Via Appia - Forum

Pełna wersja: Szpital
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Stron: 1 2
I część opowiadania.

Dostałem kolejną porcję lekarstw. Z tępawym uśmiechem, włożyłem do ust dwie, owalne tabletki, ale zamiast połknąć, wetknąłem je pod język. Ta „miła” pani w białym kitlu, niczego nie zauważyła, miałem w tym już niewielką wprawę. Pokręciłem przecząco głową, kiedy podała mi kubek z wodą. Wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju. Niesamowite, jak człowiek może nie okazywać zupełnie żadnych emocji. Zerknąłem na korytarz i upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu, wyplułem leki na dłoń. Z lekkim wahaniem wsadziłem obie pigułki do kieszeni pidżamy. Na razie mogły tam zostać.
Usiadłem na łóżku, które pod ciężarem mojego ciała głośno skrzypnęło. Oprócz mnie, salę zajmował jeszcze mężczyzna po czterdziestce. Chwilowo był nieobecny, pewnie znowu zasnął w świetlicy, albo dostał jednego z tych swoich ataków. Nie tak dawno, był jeszcze George. Niestety, nagle odszedł, nie pozostawiając po sobie nic, o czym mógłbym napisać. Lekarze stwierdzili zawał - wydaje mi się, że przyczynił się do tego Bob. Na nieszczęście, wszystko przespałem, więc nie mogę tego potwierdzić.
Od tamtej pory przestałem łykać prochy.
Powoli wstałem z łóżka i wyszedłem na korytarz. Było już późno, ale gdyby ktoś mnie zaczepił, zawsze mogłem powiedzieć, że szukam Boba. Przesuwając się naprzód, zacząłem nasłuchiwać. Cisza panująca w szpitalu była wręcz przerażająca. Musiałem pomyśleć, gdzie udać się na początek. Wybrałem górne piętro. Kiedy dotarłem do otwartej windy, z pewnym rozbawieniem zauważyłem, że to jedyne, tak zadbane miejsce w całym kompleksie. Kabina tworzyła niesamowity kontrast z odrapanymi ścianami. Było w tym wręcz coś groteskowego.
Wszedłem do środka i nacisnąłem duży, okrągły przycisk z numerem 5. Drzwi zamknęły się i ruszyłem w górę. Po kilku chwilach winda stanęła, a żołądek podszedł mi do gardła. Znacie to uczucie, prawda? Następnym razem wybiorę schody. Oczywiście, jeśli będzie następny raz.
Na piątym piętrze panował półmrok. Kilka popsutych lamp pulsowało rytmicznie jasnym światłem. Tutaj także nikogo nie dostrzegłem. Było to trochę dziwne, ale na razie się tym nie przejmowałem. Skręciłem w lewo, wyraźnie przyspieszając. Uważnie przypatrywałem się numerom na poniszczonych drzwiach. Od tej strony liczby zmniejszały się. 39… 38… 37. Pomiędzy pokojem 31 a 30, znajdowały się drzwi, prowadzące do wspólnej toalety. Kierownictwo nie wysiliło się, aby urządzić ją oddzielnie, dla kobiet i mężczyzn. Zresztą, nie musieli tego robić – połowa pacjentów nie wiedziała jak się nazywa, a drugiej połowie było wszystko jedno. Dzięki Bogu, że na czas odłożyłem te leki!
Światło całkowicie zgasło. Przez kilka sekund nie mogłem dostrzec kompletnie niczego, po chwili jednak, jarzeniówki zaczęły migać tak jak wcześniej. To musiało być jakieś zwarcie.
Usłyszałem wyraźny odgłos kroków dobiegający z tyłu. Odwróciłem się, lecz nikogo nie zauważyłem. To szalone miejsce powoli zaczynało przyprawiać mnie o dreszcze. Teraz miałem do wyboru cofnąć się i sprawdzić, kto próbuje mnie nastraszyć, albo pójść dalej. Bez większego zastanowienia wybrałem drugą opcję. Jeśli trafiłem na dobre piętro, od celu dzieliło mnie tylko kilkadziesiąt metrów. Idąc dalej, wypatrywałem drzwi z tabliczką o numerze 19. Gdy w końcu je znalazłem, moje serce zabiło mocniej a w głowie pojawił się na moment dziwny obraz: dwoje dzieci, bujające na oponach zawieszonych pod ogromnym dębem. Naprawdę niesamowite. To wzięło się po prostu znikąd.
Naciskając okrągłą klamkę, poczułem wyraźnie jak moja dłoń drży. To musiał być ten pokój! Z duszą na ramieniu zajrzałem do środka. Było ciemno, prawie tak samo jak na korytarzu kilka minut wcześniej. Jedynym źródłem nikłego światła, był księżyc widniejący za niewielkim oknem. Postąpiłem krok naprzód i spróbowałem kogoś wypatrzeć. Serce biło już jak szalone. Chyba nie powinienem był tutaj przychodzić.
Przestałeś łykać prochy sześć dni temu, odezwał się głos wewnątrz mojego umysłu. Mózg ciągle płata ci figla. [/code]
Zignorowałem go. Zamknąłem oczy i powoli policzyłem do dziesięciu. Zdołałem uspokoić się na tyle, by w głowie zaświtała mi myśl, tak jasna, że poczułem zażenowanie. Szybko znalazłem włącznik światła po prawej stronie. Po chwili salę zalała fala oślepiającego światła, więc ponownie przymknąłem oczy. Wzrok musiał przyzwyczaić się do nowych warunków. Kiedy tak się stało, rozejrzałem się po pokoju.
W środku stały trzy szpitalne łóżka. Jedno było zupełnie puste, pozostałe zajmowali pacjenci. Ten z prawej, spał niczym zabity. Mnie interesował jednak drugi mężczyzna, który siedział skulony u wezgłowia łóżka i mamrotał coś niezrozumiale. Kiedy podszedłem bliżej, na moment uniósł wzrok. Wyglądał, jakby dostał co najmniej podwójną dawkę owalnych pigułek. Nie wiedziałem czy wpatruje się we mnie, czy gdzieś obok. Być może nawet nie zauważył mojego przyjścia. Z kącika ust ciekła mu strużka śliny.
- Widzisz mnie? – zapytałem, przypuszczając, że i tak nie zareaguje. – Prosiłeś, więc je…
nie zdążyłem dokończyć, ponieważ w tym samym momencie, poczułem się tak, jak gdybym dostał obuchem w głowę. Pojawił się kolejny obraz. Był niesamowicie, przerażająco wyraźny. Przez chwilę czułem, że gdybym tylko chciał, mógłbym go wręcz dotknąć. Zobaczyłem nastoletniego chłopca, zaglądającego w głąb studni. Jego brązowe oczy… coś mi przypominały. Nagle dziwna wizja, zniknęła tak samo szybko, jak wcześniej pojawiła. Upadłem na zimną podłogę, trzymając się obiema rękami za głowę i wyjąc z bólu. Co, do cholery się ze mną dzieje?!
- Poczułeś to, prawda? – odezwał się nagle skulony mężczyzna. Z trudem podniosłem na niego wzrok a ostry ból odezwał się ze zdwojoną siłą. Próbowałem o tym nie myśleć. Pacjent wyglądał zupełnie inaczej, niż jeszcze minutę temu. Tępy wyraz oczu całkowicie zniknął; były teraz niezwykle żywe. Na nieogolonej twarzy pojawił się nawet cień uśmiechu.
- Co to było? – spytałem, jednocześnie masując skroń. Ból troszeczkę zelżał.
- Wołałbym czekoladę – usłyszałem w odpowiedzi. – Jest taka gorąca.
Człowiek siedzący na łóżku znowu odpłynął.
- Świetnie – mruknąłem, podnosząc się z podłogi. – Nie ma to jak szukać odpowiedzi u chorego psychicznie faceta.
Bolesne pulsowanie w czaszce powoli stawało się wspomnieniem. Stałem w lekkim rozkroku na środku sali, nie wiedząc zbytnio, co mam zrobić. Chyba czas wracać. Przelotnie spojrzałem na drugiego mężczyznę. Ciągle spał, nie przejmując się tym, co dzieje się dookoła.
A ja oddychałem ciężko. Mało powiedziane; sapałem niczym rozpędzona lokomotywa.
Jutro spróbuję ponownie. Z samego rana.
Z lekkim wysiłkiem odwróciłem się i wyszedłem na korytarz, po drodze gasząc światło. W międzyczasie zerknąłem jeszcze na obu pacjentów. Nie, na pewno dzisiaj niczego się nie dowiem. Z obawą chwyciłem za klamkę, czekając na kolejną wizję, czy cokolwiek to było. Nic się nie wydarzyło. Nie tym razem. Zamknąwszy drzwi, ruszyłem ociężałym krokiem w kierunku windy. Odpowiedzi miały nadejść jutro.

