Via Appia - Forum

Pełna wersja: Szpital
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Stron: 1 2
Oczywiście jak zwykle wspaniale. Podobał mi się opis przeszłości Charliego. I muszę przyznać, że bardzo zaskoczyłeś mnie końcówką. Nie mogę doczekać się ciągu dalszegoSmile
- Nie mamy czasu, musimy już iść – oznajmił George po chwili ciszy, która zdawała się być wiecznością. – Mark.
Otworzyłem usta, aby zaprzeczyć, ale Bryan mnie ubiegł.
- To jest Charlie. Kto do nas idzie? Jakim cudem nas znaleźli?
- To moja wina. Byłem nieostrożny – odparł George. Spojrzał najpierw na mnie, potem na drugiego mężczyznę, wzrokiem wyrażającym skruchę. – Udało mi się zatrzymać ich w windzie, więc minie kilkanaście minut, zanim się wydostaną.
- Wiedzą, gdzie dokładnie jesteśmy?
Zaprzeczył
- Ale musimy uciekać. Znajdą nas, prędzej, czy później.
- Masz jakąś broń?
- Tylko jeden paralizator.
- Tak jak u nas. – Bryan wyciągnął z kieszeni urządzenie, którym niedawno pozbawił przytomności sanitariusza i pomachał nim przed nosem Georga. Przysłuchiwałem się ich rozmowie w milczeniu, ciągle siedząc przy niewielkim stole.
- Mark. Musimy się zbierać. Wstawaj.
- Nigdzie nie idę – oznajmiłem.
Bryan popatrzył na mnie, kompletnie zaskoczony.
- Co ty mówisz, Charlie? Dopiero co chciałeś spalić to miejsce, a teraz tak po prostu…
- Owszem i ciągle tego chce – powiedziałem najbardziej spokojnym tonem, na jaki było mnie stać. – Ale minie trochę czasu, zanim nas znajdą, więc zanim się stad ruszę. – Wskazałem palcem najpierw na Georga, potem na Bryana. – Musimy porozmawiać.

Dali mi dziesięć minut. We trójkę usiedliśmy przy stole, aby sobie wszystko wyjaśnić. Podczas naszej dyskusji Bryan co chwila zerkał na drzwi.
- Wyjaśnij mi, gdzie byłeś – zacząłem, patrząc na Georga.
Zamyślił się, próbując ułożyć w głowie odpowiedź.
- Zostałem usunięty – odpowiedział, drapiąc się po brodzie. Na jego czole pojawiła się pionowa zmarszczka.
- Usunięty?
- Tak, przez nich. Tych samych, którzy próbowali usunąć ciebie.
Bezskutecznie, pomyślałem.
- Myślałem, że Bob miał z tym coś wspólnego.
Zaniósł się gardłowym śmiechem.
- Chcieli, żebyś tak myślał! Mark... to znaczy Charlie. Daj spokój, naprawdę musimy już iść. Mogą zjawić się tutaj w każdej chwili.
- Jeszcze nie skończyłem – odparłem. Prawdopodobnie wiem, co to za miejsce. I wiem jak uratować innych.
- A co z nami?
- Nie mam zielonego pojęcia. – Spojrzałem na Bryana, który jak na razie nie odezwał się ani słowem. W prawej dłoni ciągle trzymał paralizator. – Bryan!
Popatrzył na mnie wzrokiem wyrażającym zdziwienie. Gdzieś głębiej można było dostrzec coś więcej – strach.
- Jesteś tutaj? – zapytałem.
- Taa. Przepraszam, zamyśliłem się.
Po raz setny przeniósł swój wzrok w kierunku drzwi.
- Pamiętasz, co działo się, kiedy umierałeś? – Uśmiechnąłem się mimowolnie, ponieważ przypomniało mi to pytanie, które on zadał mi kilka dni wcześniej.
- Ktoś we mnie wjechał, był wypadek i…
- Nie o to mi chodzi. Miałeś może zrobić coś pilnego?
- Zamierzałem ubić interes swojego życia. – Wydawał się być zaskoczony. Zdanie „interes życia” jakoś nie pasowało do sytuacji. – Skąd o tym wszystkim tak dużo wiesz?
Nie odpowiedziałem, tylko przeniosłem wzrok na Georga.
- A ty?
On także był lekko zmieszany.
- Teraz, kiedy o tym mówisz – powiedział. – Zamierzałem kupić nowy dom. To ma jakiś związek, prawda?
- Wydaje mi się, że tak. Ja jechałem, oświadczyć się kobiecie mojego życia. Być może uchronię ją przed trafieniem tutaj.
- Nadal nie rozumiem. - Bryan w końcu się ożywił. – O co chodzi?
