiec to jest świat poza światem. Bezkresna, granatowa pustynia pod neonowym niebem. Pięknie. Już wiem, dlaczego potępione dusze tak wyją i straszą po nocach. Zastanowiłem się, co robić. Stałem pośród pustki. Jedna ze skał w oddali miała dziwny kształt – wąska iglica, mierząca w niebo, która na czubku rozchodziła się w szeroki, plaski talerz. Z braku innego pomysłu, postanowiłem przyjrzeć się jej bliżej.
Wszystko tu wyglądało, jakby było zrobione z gąbki. Nierealne i miękkie. Mijając twory skalne zauważyłem, że tam, gdzie łączą się z podłożem, porastają je dziwne kryształy w różnych kolorach. Te też wyglądały gąbczasto. Znajdowały się ich tu całe kolonie. Kiedy schyliłem się i ostrożnie dotknąłem jednego z nich (wcale nie był miękki, wręcz przeciwnie), wszystkie nagle schowały się. Po prostu wsunęły się w skałę, a powstałe w ten sposób otwory wypełniła gęsta, biała maź, która zaczęła wyciekać na zewnątrz. Powąchałem ją i zdałem sobie sprawę, że brak mi tego zmysłu – nie istnieje.
Galaretowatej substancji było coraz więcej. Zaczynała też parować. Powoli zbliżyłem do niej palec i dotknąłem. Przeszył mnie ból tak straszliwy, że o mało co nie padłem na kolana – prosto w białą breję. Zatoczyłem się jednak tylko i odskoczyłem na bok. Przez to cholerne opóźnienie reakcji źle skoordynowałem ruchy i jak długi rozłożyłem się na ziemi. Palec wciąż promieniował potwornym bólem, który stopniowo, acz powoli, zanikał. Postanowiłem być od tej pory ostrożniejszy w kontaktach z miejscową florą, fauną, czy cokolwiek to było. Kiedy ból zelżał całkiem, podniosłem się i ponownie skierowałem kroki w stronę dziwacznej skały.


.oOo.


– Coś się dzieje – Grzegorz odwrócił wzrok od ekranów. – Mam duży skok!
Ksiądz i agent już byli przy nim. Inni technicy w skupieniu śledzili swoje ekrany i wskaźniki. Grzegorz wskazał nagły skok linii na jednym z wykresów.
– Coś go użarło – powiedział. – Ten wykres to ból, albo przynajmniej uczucie, które w naszym fizycznym świecie znamy jako ból. Cholera wie, jak to się tam odczuwa.
– Już schodzi – duchowny skinął głową w kierunku ekranu. Beksiński skrzywił się i mruknął pod nosem:
– Spędził tam ledwo pół godziny i już się na coś napatoczył.


.oOo.