Konto usunięte

(13-10-2010, 20:38)Enter 77 napisał(a): [ -> ]Z tępawym uśmiechem, włożyłem do ust dwie, owalne tabletki,

Przed "owalne" przecinek jest zbędny

(13-10-2010, 20:38)Enter 77 napisał(a): [ -> ]pani w białym kitlu, niczego nie zauważyła

Tu też wydaje mi się zbędny.


(13-10-2010, 20:38)Enter 77 napisał(a): [ -> ]wydaje mi się, że przyczynił się do tego Bob.

Jeszcze jakbym wiedziała kim jest ów Bob.

(13-10-2010, 20:38)Enter 77 napisał(a): [ -> ]Powoli wstałem z łóżka i wyszedłem na korytarz. Było już późno, ale gdyby ktoś mnie zaczepił, zawsze mogłem powiedzieć, że szukam Boba.

Więc tylko się mogę domyślać, że to ten współlokator po czterdziestce.

(13-10-2010, 20:38)Enter 77 napisał(a): [ -> ]że to jedyne, tak zadbane miejsce w całym kompleksie

Też bym chyba zrezygnowała z przecinka.

(13-10-2010, 20:38)Enter 77 napisał(a): [ -> ]Było w tym wręcz coś groteskowego.

Po dłuższym namyśle i minimalnej pomocy stwierdzam, iż "coś wręcz groteskowego"

(13-10-2010, 20:38)Enter 77 napisał(a): [ -> ]znajdowały się drzwi, prowadzące do wspólnej toalety.

Pewna być nie mogę, ale również skasowałabym przecinek.

(13-10-2010, 20:38)Enter 77 napisał(a): [ -> ]zabiło mocniej a w głowie pojawił się na moment dziwny obraz

A przed "a" chyba postawiłabym.

(13-10-2010, 20:38)Enter 77 napisał(a): [ -> ]- Widzisz mnie? – zapytałem, przypuszczając, że i tak nie zareaguje. – Prosiłeś, więc je…
nie zdążyłem dokończyć,

Myślniczek po "je..." i skasuj enter ;]

(13-10-2010, 20:38)Enter 77 napisał(a): [ -> ]Nagle dziwna wizja, zniknęła

I po cóż ten przecinek?

(13-10-2010, 20:38)Enter 77 napisał(a): [ -> ]Nie ma to jak szukać odpowiedzi u chorego psychicznie faceta.

Ja wiem, że po pierwszych zdaniach widać, iż to specyficzny szpital, ale ja bym zrezygnowała z podania na tacy tego "psychicznie chorego faceta". Lepiej było, kiedy nie znajdowało się nic co mówiło o "psychice". Przynajmniej nie w takim momencie.




Ja to chyba mam dziś taki głupi nastrój, bo niby coś mnie w tekście pociągnęło, a jednak... Coś mi nie gra. Jak wstawisz dalszy ciąg - przeczytam. Może wtedy będę mogła powiedzieć coś więcej na temat tekstu ;]

Pozdrawiam, Duś
Fakt, trochę mi jeszcze interpunkcja szwankuje Tongue Ale z biegiem czasu powinienem to wyeliminować. Następną część dodam w przyszłym tygodniu Smile