Zastanawiałem się, dlaczego człowiek, który jako pierwszy próbował uświadomić mnie co do tego miejsca, tak mało kojarzy.
- No... przypuszczam, że trafiają tu ludzie, którzy w momencie śmierci mieli do załatwienia ważną sprawę. Może nawet kilka. I nie zdążyli.
- Tacy jak my – dodał George.
- Więc twierdzicie, że to piekło?
- Nie do końca. – Musiałem się zastanowić. – To coś w rodzaju poczekalni.
- A na co tu czekać?
- Na pójście dalej. Do nieba.
- Lub piekła – dokończył za mnie George.
- Lub piekła – powtórzyłem. – Wydaje mi się, że możemy zniszczyć to miejsce. Jestem o tym wręcz przekonany.
- No tak – odezwał się Bryan. – Ciągle mówisz o tym, że spalimy szpital, czy cokolwiek to jest. Ale nie wyjaśniłeś powodu. I jak niby mamy to zrobić?
- Jeszcze dokładnie nie wiem. A co do powodu, sami musicie go zobaczyć.
Obaj ciężko westchnęli, jak na komendę.
- Naprawdę dużo wiesz – podjął George.
Pokiwałem głową, przyznając mu rację. Kiedy mnie zamknęli, zobaczyłem wiele rzeczy. Przez moją głowę przewijały się przeróżne obrazy, a ja byłem tego świadomy. To było dziwne, ale dzięki temu wiedziałem, co zrobić.
- Spalimy to wszystko – oznajmiłem. – Żeby następni trafiali tam, gdzie powinni. Bo czy to nasza wina, że umarliśmy akurat w takim, czy innym momencie?
Nikt nie odpowiedział. Podniosłem się z krzesła z zamiarem opuszczenia tego ciasnego pomieszczenia, ale przypomniałem sobie jeszcze o jednym.
- Czy personel też nie żyje? – zapytałem.
- Powinieneś już to wiedzieć – odparł Bryan z nutką kpiny w głosie. Akurat nie wiedziałem.
- To tylko ich wytwór – powiedział George, wskazując na drzwi. – Mówią jak ludzie i zachowują się jak ludzie, ale nimi nie są. Można ich załatwić tym – pokazał paralizator, który miał Bryan. – Ale tylko na pewien czas. Niestety, jeszcze nie udało nam się wymyślić lepszego, skuteczniejszego sposobu.
Cóż za monolog.
- W takim razie, to chyba wszystko – wstałem z krzesła. – Ktoś wie, dokąd idziemy?
- Na początek przed siebie – odparł ze spokojem George.
Wciąż nie mogłem nadziwić się temu, że tu jesteśmy i rozmawiamy ze sobą z takim luzem. Zupełnie jak gdyby to, że umarliśmy, było dla nas czymś naturalnym. Przynajmniej ja przyjąłem to z dziwnym spokojem.
Tak to działa.
George przekręcił oba zamki i otworzył drzwi. To, co wydarzyło się chwilę potem było tak zaskakujące, że przez chwilę tego nie rozumiałem. George zatoczył się do tyłu, uderzony czyjąś głową. Upadł, a z jego pękniętego łuku brwiowego natychmiast trysnął strumień krwi.
Zobaczyłem Boba, stojącego w progu, uśmiechającego się szaleńczo od ucha do ucha. Tuż za nim, przystanęło dwóch osiłków, trzymających kaftany bezpieczeństwa. Dopiero wtedy dotarło do mnie, co się dzieje.
I wydarzenia potoczyły się niezwykle szybko.
Muszę przyznać, że rozwijasz to w sposób, w który nie spodziewałabym się. Akcja po prostu z rozdziału na rozdział coraz bardziej się rozkręca i to mnie cieszy. Nie jest to kolejne nudne opowiadanie. Ode mnie duży plus właśnie za nagłe zwroty akcji i nieprzewidywalność.
Tak naprawdę, nie miałem czasu, aby się nad tym wszystkim zastanowić. Wyrwałem paralizator z dłoni Bryana, który wpatrywał się z coraz większym przerażeniem na to, co się dzieje. Skoczyłem w kierunku Boba. W tym momencie, czas jakby zwolnił. Przez pewien czas, czułem się, jak bohater filmu. Mogłem dokładnie przyjrzeć się temu, jak moja dłoń trzymająca urządzenie zdolne do wytworzenia bardzo wysokiego napięcia, zbliża się do byłego już współlokatora. Sanitariusz, stojący z tyłu po lewej wbiegł do pokoju i minąwszy mnie, skierował się wprost na zakrwawionego Georga. Przytknąłem broń, potrafiącą czasem nawet zadać śmierć (w innym życiu) do ramienia Boba. Nic się nie wydarzyło. A facet, z którym przeżyłem w tym miejscu wiele chwil, złapał mnie za drugą rękę (tę z paralizatorem zdołałem już cofnąć) i boleśnie wykręcił. Jęknąłem z bólu. Kątem oka dostrzegłem, że George próbuje szamotać się z napastnikiem w białym kitlu, jednak wyraźnie przegrywał. Pomyślałem, że za moment zostanie ubrany w ten cholerny kaftan!