Iglica wciąż była daleko, aczkolwiek nieco urosła w oczach. Krajobraz zaczął mnie nudzić. Niekończące się, pojedyncze skały, porośnięte u podstawy kryształami i bezkresna, granatowa pustynia. Niebo nie zmieniało koloru, nic tu się właściwie nie zmieniało - nawet chmury stały w miejscu. Totalny bezruch. Można było oszaleć!
Uparcie i mozolnie szedłem w stronę obranego celu. Wzrok wbiłem w podłoże i tępo obserwowałem, jak przesuwa się pod stopami. Moje myśli dryfowały po bliżej nieokreślonych torach. Kiedy ziemia przede mną nagle wybuchła, nieomal dostałem zawału. Po prostu wytrysnęła z hukiem do góry, jak gejzer w kolorze indygo. Kiedy powstały pył opadł, moim oczom ukazała się całkiem spora dziura. Mając w pamięci kontakt z kryształami i białą substancją, zdecydowałem się nie zbliżać. Nie spuszczałem jej jednak z oczu, na wypadek gdyby coś zdecydowało się stamtąd wyleźć. Kiedy ją mijałem, z dziury zaczęły dochodzić jakby szepty i jęki. Zaintrygowany przystanąłem i przez parę sekund zastanawiałem się czy aby jednak nie zbadać tajemniczego zjawiska, potrząsnąłem jednak głową i ruszyłem dalej.
– Maaat... Maaat – tym razem głos zdawał się być artykułowany. Był przerażająco podobny do głosu mojej matki. – Mateusz, to ty...?
Nie! Nie, nie, nie. Absolutnie nie chciałem tego przyjąć do wiadomości. Nawet nie obejrzawszy się na dziurę, zacząłem biec w stronę mojej iglicy. W miarę jak się oddalałem, jęki słabły, aż w końcu całkiem ucichły. Dopiero wtedy się zatrzymałem. Zauważyłem, że w ogóle się nie męczę. Przebiegłem właśnie niezłym sprintem ładne kilkaset metrów, a nie czułem najmniejszego zmęczenia. Może dlatego, że tak naprawdę bylem tu tylko umysłem?
Kontynuowałem wędrówkę. Po jakimś czasie, który trudno mi było sprecyzować, dotarłem wreszcie do celu. Dopiero teraz można było zobaczyć, jak wielka jest iglica. Zdawało się, że sięga nieba – musiała mieć co najmniej sto pięćdziesiąt metrów! Nie była to jednak naturalna skała – po podejściu bliżej okazało się, że to jednolita konstrukcja z czegoś w rodzaju marmuru. Średnica podstawy wynosiła jakieś dwadzieścia metrów, ale budowla zwężała się później do rozmiarów, które przeczyły ziemskim prawom fizyki. Powinna się złamać w połowie – szczególnie, że była zwieńczona ogromnym, płaskim „talerzem”. Obszedłem ją wkoło – powierzchnia była idealnie gładka, bez najmniejszej rysy. Nie było też na niej śladu dziwnych kryształów.
„No i tyle”, pomyślałem. „Masz swoja iglicę. Co teraz?”. Nie za bardzo wiedziałem, co począć.
– Teraz czas na rozstrzygnięcie – usłyszałem nagle znajomy głos. Zadarem głowę. Fanuel wisiał w powietrzu, skrzydła miał rozpostarte na całą szerokość. Wyglądał dostojnie i groźnie zarazem. Powoli spłynął na ziemię i dotknął mojego ramienia. Uciekłem wzrokiem.
– Witaj, Mateuszu. Dziwisz się, że czytam w twoich myślach? Przecież ty jesteś myślą. W świecie poza światem materialność nie istnieje. To czysta idea. Wszystko, co tu widzisz, jest energią. Chi, Bogiem, nazwij to jak chcesz. „Słyszysz” mnie tylko dlatego, że porozumiewanie się za pomocą telepatii jest ci nieznane. Twój umysł bezwiednie przekształca moje myśli na złudzenie dźwiękowe. To halucynacja. A teraz pytaj. Wiem, ze przyszedłeś tu szukać odpowiedzi. Odpowiedzi na różne pytania. Te zadane przed wiekami i te, które zostały pomyślane zaledwie kilka dni temu. Pytaj. Mamy niewiele czasu, wystarczająco jednak, żebym zdążył odpowiedzieć.
Wciąż bałem się na niego spojrzeć. Odczuwałem jakiś dziwny spokój w jego obecności, ale też strach na metafizycznym poziomie; nie potrafiłem tego sprecyzować
– Kim jesteś? – zapytałem głupio. Nic innego nie przyszło mi do głowy, myśli pędziły jak zwariowane i nie potrafiłem ich zatrzymać.
– Powiedziałem ci już. Jam jest Fanuel, Boży Ogień. Jam jest Uriel i Uriah. Nie lękaj się mnie, Mateuszu. Jam jest ze Światłości, a w tobie znalazłem oparcie. Jestem ze Światłości, a mimo to ciąży na mnie klątwa. Mam do wykonania straszną misję. To część Boskiego Planu. Nie patrz tak na mnie. Nie wszystko, o czym mówi Kościół od jego zarania to kłamstwa i matactwa. Zdarzają się przebłyski prawdy. Boski Plan istnieje, Mateuszu. Realizujemy go w nieskończoność, tak samo, jak nieskończony jest Pan. Nie ma początku ani końca, ale istnieje. Ten Plan zakłada, że niektórzy ludzie muszą zginąć. Znowu widzę zdziwienie w twoich oczach. Wy, śmiertelnicy, jesteście tak łatwowierni. Można wam wmówić wszystko. Wystarczy trochę odwrócić waszą uwagę – tyle tylko, żebyście przestali myśleć o tym, co istotne dla danej sprawy, a zaczęli krążyć myślami wokół rzeczy błahych. Światłość nie jest tak jasna, jak uczy Kościół. Światłość ma też ciemną stronę, jak wszystko inne. Nie ma ani jednej jednowymiarowej rzeczy na tym świecie. Z każdej sytuacji są przynajmniej trzy wyjścia. Nigdy nie wierz nikomu, kto mówi inaczej. Jahwe morduje i cieszy go widok krwi. Brzydzi się zbrodnią, ale ze złem czasem trzeba walczyć nienawiścią. Czasem inaczej się nie da. Podstawą jest jednak zaufanie. Jeśli choć na chwilę zwątpisz w słuszność tego, w co wierzysz, już nigdy nie będziesz pewien. Pamiętaj o tym.
– Mówiąc Jahwe i Światłość, mówisz o Bogu, prawda?
Fanuel zaśmiał się cicho.
– Bóg, Jahwe, Allah, Wielka Energia, Wisznu, Sziwa, Laozi, Kriszna. Amaterasu, Jezus, Jah, Manitou, Gaja i Matka Natura. Mówię o Nich wszystkich i o żadnym z Nich zarazem. A także o nieskończenie wielu innych. Bóg ma tysiące, miliony imion. Cały wszechświat to Jego imiona. Każda żywa istota. Każdy kamień. Każda gwiazda i drobinka kosmicznego pyłu. Każdy atom, jaki istnieje jest jednocześnie Nim i Jego imieniem. A teraz posłuchaj. Czuję, że to jeszcze nie koniec. Częścią mojego udziału w Planie jest pozbawianie życia śmiertelników waszej rasy. Tylko niektórych i z rożnych powodów. Najczęściej jednak chodzi o ich przyszłość. Życie polega na dokonywaniu wyborów. Życie po życiu też. Wielu z nich stałoby się okrutnikami, o jakich świat dotąd nie słyszał. Wielu z nich wyrządziłoby niezliczoną ilość zła. Muszą zostać powstrzymani. Mogę jednak zabijać tylko w materialnej formie. Niestety Plan nie zawsze idzie... zgodnie z Planem. Szatan i jego słudzy starają się go zakłócić. To pomaga – zostaje zachowana Równowaga, bez której jakiekolwiek istnienie nie miałoby sensu. Ale czasem szala przechyla się niebezpiecznie na stronę Piekła. Jakieś pięćset ziemskich lat temu dwa demony – upadłe anioły – zwabiły mnie w pułapkę. Jednym z nich był Marut – spotkałeś go kilka razy.
Moja Istota została uwieziona w śmiertelniku, opętałem mężczyznę. Klątwa sprawiła, że stałem się cząstką jego duszy, bez możliwości ucieczki. Jego potomkowie z pokolenia na pokolenie dziedziczyli mnie w swojej krwi. Ty jesteś ostatnim z nich.
– Marut...
– Tak, Mateuszu. Twoje nazwisko pochodzi od tamtego właśnie człowieka. Przetrwało jako imię rodowe twojej rodziny z dziada pradziada. Demon celowo wybrał śmiertelnika o własnym imieniu. Wiedział, że zacznę kontrolować opętanych i kontynuować Plan. Wiedział, że będę zabijał. Plan musi być wykonywany. Takie są reguły. Uważał to za błyskotliwy przytyk, że ludzie będą ginąć z ręki Maruta.
– Ale dlaczego ostrzegał mnie przed tobą? – zapytałem. Anioł chwilę milczał. Wyglądał, jakby czegoś nasłuchiwał. Zauważyłem, że niebo ściemniło się nieco.
– Nie zostało nam dużo czasu. On już wyczuł, że tu jesteś. Ostrzegał cię przede mną, bo chłopak, którego zabiłem miał wyjątkowe znaczenie dla Piekła. Dla Planu. Marut objawił ci się jako anioł i próbował na ciebie wpłynąć. Chciał przejąć kontrolę i nie dopuścić do morderstwa. Spóźnił się jednak. Od jakiegoś czasu przygotowywałem się do działania. Przebudziłem się właśnie wtedy, kiedy spotkałeś go po raz pierwszy. Stąd blizna na plecach... – Fanuel urwał nagle i spojrzał w stronę płaskiego wierzchołka iglicy. Podążyłem za jego wzrokiem. Coś się tam działo. Niebo nad „talerzem” zaczęło się powoli poruszać. Tworzyły się na nim dziwne wiry, zielone chmury wykręcały się w nieokreślone kształty. Boży Ogień położył obydwie dłonie na moich ramionach i spojrzał mi głęboko w oczy. Nogi lekko się pode mną ugięły, ale nie odwróciłem wzroku.
– Już tu jest. Mateuszu, jesteś bezbronny w świecie poza światem. Nie wiem, co zamierza Mal'ach. Ukryję się. Pamiętaj, że jestem cząstką twojej duszy. Tutaj jestem o wiele silniejszy, niż na Ziemi. Jeśli coś się będzie działo, pozwól mi przejąć kontrolę. Potrafię nas obronić.
Poczułem się dziwnie. Dowiedziałem się przed chwilą rzeczy, których nawet w połowie nie potrafiłem ogarnąć umysłem i przerażało mnie to, a jednocześnie czułem dziwny spokój. Gdzieś w środku wiedziałem – a może po prostu wierzyłem – że to wszystko się niedługo skończy.
Skinąłem lekko głową. Anioł jeszcze raz szybko spojrzał w górę i zniknął. Tak po prostu, bez żadnych efektów. Na ramionach wciąż czułem ciężar jego dłoni. Nad iglicą utworzył się zielony wir, który kręcił się coraz szybciej. Nagle wypluł coś ze środka. Punkcik szybko zaczął rosnąć w oczach i nabierać kształtów. Z czerwono–zielonego chaosu na górze z zawrotną prędkością spadał demon. Po chwili wylądował przede mną.
Cofnąłem się o krok i z przerażeniem spojrzałem w prawdziwe oblicze Maruta. Dało się odróżnić rysy twarzy, które posiadał pod postacią anioła, ale był przeciwieństwem samego siebie. Mierzył ze dwa i pół metra. Zielonkawo–brązowa skóra wyglądała, jakby gniła, a całe ciało było zdeformowane, pokryte bąblami i wrzodami. Palce u dłoni kończyły się czarnymi i ostrymi pazurami, a lewa ręka była nieco krótsza niż prawa. Spojrzałem mu w oczy. Jedynie one pozostały niezmienione. Zamarłem. Zobaczyłem ociekającą błękitnym ogniem nienawiść i rządzę krwi. Zło w czystej, pierwotnej postaci.
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#10
Rozdział 10