surfaceofthesun

Za dużo słów - brzmi to dziwnie, ale tak odbieram. Lekkim wysiłkiem, lekkim rozkrokiem i tak dalej. I nie używaj aż tylu zaimków, pokombinuj nad zdaniami, na pewno co najmniej parę uda Ci się zlikwidować.
Powodzenia życzę, bo lubię szpitalne historie.
Twoje opowiadanie ma w sobie coś takiego co zdecydowanie mnie przyciąga. Było kilka błędów stylistycznych,ale kto ich nie robi? Całość czyta się lekko i szybko co dla mnie jest plusem. Nawet wyjątkowo podoba mi się narracja pierwszoosobowa (z reguły wolę trzecioosobową). Czekam na ciąg dalszy.
- Czy wiesz, dlaczego tutaj jesteś? – zapytał poprzedniego dnia.
Siedziałem wtedy na miękkiej sofie w świetlicy i lekko przysypiałem. Talk-show, wyświetlany na maleńkim telewizorku w górnym rogu sali był wyjątkowo nudny. Razem ze mną, oglądał go mężczyzna na wózku inwalidzkim. Prawie cały czas milczał, odezwał się dopiero wtedy, gdy zacząłem poddawać się słodkim objęciom snu. Na dźwięk jego głosu, otworzyłem oczy. Początkowo nie sądziłem, że pytanie skierowane zostało do mnie, wpatrywał się bowiem w ekran pustym wzrokiem. W promieniu kilku metrów, nie było jednak nikogo innego. Powtórzył ponownie, tym razem spoglądając wprost na mnie.
- Wiesz, dlaczego tutaj jesteś?
- Jestem chory – odparłem. – Jak wszyscy tutaj. To w końcu szpital. Psychiatryczny – dodałem z pewnym wahaniem, mogącym sugerować, że wstydzę się pobytu w tym miejscu.
Na twarzy faceta pojawił się uśmiech. Z trudem podniósł się ze swojego wózka i przeniósł na sofę.
- Muszę z tym skończyć – oznajmił.
Uniosłem pytająco brwi.
- Powinienem już dawno chodzić. Powiedz mi coś, Charlie.
- Nie nazywam się tak.
Uśmiechnął się szeroko. Coś błysnęło w jego oczach.
- Dlaczego tu jesteś? – zapytał po raz kolejny. Nagle zapragnąłem udać się z powrotem do swojego pokoju i położyć do łóżka. Miałem dosyć jego obecności. Z drugiej jednak strony miał w sobie coś dziwnego, intrygującego.
- Powiedz, o co ci chodzi! – niemal krzyknąłem mu w twarz. – Inaczej po prostu sobie pójdę. Masz minutę.
Roześmiał się głośno.
- Owszem, nazywasz się Charlie – powiedział. Czy to ci coś mówi?
- Wybacz, ale ja wychodzę. – Podniosłem się z kanapy. – Mówisz od rzeczy, zresztą jak oni… - zawahałem się. – Jak my wszyscy. To dom wariatów!
- Nie pytam, czy jesteś chory. Pytam, czy pamiętasz, dlaczego tutaj trafiłeś! – krzyknął, kiedy byłem już w połowie drogi do wyjścia. – Z jakiego cholernego powodu?!
Zatrzymałem się lecz nie odwróciłem. Kątem oka dostrzegłem, że kilka osób przypatruje się nam z drugiego końca świetlicy.
- Wysłuchaj mnie. – Znowu wrzasnął, tym razem trochę ciszej. – Wiem, że odstawiłeś leki.
Teraz musiałem się odwrócić.
- Kto naopowiadał ci takich głupot? – Wysiliłem się na uśmiech, starający ukryć moje zdenerwowanie. Odruchowo rozejrzałem się po sali, szukając wzrokiem sanitariuszy. Na całe szczęście, żaden nie zainteresował się tym, co przed chwilą wykrzyczał ten szalony facet.
Podszedłem bliżej. W myślach zobaczyłem miejsca, gdzie od kilku dni chowałem tabletki: materac, albo doniczka na korytarzu. Ostatnio, zacząłem dawać je nawet Bobowi, ponieważ jemu też było już wszystko jedno. Nie pamiętam, kiedy mogłem z nim porozmawiać w miarę normalnie. Albo przebywał w swoim świecie, albo miał napady. Raz nawet ugryzł sanitariusza.
- Mów ciszej – powiedziałem. – Nie wiem skąd, to wiesz, ale…
- Bingo! – krzyknął tak głośno, że tym razem spojrzała na niego cała sala.
- Stul pysk, wariacie! – odpowiedział ktoś przy akompaniamencie gromkiego śmiechu.
Co za dom wariatów.
- Czego ode mnie chcesz? – Byłem wyraźnie zdezorientowany. Co takiego wie ten człowiek?
- Odstawienie leków pomaga zrozumieć, co tak naprawdę się stało.
- A co się stało?
Wskazał na sofę. Z lekkim wahaniem, ponownie usiadłem obok niego. Skoro w jakiś sposób dowiedział się, że nie biorę już tabletek, mogłem dać mu te 10 minut. Chciałem dowiedzieć się, skąd o tym wszystkim wie. Dostrzegłem, że nikt już na nas nie patrzy. Reszta „pacjentów” zajęła się własnymi sprawami: rysowaniem, czy też w przypadku tych mniej szalonych, grą w statki. To było do przewidzenia.
- A teraz, mów wszystko, co wiesz – powiedziałem.
Na twarzy świra, pojawił się szeroki uśmiech.
- Sam musisz się dowiedzieć – oznajmił. Ja tylko – zamyślił się. – Spróbuję cię naprowadzić na właściwą drogę. I zacznę od kolejnego pytania.
- Nie będzie pytań. Chcę odpowiedzi! – Skąd wiesz, że…
- Opowiedz mi o sytuacji, która spowodowała, że trafiłeś do psychiatryka – przerwał mi.
- Co takiego?
- Dlaczego tu jesteś? Od początku o to pytam.
Musiałem się chwilę zastanowić. Świrus zaczął uderzać palcami w boczny wałek sofy. Próbowałem przywołać w pamięci dzień, w którym po raz pierwszy przekroczyłem progi tego zwariowanego miejsca. Nie mogłem sobie przypomnieć. Ostatnie, co pamiętałem i to jak przez mgłę, to rozmowy z Bobem i Georgiem, kiedy wszyscy wyglądali jeszcze na zdrowych. Coś mnie tknęło. Zupełnie, jak gdyby szpital ten, zamiast leczyć, doprowadzał swoich pacjentów do coraz gorszego stanu.
Popatrz zresztą na tych ludzi. Co działo się z tobą jeszcze tydzień temu?
Popatrzyłem zdziwiony na mężczyznę, który chyba naprawdę chciał mnie uświadomić.
- Pomyślałeś o czymś dziwnym, prawda? – zapytał. – I nie pamiętasz, czemu tu trafiłeś.
- Skąd..?
- Tak samo było ze mną, na początku.
W głowie miałem tysiąc myśli. Naprawdę nie mogłem przypomnieć sobie, co spowodowało, że trafiłem do szpitala. Chciałem o coś jeszcze zapytać, ale kiedy otworzyłem usta, w sali włączyła się syrena alarmowa. Sanitariusz, stojący w przeciwległym kącie krzyknął:
- Wszyscy musimy opuścić świetlicę!!
- Co się dzieje? – zapytałem, ale mój głos nie przebił się przez wycie syreny. Zapanowało poruszenie. Wariaci w pośpiechu rzucili się w kierunku drzwi.
- Spokojnie, po kolei. – Mężczyzna próbował opanować sytuację. Z korytarza nadbiegło jeszcze kilku pracowników szpitala. Jeden podszedł do naszej kanapy.
- Panie Johnson, panie Dealey, musimy się zbierać. Mamy sytuację awaryjną.
- Co się dzieje? – powtórzyłem niedawno zadane pytanie, tym razem mając pewność, że trafi do adresata.
Sanitariusz popatrzył wprost na mnie.
- To pański współlokator, panie Johnson. Znowu zwariował. Jest niebezpieczny. Musicie udać się do pokojów. Zamkniemy wszystkich na klucz i przeczekamy sytuację. Nie mamy czasu! On naprawdę jest niebezpieczny!
Było coś dziwnego w tym, co powiedział. Nie miałem jednak wyjścia. Udałem się w kierunku drzwi, gdzie czekała grupa sanitariuszy, gotowych odesłać mnie do mojej sali.
Spojrzałem jeszcze na mojego rozmówcę, który właśnie usadowił się na wózku.
- Gdzie cię znajdę? – zapytałem.
- 19! Kluczem do wszystkiego jest dziewiętnastka!