Drugi sanitariusz wciąż stał za drzwiami, jak gdyby na coś czekał. A Bryan dalej stał przerażony na środku pokoju. Chciałem do niego krzyknąć, ale głos ugrzązł mi w gardle. Spróbowałem znowu porazić Boba, szarpiącego boleśnie moją rękę. Kolejny raz nic się nie wydarzyło.
Naciśnij guzik idioto!, wrzasnął obcy głos. Ale ze mnie kretyn! Zapomniałem o tak banalnej rzeczy. Po raz trzeci zaatakowałem paralizatorem, ale Bob złapał mnie za nadgarstek. Przez parę sekund siłowaliśmy się, cicho posapując. W końcu, zdenerwowany kopnąłem napastnika w krocze. Zwinął się z bólu i wtedy już właściwie użyłem śmiercionośnej broni. Tym razem celowałem wprost w łysą głowę. Bob zadygotał i osunął się wprost w ramiona stojącego za nim dryblasa. Zerknąłem w prawo – George był nieprzytomny, a sanitariusz zakładał na niego kaftan. Odwróciłem się i wrzasnąłem.
- Bryan!!
Ten popatrzył na mnie z przestrachem i zdziwieniem.
- Po… - nie dokończyłem, ponieważ poczułem jak wpada na mnie coś ciężkiego, a paralizator wysuwa mi się z dłoni. Przez parę sekund byłem okładany pięścią po twarzy. Raz po raz. Świat po raz kolejny przesłonił się czerwienią, tym razem po obu stronach.
To koniec, pomyślałem, ale wydarzył się kolejny cud. Bryan zdołał oprzytomnieć i uderzył krzesłem bijącego mnie sanitariusza. Widziałem to wszystko przez czerwoną mgłę. Agresor zwalił się na mnie swoim ogromnym, ciężkim cielskiem, lecz po chwili podniósł się i ponownie zamachnął pięścią. Zdołałem podnieść leżący paralizator i znowu zrobiłem z niego właściwy pożytek. Odsunąłem się przed spadającym ciałem. Nie do wiary, ale widziałem dym, lecący z jego głowy!
Bryan pomógł mi wstać i trzymając za rękę, wyprowadził z pomieszczenia.
Zaraz, tam jest jeszcze George!
Tuż za drzwiami ktoś złapał mnie za kostkę, tak, że omal nie upadłem. Niesamowite, to był Bob! Bryan kopnął go w twarz. Tym razem na pewno całkowicie stracił przytomność.
- George – wychrypiałem, plując krwią.
Ale Bryan nie słuchał. Tą samą nogą zamknął drzwi i złapawszy mnie obiema rękami, zarzucił na plecy.
- Nic mu nie będzie – odezwał się w końcu. – Jeśli zrobimy to co mówiłeś.
Skąd ta nagła zmiana?
Pobiegliśmy korytarzem. Prawdę mówiąc, to Bryan pobiegł, niosąc mnie ze sobą.
Zostawiliśmy z tyłu zamknięty pokój, a w nim nieprzytomnego Georga, wraz z dwoma sanitariuszami.
Na przemian traciłem i odzyskiwałem świadomość. Miałem wrażenie, że ktoś krzyczy. Bryan jakby trochę przyspieszył. Po kilku, czy też kilkunastu minutach (znowu zatraciłem poczucie czasu, ale chyba nie trwało to bardzo długo), wpadliśmy do jasnego pomieszczenia. Zostałem położony na podłodze. Zdołałem usiąść. Przetarłem oczy grzbietami dłoni (wyczułem ogromną opuchliznę na twarzy) i mrugnąłem szybko kilka razy, aby odzyskać ostrość widzenia. Trochę pomogło; przynajmniej na tyle, żeby móc zorientować się, że znajdujemy się w toalecie. Bryan majstrował przy drzwiach. Chciałem zapytać, dlaczego wcześniej był taki niemrawy, a potem drugi już raz uratował mnie przed kaftanem i pigułkami. Z moich ust wydobył się tylko cichy jęk.
To zasługa tego miejsca, dobrze o tym wiesz! To ono nie pozwoliło mu reagować przez pewien czas w żaden sposób!
- Yhy – wymamrotałem. Bryan spojrzał na mnie z pewnym lękiem.