– Niech ksiądz idzie coś zjeść. Siedzimy tu już ponad dwanaście godzin – powiedział Beksiński. Ludwik pokręcił głową:
– Nie, nie mogę.
– No dobrze, ja pójdę. Przynieść coś księdzu? – Duchowny spojrzał na niego ze zdziwieniem, wywołanym nagłą uprzejmością.
– Poproszę w takim razie małą porcję ryżu z warzywami.
Ludwik odprowadził agenta wzrokiem, po czym wstał i przeciągnął się. Zaczynało go nużyć siedzenie tutaj, ale wiedział, że nie może odejść. W każdej chwili coś mogło się wydarzyć. Zrobił kilka kroków wzdłuż kabiny kontrolnej. „Ciekawe, jak tam jest?”, pomyślał. „Zimno, ciepło? Jasno? Pływa się, dryfuje w powietrzu?”. Nie potrafił sobie tego wyobrazić. Czytał co prawda mnóstwo relacji z wycieczek astralnych – to w końcu była część jego pracy – ale każda relacja wyglądała inaczej. Każdy miał swoją własną projekcję. Ludwik miał nawet w planach napisanie rozprawy teologicznej na ten temat, zamierzał jednak najpierw sam wejść do świata poza światem. Nie ukrywał jednak przed samym sobą, że odczuwa strach. „Boję się”, pomyślał.
– Boi się – powiedział nagle Grzegorz.
– Proszę? – zapytał zdziwiony Ludwik.
– Tutaj – technik wskazał jeden z ekranów. – To wykres strachu. Proszę spojrzeć, jak skoczył. I rośnie.
– Ciśnienie w normie – odezwał się inny z techników. Aparatura niespodziewanie zasapała głośniej niż zwykle.
– Mam wzrost. Duży wzrost.
W tym momencie wrócił Beksiński. Postawił na stoliku tacę z jedzeniem i zapytał:
– Co się dzieje? Czy on...
– Patrzcie! – przerwał mu okrzykiem Grzegorz. Wykres strachu skoczył nagłą, pionową kreską wprost poza skalę.
– O, kurwa – cicho powiedział ksiądz Ludwik.


.oOo.