Trafiłem z powrotem do swojego pokoju na czwartym piętrze. Sanitariusz zamknął za mną drzwi i przekręcił klucz w zamku. Odwróciłem się i zamarłem. Bob leżał na swoim łóżku, przywiązany pasami bezpieczeństwa. Wpatrywał się, szeroko otwartymi oczami w sufit. Nagle dotarła do mnie straszna prawda. Ktoś musiał wiedzieć o czym rozmawiamy i postanowił nas rozdzielić. A więc ten świr miał rację. Nawet nie spytałem go, jak ma na imię. Sanitariusz odezwał się do niego panie Dealey, ale czy to na pewno jego nazwisko? Co on takiego wiedział? W tym momencie miałem setki pytań.
Rzuciłem się z powrotem do drzwi i zacząłem walić w nie pięściami.
- Wypuśćcie mnie! – wrzasnąłem. – Otwórzcie te cholerne drzwi!
Krzyczałem tak przez dwadzieścia minut. Nikt się nie zjawił, a mój współlokator nawet nie zareagował na moje wrzaski. Nieźle go urządzili. Zmęczony, usiadłem na swoim łóżku. Dowiem się, o co w tym wszystkim chodzi, obiecałem sobie w myślach. Położyłem się, nie wierząc, że zdołam szybko zasnąć. Sen przyszedł jednak bardzo szybko. Obudziłem się dopiero w południe, następnego dnia.
Bardzo dobra kontynuacja, pisana ciekawe (jak dla mnie). Całość sprawia, że chce się czytać dalej. Nie zauważyłam żadnych błędów, które by mnie jakoś specjalnie raziły. Ogólnie moim zdaniem dobra robota i oczywiście czekam na ciąg dalszy.

Konto usunięte

Cytat:- Stul pysk, wariacie! – odpowiedział ktoś przy akompaniamencie gromkiego śmiechu.
Co za dom wariatów.

Tu mi to powtórzenie zgrzyta ;]

Cytat:- Nie będzie pytań. Chcę odpowiedzi! – Skąd wiesz, że…

Myślnik nie potrzebny ;]

Cytat:że zdołam szybko zasnąć. Sen przyszedł jednak bardzo szybko.

Kolejne powtórzenie Tongue



A tak ogólnie, no, no ;] Piknie! Mnie się podoba ;] Czekam na kolejną część.

Tam kilka przecinków. kropek mi nie pasowało, ale nie jestem co do nich pewna, wolałam więc nie wypisywać ;]

Pozdrawiam, Duś
Jejeje ale dostałem weny Big Grin

Po powrocie z pokoju nr 19 miałem miliony pytań. Chciałem wierzyć, że dostanę odpowiedzi na część z nich. Musiałem ułożyć sobie wszystko w głowie. Wyglądało na to, że pacjent, którego imienia do tej pory nie znałem, dostał solidną dawkę środków odurzających; tych samych, które podawane są w całym szpitalu. Ktoś, kto za tym wszystkim stoi, musiał mieć pewność, że nie powie mi ani słowa. A tak w ogóle, gdzie podziali się dzisiaj ludzie? Pacjenci, lekarze, sanitariusze? Nikogo nie spotkałem. No, oprócz tej pielęgniarki, ale ona też ulotniła się niczym kamfora.
Usiadłem na łóżku. Mimo, że spałem przez wiele godzin, czułem się zmęczony, a w głowie dziwnie szumiało. Przez moment pomyślałem, że w jakiś sposób nafaszerowali mnie tym gównem, kiedy zasnąłem. Odrzuciłem jednak taką możliwość. Wyczerpała mnie wędrówka na górne piętro, a dokładniej dziwne wizje, które pojawiły się w pobliżu pokoju 19 oraz w nim samym. Kolejna zagadka.
Do sali wrócił Bob. Ciekawe, gdzie był? Już miałem podać mu tabletki, które ciągle leżały w kieszeni pidżamy (pewnie znów połknął by je bez zastanowienia), ale nie zrobiłem tego. Postanowiłem coś sprawdzić. Może teraz będzie w lepszej formie na rozmowę.
- Cześć Bob – zagadnąłem.
Spojrzał na mnie i się uśmiechnął. Jego wzrok był wyraźny i wyglądało na to, że on sam czuje się lepiej niż kiedykolwiek. W końcu coś optymistycznego.
- Witaj Charlie – odparł, a ja poczułem, że moje serce na moment się zatrzymało. Po chwili wróciło do życia, lecz zaczęło bić jak szalone.
- Co takiego?! – krzyknąłem dziwnie piskliwym głosem. – Co ty powiedziałeś?
- Po prostu się przywitałem. Daj mi spokój, czuję się jakbym spał przez dwa tygodnie.
Opadł z hukiem na swoje łóżko.
- Jak do mnie powiedziałeś? Dlaczego nazwałeś mnie Charlie?!
Uniósł głowę w moją stronę.
- Charlie? Zwariowałeś? Przecież jesteś Mark.
- Nie, nie! Powiedziałeś Charlie. Wyraźnie słyszałem!
Roześmiał się głośno, choć ja nie widziałem w tym nic śmiesznego. Podniosłem się i wtedy uderzył mnie najsilniejszy, jak dotychczas, ból głowy. Czułem się tak, jak gdyby ktoś wiercił mi w niej dziurę. Przed oczami w ciągu kilku sekund pojawiły się czarne kropki. To było nie do zniesienia. Upadłem z głośnym krzykiem, podobnie jak dwadzieścia minut wcześniej, tyle że teraz znajdowałem się piętro niżej. Moim ciałem wstrząsnęły drgawki. Zwymiotowałem na podłogę, tuż obok nogi łóżka.
Straciłem przytomność.

Mężczyzna jedzie samochodem. Lekki wiaterek, wiejący przez otwarte okno, przyjemnie chłodzi jego twarz. Zachodzące słońce tworzy piękny pejzaż na leśnej drodze. Na siedzeniu pasażera leży czerwona róża. To tylko dodatek do pierścionka zaręczynowego, który tkwi bezpiecznie w jego płaszczu. Dziś jest ten dzień, kiedy poprosi ukochaną o rękę. I choć jest bardzo zdenerwowany, stara się panować nad emocjami. Prowadzi samochód z wielką uwagą.
Kiedy spiker w radiu podaje aktualną datę – 19 sierpnia 2010 oraz godzinę – dziewiętnastą, mężczyzna uśmiecha się lekko. Co za zbieg okoliczności, na przyczepie tira jadącego przed nim, widnieje właśnie duża 19. Dwie czerwone cyfry. Zastanawiając się nad tym ciekawym faktem, dopiero w ostatnim momencie zdaje sobie sprawę z tego, że ciężarówka hamuje. Błąd, jaki popełnia, jest początkiem końca. Noga ześlizguje mu się z hamulca a on nieuchronnie zbliża się w stronę naczepy. Przerażony, gwałtownie kręci kierownicą i zjeżdża na lewy pas jezdni. Na nieszczęście, pędzi nim stary dodge aspen. Tym razem skutecznie hamuje, ale jest już za późno. Ostatnie co słyszy, to głos spikera zapowiadający kolejną ciepłą, australijską noc. Kiedy jego auto uderza przednim bokiem w maskę dodga, nie słyszy już nic. Wszystko zalewa krwawa czerwień, a jego mózg rejestruje dwie rzeczy: imię swojej ukochanej oraz obraz róży.
Potem nie ma już nic.