- Dobrze się czujesz? – zapytał. – Zamknąłem drzwi, ale to ich nie powstrzyma. Są o wiele cieńsze niż tamte.
Rozejrzałem się po dość dużej toalecie. Po prawej stronie było kilka kabin. Z drugiej strony, rząd pisuarów i umywalki.
- Nie damm – ciągle miałem problemy z mówieniem.
- Załatwiłem jednego – oznajmił z dumą Bryan, wyciągając paralizator. Nie wiedziałem skąd wziął się u niego. Widocznie było ze mną gorzej niż przypuszczałem.
- Co teraz? – podrapał się po głowie. – Dasz radę iść?
Spróbowałem wstać i momentalnie zakręciło mi się w głowie tak, że musiałem przytrzymać się kaloryfera, wiszącego przy ścianie. Popatrzyłem na towarzysza przepraszającym wzrokiem. Choć przecież, to on był winny. Gdyby wcześniej zareagował i odciągnął sanitariusza…
Nie było co nad tym gdybać. Co się stało, to się nie odstanie.
Niestety nie, pomyślałem, nawiązując do miejsca i sytuacji w jakiej byliśmy.
Bryan popatrzył w górę, na okno, znajdujące się sporo nade mną. Nawet ktoś bardzo wysoki, by do niego nie sięgnął. Dodatkowo, było całkiem zakratowane. A wychodzenie na zewnątrz, w ciemną noc, wydało mi się najgłupszym pomysłem, na jaki można było wpaść w tym miejscu. A jednak Bryan chyba zamierzał spróbować. Z trudem wpełzł na kaloryfer i balansując, próbował złapać się rurki, biegnącej wyżej. Ja, tymczasem ponownie osunąłem się na wyłożoną płytkami podłogę. I wtedy wydarzyły się dwie rzeczy.
Usłyszałem huk i spostrzegłem, że drzwi ugięły się pod czyimś ciężarem. Zaskoczony Bryan, w dziwny sposób zawisł na rurze, trzymając się jej jedną ręka. Rura pękła, a Bryan spadł, po drodze zahaczając nogą o kaloryfer. Krzyknął z bólu. Odruchowo zasłoniłem się rękami, spodziewając się tego, iż zaleje mnie woda z pękniętej rury. Nic takiego się nie stało. Rura jest pusta.
Niezupełnie. Poczułem bowiem charakterystyczny zapach.
- To gaz! – wrzasnąłem, nie zdając sobie sprawy, że nagle odzyskałem mowę.
Drzwi ponownie się ugięły. Jeszcze raz i ten ktoś za nimi, wejdzie do łazienki.
I nagle mnie olśniło. Zrozumiałem, że jesteśmy w tym miejscu, gdzie być powinniśmy. I możemy zrobić to, co zamierzaliśmy. Popatrzyłem na Bryana. Darł się wniebogłosy, trzymając za nienaturalnie wykręconą stopę. Nie było czasu do stracenia!
Odwinąłem bandaż, który nie tak dawno założono mi na głowę. (Wydawało mi się, że to było wieki temu). Drzwi wygięły się po raz trzeci, ale na szczęście jeszcze nie wypadły z zawiasów. W duchu modliłem się, aby to, co chciałem zrobić okazało się słuszne.
Czerwonym od krwi bandażem, namalowałem na białej podłodze ogromną dziewiętnastkę. Dla pewności, obok dołożyłem jeszcze koślawą (ale najlepszą, na jaką było mnie stać), tworzoną w pośpiechu różę. Smród ulatniającego się gazu był już wyraźny.
- Bryan! – krzyknąłem. – Podaj mi paralizator!
Ale Bryan mnie nie słuchał. Musiałem więc przetoczyć się do niego i wyciągnąć mu go z kieszeni. Dłonie drżały mi, jak jasna cholera!
Kiedy w końcu odnalazłem odpowiednią kieszeń i sięgnąłem po paralizator, drzwi zostały wyłamane. Nie pamiętam już, kto stał po drugiej stronie; zerknąłem tam tylko raz. W pośpiechu wyciągnąłem broń i nacisnąłem uruchamiający ją przycisk. Zamknąłem oczy. Elektryczne iskry spowodowały wybuch gazu. Zrobiło się gorąco i zalała nas fala jasnego światła.
Cóż mogę powiedzieć? Świetnie jak zwykle. Wolałabym tylko żebyś nie pisał zdań w nawiasach, ale wplatał je jakoś do całości. Ale to takie moje osobiste zdanie i zrobisz z tym co chcesz. Czekam na ciąg dalszy.
Kiedy Charlie zjeżdża na lewy pas i uderza wprost w dodge’a aspena, koniec pojawia się bardzo szybko. Mężczyzna doświadcza jednak czegoś zaskakującego, o czym przypomni sobie dopiero za jakiś czas.