– I po co to wszystko? – zapytał demon. Głos miał, jakby dwa tankowce ocierały o siebie swoje żelazne cielska. – Po co sprowadzać na siebie zagładę? Byłem u ciebie dwa razy. Tyle samo musiałem umknąć. Zgoda, raz z powodu Uriela, ale drugi raz sam mnie przegoniłeś. On kazał ci spytać o moje imię, prawda? Sam nie wpadłbyś na to.
Mal'ach wyciągnął przed siebie rękę i powoli zacisnął wielką pieść. Zacząłem przesuwać się w jego stronę. Moje stopy bezwiednie szurały po ziemi, a jakaś niewidzialna siła trzymała mnie w pionie, dopóki nie złapał mnie za szyję i nie podniósł do góry. Nie dusiłem się, ale bolało.
– Będziesz cierpiał – zazgrzytał. Uśmiechnął się i moim oczom ukazały się dwa rzędy drobnych i nieskazitelnie białych kłów. Demon zwiększył uścisk. Zacharczałem.
– Pokażę ci coś – powiedział nagle i wzbił się w powietrze, wciąż trzymając mnie za szyję. Ból stał się nie do zniesienia, a z mojego gardła wydobył się stłumiony jęk. Pędziliśmy pionowo w górę, w stronę „talerza” na szczycie iglicy. Kiedy wylądowaliśmy, Marut brutalnie rzucił mną o ziemię. Zawyłem i zwinąłem się w kłębek. Demon podszedł do krawędzi platformy.
– Zobacz – odezwał się. Znów uniósł rękę i przyciągnął mnie do siebie. Schwycił za kark i podniósł jak kociaka. Zwisałem bezwładnie nad przepaścią. Marut zatoczył wolną ręką koło. – Tu wszystko wygląda tak samo. Tylko niebieska pustynia i skały, skały, skały. Można się błąkać w nieskończoność. Bez końca. Powiem ci, co zamierzam zrobić. Odetnę cię, Mateuszu. Pozostaniesz tu na zawsze. Na zewnątrz będziesz sobie spał. Będziesz miarowo oddychał, a twoje gałki oczne będą się poruszać, jakbyś o czymś śnił. I będziesz – o tej pustyni. Już przez wieczność. Uwierz mi – tu nie zawsze jest tak spokojnie, jak dziś.
Przypomniałem sobie białą maź, która paliła mi dłoń i ziejącą czernią dziurę w ziemi. Moje myśli zaczęły galopować jak szalone. Opanował mnie zwierzęcy strach połączony z bezsilnością. Chciałem wyć, ale nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Posłaniec zaśmiał się gardłowo. Po chwili znów się odezwał, a jego głos nabrał lodowatej barwy i był twardy jak stał. Demon cedził każde słowo przez kły.
– Widzę przerażenie w twoich oczach. To dobrze. Bój się, Mateuszu Marucie. Przyzwyczajaj się do strachu. Zapewniam, że to jedynie namiastka tego, co cię czeka. I to częściej niż byś chciał. To miejsce nie jest przyjazne – dodał.
I cisnął mnie w przepaść.
W połowie drogi na dół poczułem Fanuela, jak wciska się w moje ja, czemu bezwiednie uległem. Usłyszałem przy tym szum i wytraciłem prędkość. Kątem oka wyłapałem za plecami białe pióra. Miałem skrzydła! Uriel wyrównał lot i miękko wylądował na ziemi. Czułem jego gniew, ale i niepewność.
– Nadszedł czas, żeby stawić czoła Marutowi, Mateuszu – usłyszałem w głowie. – Powinienem zrobić to dawno temu.
Ogarnęło mnie znane już uczucie braku kontroli nad własnymi czynami. Tym razem z ulgą całkowicie oddałem wolę we władanie anioła. To wszystko mnie przerosło, miałem wrażenie, że mój umysł się gotuje. Fanuel wzbił się w powietrze i skierował w stronę talerza. Na górze jednak nie było nikogo. Anioł wylądował na środku platformy. Czujnie rozglądał się wokół moimi oczami. Zza krawędzi nagle wyskoczył Posłaniec. Ciężko opadł na ziemię i rzucił się w moją stronę. Poczułem tę samą euforię co, za pierwszym razem. Fanuel z dzikim okrzykiem wzbił się w powietrze i uniknął ciosu wielkiej pięści demona. Nagle coś ściągnęło nas gwałtownie w dół i grzmotnęliśmy o ziemię.
Zdążyłem tylko spostrzec, jak Marut opuszcza rękę, jednocześnie ruszając w moją stronę. Fanuel poderwał nas na nogi. Z moich ust dobył się głos, wypowiadałem dziwne słowa. Podniosłem rękę i z nieba spadł mały deszcz promieni światła. Kiedy dotknęły skóry demona, ten zawył przeraźliwie i zwolnił kroku. Po chwili jednak promienie zgasły. Rozjuszony Marut znowu zmierzał w naszą stronę, przyspieszając. Moja ręka zaczęła powoli wędrować do boku. Po chwili poczułem w dłoni rękojeść krótkiego miecza. Wiedziałem, że to ten sam, który miał u pasa Fanuel, kiedy spotkałem go po raz pierwszy.
– Nie czuję strachu – pomyślałem.
– Wiem – odparł anioł. – Wszyscy kiedyś przestajemy się bać. Wtedy życie staje się muzyką.
Nie spuszczał z oka demona. Ten szybkim krokiem zbliżał się do nas. Z jego oczu kapały płomienie, a z ust ciekła czarna, gęsta substancja, która wypalała miniaturowe kratery w podłożu. Marut nagle zatrzymał się i wyciągnął rękę. Poczułem, jak kolejny raz przyciąga mnie do siebie.
– Nie boję się – krzyknąłem, kiedy złapał mnie za szyję i zaczął miażdżyć.
– Zabiję was obu – zawarczał w odpowiedzi i ścisnął jeszcze mocniej. Wyłem. Fanuel też wył we mnie. Przestałem cokolwiek widzieć. Przestałem cokolwiek czuć. Zaczął ogarniać mnie dziwny błogostan. Wiedziałem, że to jest złe. Że zbliża się koniec. Nagle uścisk zelżał. Po chwili moje ciało opadło na ziemię. Kiedy odzyskałem wzrok, moim oczom ukazał się Marut. Klęczał, opierając dłonie o ziemię i dyszał – ciężko i chrapliwie. Z jego oka wystawał jelec krótkiego miecza Fanuela. Na palce demona kapała ciemna krew, tworząc powiększającą się kałużę. Wstałem, chwiejąc się na nogach. Sam. Anioł przestał mnie kontrolować.
– Ostrze nie chybia – dobiegło mnie z tyłu. Odwróciłem się. Boży Ogień majestatycznie unosił się w powietrzu. – Światłość sprawi, że Marut będzie sparaliżowany przez długi czas. Wystarczająco, żeby z niego wyciągnąć niezbędne informacje.
– Informacje? Jakie informacje?
– Długo, zbyt długo zajmuję już dusze śmiertelników. Nie znam wszystkich sekretów. Mateuszu, możesz się ode mnie uwolnić. Musisz dowiedzieć się, jak zdjąć klątwę. Mówiłeś, że się nie boisz. Że nie odczuwasz strachu. Obyś mówił prawdę. Teraz już nie masz wyjścia, musisz doprowadzić to do końca.
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#11
Rozdział 11