Pomyślałeś o czymś, prawda?
Poczułeś to?
Dziewiętnastka jest kluczem.
Australia jest kluczem.
Róża…
Obudź się!!


Pierwsze co ujrzałem, kiedy się ocknąłem, to zdziwiona twarz Boba, wpatrującego się we mnie z pewnej wysokości. Nie czułem już żadnego bólu, jedynie tępe pulsowanie. Moja ręka dotykała czegoś mokrego i ciepłego; z obrzydzeniem stwierdziłem, że to wymiociny. Spróbowałem wstać i udało mi się to dopiero za drugim podejściem. Nie zważając na mojego współlokatora, który ciągle na mnie patrzył, nie odzywając się ani słowem oraz na to, że rękę ubabraną mam własnymi rzygowinami, podszedłem do niewielkiego stolika w rogu pokoju. Było na nim kilka zamalowanych kartek, a także bardzo mały ołówek. Lekarze pozwolili na posiadanie tych akcesoriów, widocznie nie sądzili, że wyrządzimy sobie nimi jakąś krzywdę. Prawdopodobnie się pomylili.
Chwyciłem w dłoń ołóweczek i na nie zamalowanym kawałku kartki, napisałem dwie cyfry. Z nadzieją położyłem palec na nowo powstałej dziewiętnastce. Wiedziałem już, co się stało.
Nagle do pokoju wparowało dwóch rosłych sanitariuszy. Jeden z nich trzymał w ręce ogromną strzykawkę. Obaj doskoczyli do mnie i szybko obezwładnili, dociskając do stolika. Nie mogłem się poruszyć. Kiedy przed oczami mignęła mi strzykawka, zrozumiałem, że znowu mogę o wszystkim zapomnieć. Próbowałem wydostać się z uścisku, lecz moje szarpanie było na nic. Byli zbyt silni.
- Pański współlokator był na tyle uprzejmy, że zawiadomił nas o pańskim ataku, panie Johnson – powiedział spokojnym, uprzejmym wręcz głosem, ten po prawej.
- Znalazł także to – oznajmił drugi i przejechał mi przed twarzą otwartą dłonią, na której znajdowały się pigułki. Moje pigułki! – Bardzo nieładnie, panie Johnson. Ale obiecujemy panu, że teraz dostanie pan podwójną, a może nawet potrójną dawkę.
Rozległ się szaleńczy śmiech, przypominający wycie potępieńca w piekle. Kiedy poczułem igłę, wbijającą się w mój kręgosłup, nie zdążyłem nawet krzyknąć. Obym tylko nie zapom….
I kolejna świetna część. Muszę przyznać, że z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy i jestem bardzo ciekawa jak to wszystko potoczy się dalej. Z reguły nie przepadam za tego typu powieściami, ale na prawdę potrafisz zainteresować czytelniaSmile
Błądziłem we mgle. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, iż śpię, jednak nie potrafiłem się obudzić. Musiałem poddać się temu stanowi rzeczy i zaakceptować obrazy, przewijające się w moich sennych marzeniach.
Po raz kolejny zobaczyłem dziewczynkę i chłopca na oponach. Wszystko było takie wyraźne, po prostu doskonałe. Mogłem dokładnie zobaczyć każdy szczegół. Potem był nastolatek zaglądający w głąb studni. To jego spojrzenie było naprawdę niesamowite. Następnie przez długi czas pojawiały się inne wizje – jedne krótsze, a inne bardzo długie. Na samym końcu był wypadek samochodowy, a potem wszystko zaczynało się od początku: opony, studnia, samochód… czerwona róża.
Obraz róży.