Charlie otwiera oczy i ze zdumieniem stwierdza, że wszystko wokoło płonie, a z nim samym dzieje się coś bardzo dziwnego. Zamknięty w ognistej pułapce nie odczuwa zupełnie niczego. Jego zmysły przestały reagować.
Chce wysiąść z auta i uciec jak najdalej z miejsca wypadku. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że los może się do niego już więcej nie uśmiechnąć. W końcu to, że nadal jak gdyby nigdy nic, siedzi w swoim samochodzie, a dookoła wszystko trawione jest przez krwisto-pomarańczowe płomienie, wydaje się być prawdziwym cudem. Sięga więc do klamki i wtedy dzieje się coś niewiarygodnego. Czuje, jak jego ciało zaczyna unosić się w górę, ciągnięte przez jakąś niewidzialną siłę. Ręce puszczają kierownicę, a on unosi się coraz wyżej. I kiedy dociera do dachu, przenika przez niego, jakby to było najnormalniejszą rzeczą na świecie. Próbuje krzyknąć i mimo, że usta otwierają się, nie wydobywa się z nich żaden dźwięk.
Tajemnicza siła ciągnie go w górę, prosto w ciemniejące, australijskie niebo.
Umarłem, myśli sobie. Do jasnej cholery, naprawdę uma… Annie!
Ale ukochana została wśród żywych.
A w jego głowie rozlegają się kościelne dzwony. Słyszy ich bicie, głośno i wyraźnie. Przez jeden krótki moment, ma wrażenie, że wydobywa się z nich jakiś głos, skierowany prosto do niego. Spalić, słyszy. Spalić!
Spogląda w dół. Widok jest przerażający i piękny jednocześnie. Dwa, wbite w siebie maskami samochody (ten z lewej stoi troszkę bardziej bokiem), płoną już na całego. A ogień, tworzy niesamowity obraz.
Obraz róży.
Ognisty kwiat jest ostatnią rzeczą, którą pamięta ze swojego poprzedniego życia.



Padał ulewny deszcz. Otworzyłem oczy, nie wiedząc zupełnie, gdzie jestem i co się stało. Gdzieś obok, ktoś krzyczał; słyszałem go jak przez cienką ścianę. Leżałem w zgliszczach, wśród sterty gruzu, a wielkie krople deszczu spadały wprost na mnie z zachmurzonego nieba.
Powoli przypomniałem sobie wszystko od początku. Zdumiałem się, że mogę dostrzec niebo.
Chyba się udało.
Spróbowałem się podnieść. Ból, który temu towarzyszył był tysiąckrotnie gorszy od wszystkiego, co do tej pory mnie spotkało. Poczułem się, jak prosię, przypiekane na wolnym ogniu. Na dodatek, ktoś chyba postanowił wbić w moje ciało kilkaset grubych igieł naraz.
Mimo wszystko, zdołałem jakoś usiąść. Podniosłem rękę chcąc przetrzeć nią twarz i to co zobaczyłem zmroziło mi krew w żyłach. Brakowało mi trzech palców. Z kikutów, odstających na wszystkie strony sączyła się krew. Odwróciłem się i zwymiotowałem na kupkę pokruszonych cegieł. Przez chwilę trwałem tak, z odchyloną na bok głową i oddychałem ciężko. Nie miałem zielonego pojęcia, co teraz ze mną będzie.
Rozejrzałem się dookoła. Z całego budynku ostała się chyba tylko jedna ściana. Wokół piętrzyły się zwały gruzu i cegieł. Jakim cudem ten wybuch mógł spowodować aż coś takiego?
Tutaj wszystko jest możliwe.
Nie przejmując się bólem ani tym, że w prawej dłoni brakowało mi kilku palców, zaśmiałem się gorzko. Czyżby więc wszystko na nic?
Chyba niezupełnie. Zobaczyłem bowiem kilku „pacjentów”, stąpających po zgliszczach. I to, co dostrzegłem w nich samych, było jak słodki balsam. Ich oczy mówiły rozumiem. Ten wybuch.. to wszystko ich uświadomiło.
Dzięki Ci Panie!
Nagle rozległo się głośne bicie dzwonów. Brzmiało zupełnie tak samo, jak wtedy, tuż po mojej śmierci. Zaskoczony, uniosłem głowę i rozglądnąłem się, aby wychwycić źródło tego tajemniczego dźwięku. Nie potrafiłem go jednak odnaleźć, ponieważ rozchodził się po prostu zewsząd. I jakby na zawołanie, ziemia zaczęła drżeć. Gdzieś w oddali coś trzasnęło. Po mojej prawej, nietknięte krzesło zaczęło podskakiwać, w rym wibrującego podłoża.