Demon leżał na ziemi. Pod nim widoczny był świetlisty zarys pentagramu wpisanego w okrąg. Głowa, ręce i nogi Maruta rozłożone były tak, że wpasowały się w ramiona pentagramu. Twarz miał umazaną ciemną, zastygłą krwią, a zdeformowane ciało co jaki czas drgało lekko. Zranione oko pokryte było odrażającym strupem.
– Na pewno nie ma innego sposobu, Fanuelu? – zapytałem. Anioł stał nieopodal i wpatrywał się w niebo, które uspokoiło się już i powróciło do normy, to znaczy bezruchu.
– Nie, Mateuszu. Musisz wniknąć w Maruta. Wejść w jego istotę i poszukać tam rozwiązania. Jesteś gotowy?
– Tak. Wciąż jednak wolałbym nie musieć tego robić.
– Pan wyznacza nam różne ścieżki, Mateuszu. Czasami takie, którymi nie chcemy podążać. A jednak musimy. Takie są reguły. Taki jest Plan. Wiesz, ze ja sam nie mogę tam wejść. Świat poza światem jest jak sen. Tylko dlatego widzisz mnie tutaj w takiej postaci. Nie ma mnie tu jednak, jestem w tobie. Nie będąc tutaj, nie mogę wejść w demona. Ty jako jedyny jesteś tutaj. Tylko ty możesz to zrobić. Pytam wiec, Mateuszu Marucie: jesteś gotowy?
Spojrzałem w niebo. Wiedziałem, że nie mam wyjścia. Kiedy demon w końcu się przebudzi i uwolni jego pierwszym celem będzie zemsta na mnie i Fanuelu. A ponieważ byliśmy złączeni, mógł upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Anioł nie potrafił dokładnie stwierdzić ile czasu Marut będzie sparaliżowany. Dlatego czasu było niewiele.
– Jestem gotowy, Fanuelu – powiedziałem, patrząc aniołowi w oczy. Ten skinął głową.
Bez słowa przyklęknął przy demonie i uniósł jego głowę do góry. Lewe, zdrowe oko było otwarte i wciąż płonęło w nim błękitne piekło. Podszedłem bliżej. Przybliżyłem swoją twarz do twarzy demona i zajrzałem głęboko w otchłań. Fanuel zaczął inkantować. Z jego ust dochodził dziwny ni to zaśpiew, ni to mruczenie. Melodia i rytm inkantacji działały na mnie hipnotyzująco. Po chwili wszystkim, co widziałem, była niebieska przestrzeń w oku demona. Pływałem w niej, jak w morzu. Melodia wzniosła się do góry, a ja razem z nią. Po chwili opadła gwałtownie. Zrobiłem to samo. Prosto w błękitne piekło.
Przez chwilę zostałem oślepiony niesamowitą jasnością, by w sekundę później wpaść w totalną czerń. Gruchnąłem o ziemię. Macałem wokół dłońmi, ale jedyne, co czułem, to płaskie, nieokreślone podłoże. Podniosłem się na nogi. Wokół panowała całkowita ciemność. Nagle w oddali dostrzegłem jasny punkt. Zacząłem niepewnie podążać w jego stronę. Punkt powiększał się z każdym krokiem, by w końcu okazać się drzwiami zbudowanymi ze światła. Pchnąłem je lekko. Moją twarz owiało gorąco. Otworzyłem drzwi na oścież i zajrzałem do środka. Za nimi znajdował się długi, jasno oświetlony korytarz, który kończył się zakrętem. Ostrożnie przestąpiłem próg. Drzwi zostawiłem otwarte, na wszelki wypadek. Zrobiłem kilka kroków w głąb korytarza. Było tu bardzo gorąco, moje ciało momentalnie zaczęło ociekać potem. Obejrzałem się za siebie i ze zdumieniem stwierdziłem, że z tyłu jest tylko gładka ściana i ani śladu po wejściu. Przypomniałem sobie jednak słowa Fanuela, że umysł demona jest tak pokręcony i mroczny, że dla mnie, jako śmiertelnika, rzeczy, które tu zobaczę mogą być totalnie niezrozumiale i pozbawione logiki. Tudzież przerażające i straszne. Pamiętałem też, jak mówił, że niezależnie od tego, co zobaczę i co się stanie, powinienem podążać do przodu. Nie mogę zawrócić, gdyż mogę się wtedy zagubić i już nigdy nie odnaleźć wyjścia. A wtedy obydwaj będziemy skazani na wieczną tułaczkę w odmętach umysłu Maruta.
Zdążałem więc wzdłuż korytarza, powoli i ostrożnie stawiając kroki, nie będąc pewien, co może mnie spotkać. Gdy zbliżyłem się do zakrętu, dobiegło mnie jakby głuche warczenie. Zatrzymałem się tylko na moment. Wziąłem głęboki oddech i zdecydowanym krokiem pokonałem zakręt.
Korytarz kończył się ścianą, do której przykuty grubymi łańcuchami miotał się potwór. Kształtem przypominał nieco niedźwiedzia, był jednak ze dwa razy większy, miał czarną jak smoła sierść i dwie głowy. To właśnie z głębi tych dwóch gardeł dobywał się głuchy warkot. Kiedy tylko wyszedłem zza rogu, bestia zaczęła niemożliwie ujadać. Paszcze kłapały z furią, a wielkie kły ociekały jadem. Wtem łańcuchy puściły i potwór rzucił się w moją stronę. W pierwszym odruchu chciałem uciec, ale przypomniałem sobie słowa Fanuela. Wbrew sobie zrobiłem krok do przodu. Bestia zbliżała się w zastraszającym tempie, ujadając dziko. Zrobiłem kolejny krok. I jeszcze jeden. Nogi ugięły się pode mną.
– Nie. Cofaj. Się – wycedziłem przez zęby i padłem na kolana. W tym samym momencie potwor wybił się w powietrze. Zamknąłem oczy i zasłoniłem głowę rękami, kuląc się na ziemi.


.oOo.