Kiedy się ocknąłem, pierwszą rzeczą, o której pomyślałem, to woda. Byłem strasznie spragniony, w gardle panowała susza, niczym jak na pustyni Atakama. Nie mogłem zorientować się, gdzie jestem, ponieważ było całkowicie ciemno. Leżałem, prawdopodobnie na łóżku, mając na sobie kaftan bezpieczeństwa. Kiedy spróbowałem się podnieść, natrafiłem na opór opinających mnie ciasno pasów. Sytuacja nie przedstawiała się najlepiej, musiałem coś wymyślić i to prędko.
Z całej siły poderwałem się do góry, jednak na nic się to nie zdało. Powtórzyłem tą czynność jeszcze raz, a potem kolejny. Wydawało się, że nie mam szans na zerwanie pasów i wydostanie się z ciasnego więzienia. Skoncentrowałem swe myśli i używając jak najwięcej siły, spróbowałem jeszcze raz. Udało się! Dwa najwyżej przypięte pasy, puściły z trzaskiem. Usłyszałem, jak coś metalowego (prawdopodobnie jakaś część zapięcia), uderza o drzwi. Teraz było znacznie luźniej, więc wijąc się i szarpiąc, starałem wydostać z pozostałych pasów. Poszło by mi znacznie szybciej, gdybym miał wolne ręce, ale ostatecznie poradziłem sobie bez nich. Wysunąłem się z więzów i stanąłem na podłodze, próbując zorientować w ciemnościach. To, że udało mi się wstać z łóżka, nie oznaczało, że jestem już wolny. Moje położenie w dalszym ciągu pozostawało nieciekawe.
Ostrożnie podszedłem do miejsca, w które uderzyło odpadające zapięcie. Lekko machnąłem nogą i moje przypuszczenia się potwierdziły – znajdowały się tam drzwi. Spróbowałem głową natrafić na klamkę, ale oczywiście ta była tylko z jednej strony. Jedyne co znalazłem, to dziurka od klucza. Wywnioskowałem, że po drugiej stronie także panuje absolutna ciemność. Co teraz?
Musiałem położyć się na brzuchu. Było to ciężkie zadanie (ponownie przydały by się ręce), lecz nie niemożliwe. Kiedy już to uczyniłem, przejechałem głową po zimnej podłodze. W duchu modliłem się, aby metalowa część, była odpowiedniej wielkości. Po kilku długich sekundach na coś natrafiłem. Ustawiając usta w dzióbek, spróbowałem to podnieść. Męczyłem się z tym cholerstwem przez dobre dwadzieścia minut, zanim chwyciłem w zęby. Teraz musiałem z powrotem wstać, nie wypuszczając mojej zdobyczy. Użyłem do tego całej siły mięśni nóg. Kiedy już na nie stanąłem, ostrożnie przysunąłem się, w kierunku drzwi, ciągle trzymając w zębach metalowy drucik. Chyba jest odpowiedniej wielkości. Za dobrze mi idzie, pomyślałem. Nieważne.
Kolejnym problemem było trafienie drutem w dziurkę od klucza. Byle by tylko go nie upuścić! Znalazłem ją dosyć szybko. Los chyba naprawdę mi dzisiaj sprzyja. Przysunąłem twarz jak najbliżej drzwi i wsadziłem metal do środka. Nie miałem pojęcia jak to działa, więc zacząłem kręcić energicznie w obie strony. W pewnym momencie drut wypadł mi z ust.
- Kurwa! – zakląłem głośno. Musiałem zaczynać całą operację od początku.
Ponownie położyłem się na podłodze. Bałem się, że poprzednio zużyłem na wstawanie zbyt dużo siły i teraz już tego nie powtórzę. Przecież dopiero co, obudziłem się z narkotycznego snu, pełnego szalonych, przerażających wręcz obrazów. Mimo tego, nie czułem zmęczenia, jedynie pragnienie. Straszne pragnienie!
Tak czy owak, należało spróbować jeszcze raz. Wziąłem pięć głębokich oddechów i zacząłem szukać. Czułem, że strasznie się pocę, a serce uderza zdecydowanie zbyt szybko. Gdyby teraz ktoś zapalił światło, wyglądało by to komicznie – człowiek w kaftanie bezpieczeństwa, wijący się na podłodze niczym piskorz. Najważniejsze było, aby zachować przytomność.
Nagle, ujrzałem maleńki snop światła, przebijający się poprzez dziurkę w drzwiach. Ktoś włączył oświetlenie po drugiej stronie. Zamarłem, z nosem wbitym w zimną podłogę. Usłyszałem wyraźny odgłos kroków. Jeśli drzwi się otworzą, będzie po mnie. I tym razem, już na pewno się nie uwolnię. Na moment przestałem oddychać. Czekałem na rozwiązanie, cokolwiek miało się wydarzyć. Sekundy zamieniły się w minuty, a minuty w godziny. Mimo, że minęło parę chwil, czułem jakby upłynęła co najmniej godzina. Kiedy po pewnym czasie odgłos kroków całkowicie ucichł, światło przebijające się przez drzwi stało się ciemniejsze. Tylko mała, jasna, pozioma kreska.
Wypuściłem powietrze z płuc i głośno odkaszlnąłem. Oby ten ktoś tego nie usłyszał. Kasłałem jeszcze przez kilkadziesiąt sekund, starając się robić to jak najciszej. Musiałem działać. Nie było bowiem czasu do stracenia i doskonale wiedziałem, co mam uczynić. Opracowałem już pewien plan, jednak w żaden sposób nie mogłem wykonać go w pojedynkę. A pierwszym jego punktem, było otwarcie tych cholernych drzwi.
Tym razem szybciej niż poprzednio, natrafiłem na metalowy drut. I po raz kolejny, pomagając sobie ustami, złapałem mój połowiczny klucz do wolności w zęby. Teraz czekała mnie jedna z najgorszych rzeczy, czyli wstanie na nogi. Przysunąłem się plecami do drzwi i z całej siły odepchnąłem stopami. Nie do wiary, ponownie się udało! Gdyby nie metal, tkwiący w moich zębach, uśmiechnął bym się szeroko, od ucha do ucha.
Dzięki nikłemu światłu, bijącemu z drugiej strony drzwi, odnalezienie dziurki od klucza nie stanowiło żadnego problemu. Trzymając drucik jak najmocniej tylko potrafiłem, włożyłem go do środka. Teraz musiałem się zastanowić. Na filmach takie rzeczy zawsze działały. Zamiast kręcić we wszystkie strony, jak szalony, delikatnie poruszyłem drutem w prawo. W środku coś zabrzęczało. Na czoło wyskoczyły mi kolejne wielkie krople potu. Snop światła, tkwiący tuż przed moimi oczami, na moment zrobił się podwójny. Przymknąłem oczy. Bardzo powoli, z wielką uwagą, poruszałem moim kluczem w prawo. W końcu, po długich minutach (może po piętnastu, a może po pięćdziesięciu, w takich chwilach czas zawsze omamia), usłyszałem kolejny brzdęk, o wiele głośniejszy. Chyba się udało! Niesamowite. Wyprostowałem się, na razie jeszcze nie wypuszczając drutu z ust. Przez chwilę zrobiło mi się słabo. Nie pomyślałem bowiem o jednej, najprostszej rzeczy. Co jeśli drzwi otwierają się do wewnątrz? W duchu odmówiłem dwie zdrowaśki. Coś zapiszczało mi w uszach; mogłem domyśleć się, że tak będzie. Uderzyłem w drzwi wyprostowaną nogą. Na szczęście, otwierały się w odpowiednią stronę. Błąd systemu. Widocznie coś mi sprzyjało, zrozumiałem, że nie wszystko w tym miejscu jest złe do szpiku kości. Nie miałem jednak wyjścia, musiałem zrobić to co planowałem. A teraz miałem większą możliwość, aby to uczynić. Przede mną rozpościerał się niesamowicie długi korytarz, oświetlony tylko kilkoma słabo świecącymi lampami. Stąd gdzie stałem, nie potrafiłem dostrzec jego końca. Zrobiłem krok do przodu. A co, jeśli ten ktoś wróci? Co wtedy zrobisz?
Odsunąłem ten głos w najgłębsze partie umysłu. Po tym, jak udało mi się wydostać z pokoju bez klamki, teraz na pewno pójdzie gładko.
Będzie musiało.
Ruszyłem długim korytarzem z duszą na ramieniu. Co chwila przystawałem, nasłuchując. Po kilkudziesięciu krokach, dostrzegłem w oddali rozwidlenie. Muszę podjąć decyzję, dokąd pójść. Kiedy zbliżyłem się do tego miejsca, z lewej strony pojawił się chudy sanitariusz. Na mój widok, na moment zastygł w zdziwieniu. Dopiero po chwili wyciągnął coś zza paska spodni. Nie wyglądało to na pistolet, zresztą broń nie przydała by mu się w tym miejscu w żaden sposób. Chyba wiedziałem, co to może być. Kiedy zaczął iść w moją stronę, spróbowałem zawrócić. Niestety, potknąłem się i upadłem, uderzając w posadzkę głową. Nie zemdlałem, ale niemal od razu poczułem ciepłą krew. A sanitariusz przyspieszył kroku, teraz już prawie biegł. Był coraz bliżej. Uniosłem głowę, a czerwony płyn zalał lewe oko.
Wtedy pojawił się mój wybawca.
- Hej, tutaj! – krzyknął.
Zdezorientowany sanitariusz odwrócił się w stronę, z której dobiegał głos. Ktoś wpadł na niego z ogromnym impetem, a paralizator, z którym zmierzał w moim kierunku wypadł mu z dłoni. Mężczyzna zadał mu dwa ciosy w twarz. Na dokładkę, dorzucił mu porcję z jego własnej broni, podniesionej z podłogi. Stojąc nad nieprzytomnym sanitariuszem, uśmiechnął się tryumfalnie.
- Mówiłem, że muszę odstawić wózek – oznajmił. Po chwili spojrzał na mnie i mina trochę mu zrzedła.
- Ty krwawisz – powiedział, zupełnie jak gdybym jeszcze o tym nie wiedział. – Jesteś brudny. Coś ty robił?
Nie miałem siły opowiadać. Kiedy do mnie podszedł i uwolnił ręce (nareszcie!), zdołałem tylko wychrypieć:
- Pić.
- Momencik. – Pomógł mi wstać. – Byłeś nieprzytomny przez trzy dni. Musimy doprowadzić cię do porządku.
Trzy dni?! I jak to my?
- Zaprowadzę cię w bezpieczne miejsce – ciągnął. – Wydobrzejesz i zastanowimy się co dalej.
- Czy my naprawdę.. – zdołałem w końcu wykrztusić.
Skinął głową.
- Ja wiem co zrobić – powiedziałem. Spojrzał na mnie, wyraźnie zaskoczony. Od momentu, kiedy się ocknąłem w ciemnościach, miałem ułożony w głowie ogólny plan. Plan, który doprowadzi do ostatecznego rozwiązania. A wszystko przez różę, to jej obraz podsunął mi tę myśl.
- Wiesz coś, o czym ja nie wiem? – zapytał.
Machnąłem rękami wokoło. Jak dobrze było mieć je zupełnie wolne.
- To wszystko – stwierdziłem. – Całe to miejsce…. Spalimy je w cholerę.
gratulacje, drogi autorze! Czyta się płynnie i nawet minimalne błędy interpunkcyjne (wypunktowane przez Bu!) nie są w stanie zmącić tego wrażenia.