Postanowiłem wstać, aby nie zostać przysypany przez stos gruzu. Nie było to łatwym zadaniem, ponieważ ból był nie do zniesienia i ciągle zadawał mi bardzo mocne, prawie nokautujące ciosy. Ale ostatnie słowo w tej nierównej walce, musiało należeć do mnie.
Podnosząc się z mokrej ziemi zadałem sobie pytanie: kiedy ostatni raz jadłem? Nie wiedziałem, dlaczego akurat to przyszło mi w tym momencie do głowy, ale odpowiedź nie była chyba szczególnie istotna. Pokarm to ostatnia rzecz, nad jaką mógłbym głębiej zastanawiać się w tym pokręconym miejscu.
Udało mi się stanąć na obie nogi. Nadal niemiłosiernie trzęsło, a bicie dzwonów narastało z każdą sekundą. Tuż obok, podrygiwała duża popielniczka. Zrobiłem krok do przodu i popatrzyłem na rosnącą liczbę szaleńców wokoło. Chyba mogłem darować sobie te tytuły. To byli przecież normalni ludzie, uwięzieni tak samo, jak ja. Teraz wszyscy, co do jednego wiedzieli już co się dzieje.
Kiedy tak stałem, wśród szczątków budynku w gęsto padającym deszczu, kilkadziesiąt metrów dalej z prawej strony, pojawiło się jasne, oślepiające światło. Wysokie i szerokie na kilkanaście stóp, przyciągało niczym magnes. Nigdy wcześniej nie widziałem w swoim życiu czegoś równie pięknego. Blask i ciepło, wydobywające się ze środka, zapraszało do siebie bezgłośnym wołaniem. Zauważyłem, że wariaci (nie potrafiłem jeszcze nazywać ich inaczej) ruszyli w jego kierunku krokiem, przypominającym pochód zombie.
Ale nie wszyscy.
Nieliczni bowiem, podążali w drugą stronę. A tam, widniała ogromna czarna otchłań. Ci, którzy do niej zmierzali, byli przerażeni. Siła, nie znająca litości, ciągnęła ich do środka, mimo krzyków i protestów. Zobaczyłem wśród nich Boba. Tak, to na pewno był on – tej łysiny nie pomylił bym z niczym innym.
To niebo i piekło, przeszło mi przez myśl. I jest zupełnie jak na sądzie ostatecznym. A co będzie ze mną?
Nie znałem odpowiedzi na to pytanie. Ciągle tkwiłem w tym samym miejscu, a obie strony przyciągały mnie z jednakową siłą. Kiedy próbowałem zrobić krok, momentalnie wracałem do punktu wyjścia.
Wtedy pojawił się Bryan. Przyszedł znikąd, trzymając w ręku zakrwawiony nóż. Chyba był jedyną osobą, odporną na działanie tych straszliwych mocy. Wpatrywał się we mnie wzrokiem, wyrażającym nienawiść. I był coraz bliżej.
- To byłeś ty – wypowiedział te słowa bardzo powoli. - To ty, skurwysynu, to ty!
Nie rozumiałem.
- Zabiłeś mnie! - krzyknął, podnosząc nóż. Ostrze błysnęło złowrogo. - Byłem w drugim samochodzie! Jechałem podpisać kontrakt życia! Pozbawiłeś mnie tego wszystkiego!
Ponownie spróbowałem ruszyć się z miejsca. I ponownie nie potrafiłem tego zrobić. Bryan nie mógł mnie zabić, ale miałem dosyć wszechogarniającego bólu. A on był gotów mi go zadać.
- Posłuchaj mnie, Bryan. – Próbowałem uratować sytuację. – Nie rób tego. Popatrz na to piękne światło. Idź do niego, nie oglądając się za siebie i zapominając o wszystkim. Nie czujesz, jakie ciepło stamtąd bije?
Ale Bryan nie słuchał. Gwałtownie przyspieszył kroku, uśmiechając się przeraźliwie.
- Wybacz Charlie, ale ja zmierzam prosto do piekła.
- Nie! – Zasłoniłem się.
Nagle, w tej czarnej otchłani po lewej, błysnęło światło. Bryan przystanął na moment z wyrazem tępego zdziwienia na twarzy. Z dziury wyłoniła się postać w kapturze. Zrozumiałem, że to ona jest źródłem tych niesamowitych dźwięków. Upiorne bicie kościelnych dzwonów wydobywało się z niej samej. Wszystko, co wydarzyło się potem, trwało zaledwie kilka chwil, choć dla mnie oczywiście po raz kolejny wydawało się wiecznością.