Cisza. Zimno. Lekka bryza.
Powoli otworzyłem oczy i rozejrzałem się wokół. Była noc. Znajdowałem się u stop wysokiej, okrągłej wieży z kamienia. Stała ona pośród wzgórz, porośniętych gęstym lasem. Granatowego, usianego gwiazdami nieba nie pokrywała ani jedna chmura. Powietrze było ostre.
Wstałem na nogi, które wciąż trzęsły się jak galareta. Oparłem dłonie o zimny kamień. Chwilę potrwało zanim uspokoiłem się na tyle, żeby moc ustać o własnych siłach.
Gdzie podziała się bestia? Gdzie korytarz? Znowu przypomniały mi się słowa Fanuela. „Nie zastanawiaj się nad tym, co tam zobaczysz. Twój umysł nie będzie w stanie tego pojąć”.
Podszedłem i nacisnąłem na mosiężną, zdobioną klamkę. Drzwi uchyliły się bez jednego dźwięku. Zdałem sobie nagle sprawę, że cisza, która tu panuje jest głucha. Tupnąłem. Nic. Dźwięk nie istniał. Nieco zdezorientowany wszedłem do środka. Znajdowały się tu schody, wijące się do góry wzdłuż kamiennej ściany. Prowadziły do kolejnych drzwi, za którymi mieściła się obszerna komnata, oświetlona kilkoma dużymi świecami, stojącymi na drewnianym stole, byle jak zbitym z grubych bali. Pod ścianą piętrzył się stos opasłych ksiąg, poukładanych jedna na drugiej. Oprócz tego pomieszczenie było puste. Na grzbietach tomisk znajdowały się dziwne znaki, po chwili stwierdziłem jednak, że potrafię je odszyfrować. Nie znałem znaczenia poszczególnych znaków, kiedy jednak patrzyłem na całe wyrazy, układały się one w mojej głowie w zrozumiałe słowa: „Sodoma i Gomora - naocznie”, głosił jeden z tytułów. Kolejne brzmiały równie intrygująco: „Einstein – pakt krwi”, „Brakujące ogniwo Darwina a tajemnice Majów”, „T. Rydzyk i Radio Maryja: zaprzedana dusza”. Kiedy natknąłem się na dość dużych rozmiarów księgę podpisaną po prostu „Fanuel, Boży Miecz”, nieomal podskoczyłem z radości. Usiadłem na podłodze i zacząłem ją przeglądać przy świecy, którą zabrałem ze stołu. Wiedziałem, że nie dysponuję nieograniczonym czasem, dlatego przelatywałem przez strony, starając się wyłapać istotne fragmenty.
Wreszcie trafiłem na to, czego szukałem. Księga wspominała coś o klątwie, opętaniu i zaburzeniu Boskiego Planu. Zagłębiłem się w lekturę. W miarę, jak czytałem, moje przerażenie rosło. Okazało się, że cała sprawa to dzieło Szatana. Klątwa miała zniszczyć równowagę planu i przechylić szalę na korzyść Piekła. Fanuel miał bez końca zajmować dusze ludzkie, nie mogąc się wydostać. Jedynym sposobem było zmuszenie Maruta do opętania jakiegoś śmiertelnika, a następnie pozbawienie życia tej osoby. Wtedy demon zostanie odesłany w niebyt, a klątwa siłą rzeczy przestanie działać. Haczykiem było to, że demona można było zmusić do opętania kogoś jedynie w materialnym świecie, wyłącznie poprzez inkantację formuły, zawartej w księdze.
Bylem całkowicie pogrążony w lekturze, kiedy poczułem mocne uderzenie w plecy i poleciałem w przód, przewracając świecę. Zanim pozbierałem się z podłogi, coś złapało mnie za nogę i zaczęło ciągnąć. Obejrzałem się przez ramie. I spojrzałem prosto w oczy niedźwiedzia o dwóch głowach. Zacząłem krzyczeć z przerażenia, ale tu żaden dźwięk nie był słyszalny. Bestia puściła mnie nagle i zaczęła powoli obchodzić wkoło. Dwie pary czerwonych ślepi były skupione na moim gardle. Zacząłem się wycofywać w stronę stołu, nie spuszczając jednak oczu z potwora. Ten wciąż zachodził mnie z boku. Kiedy poczułem za plecami nogę od stołu, przylgnąłem do niej. Moja ręka powoli powędrowała w kierunku blatu. Niedźwiedź zatrzymał się. Natrafiłem dłonią na to, czego szukałem – dużą świecę, osadzoną w mosiężnym świeczniku. W tym samym momencie potwor rzucił się na mnie. W akcie desperacji cisnąłem w niego świecą. Dostał w jedną z głów i to zdezorientowało go nieco, a mnie dało czas na unikniecie ataku. Zerwałem się na nogi i rzuciłem w stronę wyjścia. Schody na dół pokonałem w drastycznym tempie. Dopadłem drzwi wyjściowych i wybiegłem W tym samym momencie przypomniałem sobie o zakazie cofania się!
Było już jednak już za późno.
Na zewnątrz wieży nie było nic. Całkowita pustka. Spadałem w nią bezwładnie, wśród ciemności i ciszy. Żołądek podszedł mi do gardła, zacząłem odczuwać panikę. Wokół zaczęły kwitnąć pojedyncze rozbłyski światła, które jednak szybko zgasły i znowu otoczyła mnie ciemność. Zdawało mi się, ze przed oczami mignęła mi twarz Fanuela. Wtem na dole, a przynajmniej miałem wrażenie, ze to dół, pojawił się mały, jasny punkt. Punkt stopniowo powiększał się, w miarę jak się do niego zbliżałem, aż rozrósł się w postać. Rozpoznałem Maruta. Demon rozłożył szeroko ramiona i wpadłem prosto w jego objęcia Nagle nad nami pojawiło się znajome, karmazynowe niebo astrala. Staliśmy na szczycie iglicy. Fanuela nigdzie nie było widać, a pentagram zniknął. Marut trzymał mnie w powietrzu przed sobą i patrzył na mnie zdrowym okiem, dysząc ciężko. Widać było, że jest osłabiony i nieco zdezorientowany. Wierzgałem nogami i próbowałem oswobodzić się z żelaznego ucisku, ale na próżno. W końcu demon podszedł do krawędzi „talerza” i – wciąż trzymając mnie za szyję – rzucił się w dół. Pod nami – zamiast podłoża – było morze niebieskiego światła.


.oOo.


W Lustrze panowała nerwowa atmosfera. Beksiński nerwowo przechadzał się po kabinie kontrolnej, ksiądz dziobał swój ryż, a technicy nieprzerwanie monitorowali stan Mateusza, co chwila wymieniając się uwagami. Przez jakiś czas obawiali się, że stracili go na dobre – urządzenia i wykresy szalały, robiąc gwałtowne skoki poza skalę, to w górę, to w dół, a aparatura co rusz wydawała dziwne, nieznane dotąd dźwięki. Dopiero przed chwilą wszystko uspokoiło się w miarę i wróciło do jako takiej normy.
– Co się tam dzieje? – zapytał agent.
– Pyta pan już czwarty raz, panie Beksiński – odpowiedział Grzegorz. – A ja czwarty raz odpowiem tak samo: nie wiemy.
– Powinniśmy się raczej martwić, co się będzie działo, kiedy... jeśli – poprawił się Ludwik – Mateusz do nas wróci.
– Obawia się ksiądz, że może postradać zmysły?
– Nie wiem, panie Zdzisławie. Wszystko się może zdarzyć. Naprawdę trudno określić, jakie skutki może mieć ta wizyta. Zaczynam się zastanawiać, czy podjęliśmy słuszną decyzję, wysyłając go tam.
– Ma ksiądz wątpliwości? No cóż, nawet jeśli, to jest już za późno. Pozostało nam podążać do przodu. Nie ma co roztrząsać decyzji, której nie można odwołać.
– Ma pan rację. Nie bierze pan jednak pod uwagę faktu, że jestem duchownym i muszę myśleć o wpływie, jaki mają na innych i na mnie decyzje, które podejmuję.
– Gdyby wszyscy ludzie postępowali w ten sposób, ten świat wyglądałby zupełnie inaczej.
– I znowu ma pan całkowitą rację. Niestety, ludzie najczęściej działają, a dopiero później myślą. Taka już nasza natura.
– Jeśli mogę się wtrącić... – odezwał się nagle Grzegorz – coś się dzieje. Patrzcie na...
Nie dokończył. Lustro zatrząsnęło się w posadach, a nad sarkofagiem powietrze zafalowało jak podczas upału. Nagle pojawiła się tam plama niebieskiego światła, która zaczęła się drastycznie powiększać. Technicy zerwali się z krzeseł i przylepili nosy do szyby. Ksiądz Ludwik, który teoretycznie powinien być najlepiej przygotowany na takie zjawiska, stał z otwartymi ustami. Obok niego Beksiński wyciągał z kabury dezintegrator.
Plama powiększyła się jeszcze bardziej. Nagle z jej wnętrza wystrzeliły jak z procy dwie splecione w uścisku postacie. Potoczyły się po ziemi i zatrzymały na ścianie pomieszczenia. Plama światła momentalnie skurczyła się w sobie, aż w końcu zniknęła.
Dwóch techników uciekło z kabiny kontrolnej. Reszta stała i w osłupieniu patrzyła na scenę rozgrywającą się przed ich oczami. Ksiądz Ludwik przeżegnał się.
– Panie, miej nas w opiece – wymamrotał
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#12
Rozdział 12