pozdrawiam
Widzę, że masz wenę, bo do dość często dodajesz nowe części. Cieszę się, bo każda część mi się podoba i uwielbiam czytać twoją powieść. Mam tylko jedną uwagę. Jakoś na samym początku piszesz o chłopaku, którego wzrok był niesamowity. Mogłeś dodać dokładniejszy opis tego spojrzenia. Tak wiem czepiam się, ale rzuciło mi się to w oczy.
Czekam na ciąg dalszySmile
Następna część powinna być poniekąd o tym Smile
Dziesięć minut później, siedzieliśmy razem w małym pomieszczeniu, łudząco przypominającym kuchnię. Być może kiedyś nią właśnie było – choć nie dostrzegłem żadnych sprzętów typu lodówka, wokoło stało kilka szafek na garnki, podobnych do tych, jakie mieliśmy dawniej w domu.
- Płaczesz? – zapytał człowiek, który mnie uratował. Słabe światło rzucało blask na stół, przy którym siedzieliśmy. Byłem opatrywany.
- Nie dotrzymałem obietnicy – odparłem. Widziałem już całkiem dobrze na lewe oko, tylko przy mruganiu czasem pojawiały się czerwone kropki. A teraz popłynęło kilka słonych łez.
- Wspomnienia. Tak w ogóle, jestem Bryan. – Przerwał na moment owijanie mnie bandażem i wyciągnął rękę.
- Charlie – powiedziałem, siląc się na uśmiech. – Ale to już chyba wiesz.
- Zdecydowanie – roześmiał się głośno.
- Jesteś tutaj sam?
- Niezupełnie. – Ponowił przerwaną pracę. – Zresztą, sam zobaczysz.
- Nikt nas tutaj nie znajdzie? Co z sanitariuszem, którego załatwiłeś?
- Nie powinno być z tym problemu.
- A ty, jak im uciekłeś? Ostatnim razem jak cię widziałem, nie kontaktowałeś.
Uśmiechnął się.
- Dużo wytrwałości i odrobina sprytu. – Pstryknął palcami. – No, gotowe! Jesteś jak nowy.
- Naprawdę było mi to potrzebne? Przecież nie wykrwawił bym się na śmierć.
- Jeśli wolałeś widzieć wszystko w dwóch kolorach, mogłeś powiedzieć.
Chwyciłem go obiema rękami za rękawy koszuli i przysunąłem do siebie.
- Jak to możliwe? – zapytałem, patrząc mu wprost w oczy. – Dlaczego czuję?
Szybko wyrwał się z mojego uścisku i tylko wzruszył ramionami. Kogo to obchodzi, mówił ten gest. Ponownie się rozpłakałem. Tak bardzo chciałem znowu być przy Annie. Nie dotrzymałem obietnicy, zawiodłem ją!
- Jeśli dobrze zrozumiałem – powiedział Bryan. – To, co chcesz zrobić pozwoli nam wrócić. A jeśli tak, nasze przeżycia związane z tym miejscem przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie.
- Wątpię, czy wrócimy – stwierdziłem przez łzy.
- Więc po co… - Był wyraźnie zaskoczony.
- Nie ma już odwrotu. Nie z tego miejsca. Nie uratujemy siebie, ale możemy zapobiec temu, że trafią tu inni.
- Co takiego ci się przydarzyło, Charlie?
Zdołałem się już uspokoić. Do głowy przyszła mi pewna myśl.
- Pokażę ci, jeśli chcesz – oznajmiłem. – Masz jakąś kartkę i coś do pisania?
Wstał z krzesła i podszedł do jednej z szafek.
- Tutaj są jakieś przybory. To dziadostwo wala się po całym szpitalu.
- Uważasz, że to naprawdę szpital?
Pokręcił głową.
- No więc widzisz. Znalazła by się czerwona kredka?
Poszperał chwilkę w pojemniczku z przyborami.
- Czerwonej nie ma. Ale najbliższa do tego będzie ta. – Wysunął długą kredkę koloru ognisto-pomarańczowego. – Może być?
- Jasne. Dawaj jeszcze papier. Najlepiej dużą kartkę.
- Ale masz wymagania.
- Im większa, tym lepiej – uśmiechnąłem się.
Po chwili położył dość duży kawałek papieru na stole. Chwyciłem za kredkę i namalowałem jak największą dziewiętnastkę. Dla pewności, poprawiłem jeszcze kilka razy, tak, że niemal przebiłem kartkę na wylot.
- Dotknij – powiedziałem.
- Co takiego?
- Połóż dłoń na dziewiętnastce. Wtedy przekonasz się co się stało i dlaczego musimy spalić… szpital.
Zrobił minę wyrażającą ogromne zdziwienie, jednak spełnił polecenie. Kiedy to zrobił, jego oczy zrobiły się okrągłe jak spodki. Odpłynął na kilka długich minut. A jak się ocknął, był świadomy ogromnej wiedzy, która na niego spłynęła.