Tajemnicza postać wyciągnęła rękę. Bryan, stojący jakieś trzy, cztery metry ode mnie uniósł się nagle w górę, po czym z prędkością światła wleciał wprost w otchłań. Nie zdążył nawet krzyknąć. Nóż, który trzymał w dłoni, z cichym chlupotem spadł na zabłoconą ziemię. Osobnik ukryty pod kapturem, odwrócił się w moją stronę, a ja poczułem lodowatą falę zalewającą moje ciało. Teraz moja kolej, pomyślałem. Ponownie spróbowałem uczynić choćby jeden maleńki krok. I ciągle w miejscu trzymała mnie jakaś przeklęta siła.
Dziękuję, usłyszałem metaliczny głos, będący zarówno głosem tej dziwnej postaci, jak i głosem dzwonów. Dziękuję, że zrobiłeś to, o co prosiłam.
Przybysz z piekła rodem szybkim ruchem rąk zdjął zakrywający twarz kaptur. Poczułem, jak mój żołądek kurczy się do rozmiarów orzecha włoskiego. Odczuwałem na przemian chłód i gorąco.
Uratowałeś różę. Chodź ze mną. Teraz będziemy razem na wieczność.
- Annie?
To ja skarbie. Przypatrz się uważnie.
Wyciągnęła do mnie ręce. Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. To nie mogła być ona, choć wyglądała zupełnie tak samo, jak wtedy, kiedy widziałem ją po raz ostatni. Te piękne oczy, te gęste kasztanowe włosy, to wszystko…
- Co ty tu robisz? – zapytałem, ponieważ tylko to wydało mi się sensowne.
A co ty tutaj robisz?
Coś było nie tak. Czyżby to miejsce wystawiło mnie na ostatnią próbę? Istota tak bardzo przypominająca moją ukochaną mówiła do mnie w jakiś dziwny sposób. Te słowa… ona ich nie wypowiadała. Dźwięk pochodził z jej środka.
- Nie jesteś Annie – oznajmiłem, w głębi duszy mając nadzieję, że to jednak ona. Tak bardzo za nią tęskniłem. – Annie żyje.
Zaśmiała się piskliwie.
Nie oszukuj się skarbie. Chodź. Nie mamy czasu.
Postąpiła kilka kroków w moją stronę. Wyciągnięte ręce zdawały się przysuwać mnie do siebie, choć przecież ciągle stałem w jednym i tym samym miejscu.
Zrozumiałem, że muszę wybrać. Zerknąłem w drugą stronę, na kulę światła. Biło stamtąd niesamowite ciepło. Zrób coś, zanim będzie za późno!
- Przepraszam – powiedziałem. – Wybacz, jeśli się pomyliłem.
Stwór przystanął, jakby zdziwiony. Wtedy nabrałem pewności, że to nie Annie. Schylając się lekko, lewą ręką (w prawej brakowało mi palców) pochwyciłem nadal podskakującą, zapomnianą przez świat popielniczkę. Była ciężka, ale pasowała idealnie. Ostatni raz spojrzałem na istotę, podszywającą się pod moją ukochaną. Nie miała już jej twarzy. Była teraz upiorem, demonem z najgłębszych czeluści piekieł. Czerwone oczy płonęły żywym ogniem, pośród bruzd i zmarszczek.
Osłabiony przez wszelaki ból i urazy, zamachnąłem się najmocniej jak tylko potrafiłem.
Popielniczka pofrunęła w stronę potwora niczym pocisk, nabierając po drodze zaskakującej rotacji. Demon ryknął wściekle, uderzony w sam środek głowy. Pomyślałem, że za moment ruszy na mnie, pozbawiając jakiejkolwiek szansy na ucieczkę, po czym wrzuci prosto do piekła. Odruchowo się przeżegnałem, pozostawiając krwawy ślad na szpitalnej pidżamie.
Wtedy kreatura zawyła głośniej. Dźwięk ten był kulminacją wszystkich dźwięków, jakie mogłem tutaj usłyszeć. Dostrzegłem, że w miejscu, gdzie trafiła go popielniczka, widnieje ciemny kształt, poszerzający się coraz bardziej z każdą sekundą. Stwór upadł na kolana, chwytając się za nieforemną głowę dłońmi z ogromnymi pazurami. A ja, z pewnym rodzajem ulgi poczułem, że więżąca moje nogi bariera znikła i mogę nimi normalnie poruszyć. Odwróciłem się w stronę jasnego światła. Miałem tylko jedną szansę, aby do niego dobiec. Nie zważając na to, że nie miałem stuprocentowej pewności, co się za nim kryje, ruszyłem ostro, na chwilę zapominając o bólu. Mój Boże, ile ja tutaj przeszedłem!