Przez moment nie wiedziałem co się dzieje. Kiedy wpadliśmy w morze światła, oślepłem. Do moich uszu dobiegł przytłumiony huk i nagle poczułem, że toczę się po ziemi, wciąż w żelaznym uścisku Maruta. Kiedy wróciła orientacja zdążyłem zauważyć, że znajdujemy się w Lustrze. Wpadliśmy z impetem na ścianę. Znalazłem się po zewnętrznej stronie, a ciało demona zamortyzowało uderzenie. Wyswobodziłem się i odczołgałem na bok, a następnie wstałem, przytrzymując się ściany. Demon również podniósł się z ziemi, ale widać było, że jest oszołomiony po upadku, a do tego osłabiony. Stał, chwiejąc się na nogach, i niepewnie rozglądał wokół. Miałem trochę czasu. Spojrzałem w stronę kabiny kontrolnej. Przy przeszklonej ścianie stało kilku techników, ksiądz Ludwik i agent Beksiński. Na ich twarzach malowało się przerażenie. Ruszyłem biegiem w stronę metalowych schodów prowadzących do pomieszczenia. Kiedy zbliżyłem się na tyle, że w pancernej szybie zobaczyłem swoje odbicie, zamarłem. Patrzyła na mnie postać o srebrzystej skórze, bez wyraźnych rysów twarzy. Nie miałem oczu, jako takich, zamiast nich były po prostu dwa wgłębienia w fakturze twarzy. To samo tyczyło się reszty mojej aparycji. A wiec tak wygląda moje astralne ciało w pełnej okazałości.
Nie miałem się czasu nad tym jednak zastanowić, bowiem Marut otrząsnął się z szoku. Szedł powoli w moja stronę, rozrzucając to, co stanęło mu na drodze. Stoły, krzesła, sprzęt do badań, wszystko fruwało po całym pomieszczeniu. Dopadłem drzwi do kabiny kontrolnej i szarpnąłem je, ale okazały się zamknięte. Zacząłem dawać ludziom w środku rozpaczliwe znaki, żeby je otworzyli, ale oni tylko patrzyli na to, co się dzieje, z przerażeniem w oczach. Nawet Beksiński nie zareagował. Usta księdza Ludwika poruszały się bezustannie, zapewne się modlił. Pomyślałem, że to koniec. Demon był coraz bliżej, ale nie spieszył się, widząc, że nie mam dokąd uciec.
Nagle kątem oka wyłapałem jakiś ruch. Sarkofag zaczął się wysuwać z kriokomory. Po chwili jego wieko otwarło się. Marut nie zwrócił nawet na nie uwagi, jego wzrok skupiony był na mnie i zionął nienawiścią. O mało nie zemdlałem, kiedy zobaczyłem jak moje ciało – moje prawdziwe ciało – robi jeden, a później drugi niepewny krok i wychodzi z sarkofagu, rozglądając się wokół.
– Mateuszu! – przemówiło głosem Fanuela. Demon zatrzymał się i odwrócił w jego stronę. Przez chwilę stał zdezorientowany.
– Mateuszu Marucie, czy boisz się? – zapytał anioł.
Jeszcze raz popatrzyłem na swoje–nieswoje odbicie w szybie.
– Nie, nie bóję się – odparłem cicho, jakby do siebie. Byłem pewien, ze Fanuel zna odpowiedź. Nosiłem go w sobie wystarczająco długo.
Marut skierował swe kroki w stronę anioła, dotykając jednym z pazurów zranionego oka, wciąż pokrytego czarną, zaschniętą krwią. Z jego ust dobywał się jakby bulgot przemieszany z warczeniem. Fanuel–ja stał spokojnie, nie ruszając się. Kiedy demon był zaledwie kilka kroków od niego, nagle upadł na ziemie. Zupełnie bezwładnie, jakby nagle stracił przytomność. W tym samym momencie poczułem go w głowie. Marut momentalnie odwrócił się i z wyrazem wściekłości na twarzy rzucił w moja stronę.
Anioł na ułamek sekundy otworzył się na mnie. Przekazał mi swój plan. To było dziwne, nagle po prostu wiedziałem, co zamierza. Bezgłośnie wyraziłem zgodę.
Czekałem.
Kiedy demon był już blisko, pozwoliłem aniołowi przejąć kontrolę. Fanuel zaczął skandować inkantację z księgi, którą znalazłem w umyśle Maruta. „Pamiętaj, prosto w oczy!” usłyszałem w głowie i częściowo odzyskałem kontrolę nad astralnym ciałem.
Rzuciłem się w kierunku demona i złapałem go za szyję, podnosząc się na rękach tak, że tuż przed sobą miałem jego ohydną twarz. Marut złapał mnie w pasie i otworzył paszczę, chcąc zatopić zęby w moim gardle. W tym samym momencie anioł wykrzyczał ostatnie słowo inkantacji. Nadludzkim wysiłkiem wyciągnąłem szyję i spojrzałem prosto w niebieskie piekło rozpętane w zdrowym oku demona. Wszystko nagle jakby zamarło. Poczułem, jak istota Maruta wnika we mnie. Ogarnęła mnie ciemność. Po kilku sekundach wróciła ostrość widzenia i usłyszałem w głowie przerażający jazgot. Straciłem zupełnie panowanie nad sobą. Czułem wewnątrz ich obydwu. Dobro i zło, początek i koniec, światłość i ciemność. Walczyli ze sobą, a ja miotałem się po całym pomieszczeniu, obijając o zdemolowany przez Maruta sprzęt laboratoryjny. Przed oczami wciąż mignęły mi po kolei moja materialna powłoka, cielsko demona, szyba kabiny kontrolnej i drzwi do niej prowadzące. Drzwi, które stały otworem. A w nich postać agenta Beksińskiego z dezintegratorem w dłoni.
Upadłem na kolana i zawyłem z bólu. Nie mogłem wytrzymać. Dwie, zupełnie nieznane mi siły, toczyły we mnie walkę na śmierć i życie. Przez głowę, gdzieś na samym dole świadomości przemknęła mi myśl, że jeśli teraz zginę, uwolnię Fanuela od klątwy. I zaraz potem druga, że jeśli jednak zginę, to on, tak samo jak i demon, może zostać odesłany w niebyt. „Jeśli choć na chwilę zwątpisz w słuszność tego, w co wierzysz, już nigdy nie będziesz pewien” – przypomniałem sobie słowa anioła. Decyzja przyszła sama, zupełnie naturalnie.
Podniosłem się z wysiłkiem. Zataczając się i starając utrzymać tę resztkę wolnej woli, która mi pozostała, zacząłem przemieszczać się w kierunku drzwi do kabiny. Przed oczami miałem kolorowe plamki, a w uszach nieustający jazgot. Nagle wyrosła przede mną postać w długim płaszczu. Uniosłem powoli głowę. Beksiński stał w rozkroku i ze spokojem wypisanym na twarzy mierzył do mnie z dezintegratora. Cóż za trafna nazwa. Z wysiłkiem pokiwałem głową.
– Nie bój się... – wycharczałem. – Ja się nie bóję.
– Mateusz? – zapytał podejrzliwie agent i cofnął się o dwa kroki, nie opuszczając broni. – Ludwiku!
Z kabiny ostrożnie wyjrzał duchowny.
– Ludwiku – powtórzył Beksiński. – To chyba Mateusz.
Znowu padłem na kolana, nie miałem już siły. Płakałem. Płakałem całym sobą, ale nie miałem oczu, z których mogłyby cieknąć łzy. Udało mi się jeszcze podnieść rękę i złapać za broń agenta, przyciągając ją do skroni.
– Nie boję się... Światłość... jest we mnie – wyszeptałem. Ostatnim, co zobaczyłem, był pytający wzrok Beksińskiego, zwrócony na duchownego. Nastała ciemność.