Zachodzące słońce nadaje niebu ognistą barwę. Zachwycone tym widokiem sześciolatki bujają obok siebie, na oponach zawieszonych pod wielkim starym dębem. Drzewo rzuca ogromny cień na dom, stojący nieopodal. Na jego werandzie stoi sędziwa kobieta, uważnie przypatrująca się dzieciom.
- Mamusia kazała mi wrócić do domu, kiedy się ściemni – mówi cienkim głosem dziewczynka. Jej rudawe, kręcone włosy delikatnie falują na wietrze. Wskazuje na niebo. – To chyba już za niedługo.
- Kiedy będziemy dorośli – odpowiada jej chłopiec. – Weźmiemy ślub i zamieszkamy razem. Nie będziemy musieli się nigdy rozdzielać. A ja się tobą zaopiekuję.
Dziewczynka czerwieni się i wbija wzrok w piasek pod dębem.
- Mam coś dla ciebie – oznajmia nagle i wyciąga pomiętą kartkę.
Kobieta stojąca na werandzie daje znaki, aby chłopiec wrócił do domu. A on chwyta papier w swoje dłonie i spogląda pytająco na małą towarzyszkę.
- Oboje się sobą zaopiekujemy – mówi ona. – Idź już. Babcia woła cię do domu. Zabierz ją ze sobą.
Sześciolatek spełnia polecenie. Wstaje z opony i kieruje się w stronę domu, ciągle trzymając kawałek papieru w malutkich dłoniach. W połowie drogi odwraca się jeszcze w kierunku drzewa.
- Dobranoc Annie! – krzyczy do odchodzącej dziewczynki. – Do jutra!
- Do jutra Charlie!
Przyspiesza kroku i dociera do swojej babci. Ta obejmuje go ramieniem i przez chwilę oboje w milczeniu, spoglądają na rysunek, namalowany dziecięcą ręką.
- To kwiat – stwierdza Charlie.
Podnosi głowę w celu potwierdzenia.
- Tak skarbie. Kwiat. Czerwona róża.

* * * * *

Chłopak nachyla się nad głęboką, kilkumetrową studnią, stojącą na skraju lasu. W powietrzu panuje duchota, a pierwsze błyskawice przecinają niebo w oddali. Kilkadziesiąt sekund wcześniej rozegrał się tutaj prawdziwy dramat. Dowodzi tego spojrzenie nastolatka – pełne lęku, przerażenia, i jednocześnie fascynacji. Wie, że to co zrobił, było złe, ale słuszne.
Odwraca się speszony, słysząc kroki. Chce powiedzieć, że to był wypadek, ale głos na jeden krótki moment zamiera mu w krtani. I to decyduje – dziewczyna, która przybiegła z miasteczka doskonale zdaje sobie sprawę, co tak naprawdę się wydarzyło.
- To.. to nie tak – odzywa się w końcu. Nastolatka podchodzi bliżej i spogląda mu w oczy.
- Wrzuciłeś go tam! – krzyczy prosto w twarz. – Wrzuciłeś tam mojego chłopaka!
- Annie, ja… To był wypadek.
- Nie wierzę ci! Jesteś głupi i zazdrosny! Zabiłeś go!
Chłopak próbuje coś powiedzieć, ale w tym momencie oboje słyszą jęk dobiegający ze studni. Annie doskakuje do niej z wyrazem ulgi, a z jej oczu płyną łzy.
- Trzymaj się! – woła do środka. – Zaraz ktoś cię stamtąd wyciągnie!
Po chwili odwraca się do młodego człowieka i uderza go w twarz.
- Obiecałeś, że się mną zaopiekujesz, Charlie. Mieliśmy wziąć ślub, pamiętasz? Gdyby nie twoje zachowanie, być może dzisiaj bylibyśmy razem.
- Annie…
- Zejdź mi z oczu! Zaraz będzie tu mój ojciec. Ze względu na wszystko, powiem, że to był wypadek. – Wskazuje na kamienną studnię. – I postaram się, żeby on mówił tak samo.
- Annie… - powtarza drugi raz Charlie.
- Idź! Szybko! Nie chcę cię więcej widzieć! Nie dotrzymałeś obietnicy!
Charlie nie mówiąc już ani słowa, oddala się od dziewczyny, którą kocha. Po pół godzinie dociera do miasteczka. Kiedy wchodzi do domu, pojawiają się pierwsze krople deszczu. Chłopak przechodząc obok dużego lustra w hallu, ze zdziwieniem dostrzega, że ślad na jego policzku jest jeszcze bardzo wyraźny. Podchodzi bliżej i przez chwilę w milczeniu przygląda się swojemu obliczu. Jest zaskoczony, ponieważ czerwone znamię bardzo przypomina różę.



- Co to, do kurwy nędzy było? – zapytał wyraźnie zdumiony Bryan.
Przez dosyć długą chwilę milczałem. Nie mogłem odnaleźć odpowiednich słów, aby opisać to, co mógł tam zobaczyć.
- Coś jak projekcja – powiedziałem w końcu. – Przynajmniej zadziałało tak w moim przypadku.
Bryan wpatrywał się w kartkę, na której widniała duża, pomarańczowa liczba.
- Dlaczego dziewiętnaście?
Wzruszyłem ramionami.
- Miałem 19 lat, kiedy ponownie zeszliśmy się z Annie. – Na myśl o niej zrobiło mi się ciepło w dole brzucha. – A tak w ogóle, ty wykrzykiwałeś tę liczbę.
- Jak to, ponownie zeszliśmy się z… To byłeś Ty?!
Pokiwałem głową.
- I co było dalej?
- Dalej? Wypadek. I bum, trafiłem tutaj.
- Jaki wypadek? – Bryan nie mógł sobie tego wszystkiego poukładać.
Chciałem powiedzieć, że to ja mam więcej pytań, lecz w tej samej chwili ktoś załomotał w drzwi.
- Bryan, otwórz! – odezwał się znajomy głos po drugiej stronie. – To ja! Szybko!
Bryan, wciąż oszołomiony zwlókł się z krzesła i otworzył drzwi. Na widok osoby, którą ujrzałem poczułem, jak kurczy mi się żołądek. Przez moment myślałem, że zwymiotuje prosto na stół, jednak zdołałem się jakoś opanować. Spojrzałem na Georga, tego samego, który umarł ponad tydzień temu, stojącego w drzwiach.
Dotarło do mnie, że przecież nie mógł umrzeć.
Nie kolejny raz.
Uspokoiłem się na tyle, aby móc zadać mu pytanie.
- Co ty tutaj robisz?
George szybko wślizgnął się do pomieszczenia i razem z Bryanem zamknęli drzwi na oba zamki.
- Co robisz? – Powtórzyłem pytanie słabym głosem, wydobywającym się jakby nie ze mnie. Doskonale znałem odpowiedź.
- Oni tutaj idą, musimy działać! – powiedział do Bryana, ignorując mnie zupełnie.
Czułem, że jestem bliski płaczu. Znowu.
- Co tutaj robisz?!
Tym razem spojrzeli na mnie oboje.
- To samo co ty. Nie żyję.
Stron: 1 2