Kiedy byłem bardzo blisko, demon ryknął tak przeraźliwie głośno, iż pomyślałem, że jednak zaraz mnie dopadnie. Po raz ostatni zerknąłem przez ramię. To chyba był jego koniec, zdążyłem jeszcze zauważyć, że dziura stworzona przez ciężką popielniczkę pozbawiła go połowy twarzy. Stwór klęczał, łypiąc boleśnie jednym okiem. I krzyczał, przeraźliwie krzyczał.
Potem przyciągnęło mnie to jasne światło. Usłyszałem anielski głos dochodzący ze środka i poczułem niewyobrażalne ciepło, kojące wszelki ból.



- Od tamtej pory zawsze noszę przy sobie różę.
- Co takiego? – zapytała kobieta.
Daniel Chapman kulejąc, podszedł do dużego panoramicznego okna w gabinecie. Przy każdym kroku, proteza, zastępująca jego prawą nogę wydawała z siebie dziwny piszczący odgłos.
- Od czasu wypadku. Wtedy właśnie to zobaczyłem.
- Panie Chapman.
- Daniel.
- A więc, Danielu. Rozumiem, przez co przeszedłeś po wypadku, ale…
- Nie wierzysz mi, prawda?
Kobieta wzruszyła ramionami. Musiała postępować ostrożnie, dlatego nie mogła powiedzieć wprost, że historia opowiedziana przez pacjenta to tylko twór jego wyobraźni, spowodowany przez wypadek samochodowy oraz końską dawkę morfiny, jaką po nim dostał.
- Od czterech miesięcy zastanawiam się, czy znów spotka mnie to samo, kiedy umrę – powiedział Daniel, wpatrując się w ulicę na dole. Samochody utkwiły w olbrzymim korku, w końcu były godziny szczytu. – Ja tego nie wymyśliłem, to zdarzyło się naprawdę – dodał, nie odrywając wzroku od okna.
- Posłuchaj mnie. To był dla ciebie ciężki okres. Przez dwa długie tygodnie leżałeś nieprzytomny, w śpiączce. Twoja rodzina nie wiedziała, czy z tego wyjdziesz. I wtedy twój mózg mógł…
- Mieli rację. – Daniel zignorował terapeutkę. – To było coś w rodzaju poczekalni. Czekałem na następne życie. Ale coś poszło nie tak i ten wypadek sprawił, że wszystko sobie przypomniałem. Że byłem w zaświatach i widziałem pieprzone życie po śmierci!
Psycholożka ciężko westchnęła. Usłyszała niesamowitą historię, pełną pościgów, krwi i bólu. Ale było coś, co bała się przekazać pacjentowi.
- Usiądź. Porozmawiajmy jeszcze trochę.
- Nie mamy o czym rozmawiać. – Mężczyzna w końcu się do niej odwrócił. – Powiedziałem już wszystko, co miałem do powiedzenia. Ja po prostu się boję, że kiedy umrę, ten ból wróci! Ja tak już dalej nie potrafię! Co noc śpię przy zaświeconej lampce!
- Danielu, twoja żona…
- Była żona. – poprawił ją. Dostrzegła łzy w jego oczach.
- Z prawnego punktu widzenia jeszcze nie. I widzisz… mogła zadecydować.
- O czym? – Zainteresował się.
Terapeutka długo zastanawiała się, jak oznajmić prawdę. Długo zbierała słowa, po czym powiedziała:
- Twoja żona zaproponowała aby wysłać cię do szpitala psychiatrycznego na badania. Po tym co od ciebie usłyszałam, przykro mi, ale muszę przychylić się do jej prośby.
Daniel Chapman stanął jak wryty. Na moment znów wróciły wszystkie wspomnienia. Na nowo był Charliem, wędrującym przez mroczne korytarze zaświatów. I na nowo poczuł ten ból.
- Nie możecie – wydusił. – Nie możecie, nie pozwolę wam, nie…
- Za późno Danielu. Przykro mi.
Do gabinetu weszło nagle dwóch mężczyzn w białych kitlach. Trzymali gotowy do założenia kaftan bezpieczeństwa. Terapeutka wskazała na Daniela.
- Przepraszam – powiedziała. – Obiecuję, że to nie potrwa długo. Niedługo cię wypuścimy.
- Nie!
Sanitariusze podeszli do przerażonego mężczyzny przy oknie. Próbował się bronić, ale nie pozwalało mu na to kalekie ciało. Szybko założyli mu kaftan i wyprowadzili z gabinetu, mimo krzyków i błagania, aby go zostawili.
Usłyszał śmiech, będący wyciem potępieńca w piekle. Wszystko miało rozpocząć się na nowo.
Muszę przyznać, że interesujące zakończenie. Podoba mi się, mam nadzieję, że stworzysz coś jeszcze równie dobrego. Czekam na twoją dalszą twórczość i życzę dużo wenySmile
Stron: 1 2