.oOo.


Ksiądz Ludwik skinął głową i uczynił znak krzyża.
– Ja odpuszczam tobie grzechy, w imię Ojca i Syna... – zaczął.
Agent nacisnął spust.
Z dezintegratora wystrzeliła wiązka niebieskawych promieni. Kiedy dotknęła postaci Mateusza, ta zaczęła się rozpadać na ledwie widoczne, czarne drobinki, które rozpływały się w powietrzu.
–...i Ducha Świętego.

Po chwili nie zostało już nic.

– Amen.
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#13
  • CZĘŚĆ III.

    Conclusia



Rozdział 13

Lewituję. Unoszę się. Pływam. Otacza mnie ciepło i spokój. Czuję się lekko. Właściwie jakbym zupełnie nic nie ważył. Zdaję sobie sprawę, że nie mam ciała. Jestem w Przestrzeni. Nie potrafię tego inaczej określić. Mój wzrok nie napotyka niczego, na czym mógłby się zatrzymać. To nawet nie jest ciemność, tylko nieskończona przezroczystość. Totalna pustka, nic.
Potrafię się w niej poruszać. Wystarczy, że zachcę przemieścić się w daną stronę – i to się dzieje. Kierunek nie ma znaczenia, bo nie istnieje. Jest tylko nicość.
„Gdzie jestem?”, myślę. A właściwie staję się tą myślą, bo nie mam innego wyjścia. Tutaj wszystko staje się tym, czym naprawdę jest.
Natychmiast dostaję odpowiedź:
„Pomiędzy”, czuję obcy–znajomy głos.
„Pomiędzy?”, powtarzam głupio.
„Pomiędzy życiem a śmiercią”, odpowiada Fanuel.
„Fanuelu - pytam - co się stało?”.
„Udało się nam. Marut został odesłany w niebyt. Pozostanie tam długo. W skali ziemskich lat – niewyobrażalnie długo. W skali Boskiego Planu – wystarczająco, żeby odpokutować za to, co uczynił”.
„A ty?”.
„Ja jestem Pomiędzy”.
„Co się z tobą stanie?”.
„Pozostanę tu, dopóki Pan nie zdecyduje inaczej. Tu jest mi dobrze”.
„Czy ja też będę musiał tu zostać?”.
Czuję się jak małe dziecko, zupełnie niezdające sobie sprawy z praw rządzących światem, w którym się znalazło.
„Tylko, jeśli Pan tak postanowi, Mateuszu”.
Obecność Fanuela zanika.
Pojawia się inna. Obca. Taka, której nie potrafię ogarnąć swoim jestestwem. Przerasta wszystko, co mógłbym sobie wyobrazić. Nicość, w której jestem, zamienia się w Światłość. Uświadamiam sobie, że Światłość i Nicość to jedno, a ja jestem w samym środku i czuję Jego obecność. Otacza mnie. Wierzę w Niego. Jest wszystkim i jeszcze tym:
Ciepłym przyzwoleniem.
Aprobatą.
Wdzięcznością.

Jest Słowem. Słowo staje się...


.oOo.


...ciałem.












.oOo.
KONIEC
.oOo.
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#14
Cieszę się, że jako pierwszy przeczytałem i mogę skomentować całośćSmile Dzięki Root, za info na FB, bo bym to przegapiłBig Grin Przechodząc do rzeczy, to jest tekstu, jak zwykle zrobił na mnie wielkie wrażenie, ale to, co najbardziej mi się podobało, czyli akcja tocząca się w wielkim Mieście, w którym władzę sprawuje Kler, zostało zastąpione mnogością opisów odczuć duchowych. Nie znaczy to wcale, że stało się przez to gorszeSmile W końcówce niestety tempo zwolniło, momentami nawet zaczynało się wlec z lekka i jak mamę kocham, nie zdierżyłem i przeskoczyłem kilka wersów, wybacz Root:* Zakończenie - bajka. Dawno podobnego nie czytałem. Myślę, że jakbyś jednak poprzestał na: "Ciepłym przyzwoleniem.
Aprobatą.
Wdzięcznością.

Jest Słowem. Słowo staje się...


.oOo.


...ciałem. "


Wtedy uzyskałbyś efekt lekkiego niedosytu i takiej niepewności u czytelnika (przeżyje, czy nie). No, ale takie zdanie wynika z mojej niechęci do hepi endówSmile Nie mówię od razu o uśmiercaniu wszystkich bohaterów, tylko właśnie o pozostawieniu lekkiej aury tajemnicy i niedosytuSmile

P.S. Początkowo na tym fragmencie skończyłem czytać, bo podświadomie spodziewałem się, że tam dalej go ożywisz i będzie kichaBig GrinBig GrinBig GrinBig Grin, ale cholerna ciekawość zwyciężyła i doczytałem do końcaSad.
Nie robię wyjątków. Czarny, niebieski, pomarańczowy, czy nawet zielony jak zajdzie potrzeba.
Odpowiedz
#15
Met, dzięki za koment. FB przydatne narzędzie Wink

Masz rację, co do zakończenia, zmieniłem.

(15-12-2010, 19:59)Metatron napisał(a): to, co najbardziej mi się podobało, czyli akcja tocząca się w wielkim Mieście, w którym władzę sprawuje Kler, zostało zastąpione mnogością opisów odczuć duchowych. Nie znaczy to wcale, że stało się przez to gorszeSmile

Taka była koncepcja, luźna, żeby to było na pograniczu SF i Fantasy... Mam nadzieję, że to jednak dobre połączenie.

::EDIT:: W ogóle wielkie dzięki za przebrnięcie przez całość, jesteś chyba moim najwytrwalszym czytelnikiem Big Grin
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości