07-12-2015, 21:03
edit: dostosowując się do prośby Antonii, skracam 8 dni tygodnia. Będę zamieszczać tekst w kawałkach - każdy dzień osobno. Tak, żeby łatwiej się czytało. Opowiadanie dosyć stare, więc życzę powodzenia
Pierwszy dzień tygodnia
Ładnie tutaj. Bardzo ładnie. Te kształty, te barwy. Wszystko pięknie, ale…
W pokoju rozlega się muzyka. Cudowna muzyka… Biorę kartkę do ręki i zaczynam pisać. W mojej głowie układają się dwa pierwsze wersy, więc zaraz przelewam słowa na papier. Pokój wiruje kolorami i mieni się obrotami. Piszę, ciągle piszę, mimo że nie rozumiem nic z tych wielkich zdań, które rosną w moim umyśle. Kartka zapełnia się prostymi słowami o tysiącach jednakowych znaczeń, ręka porusza się niekontrolowana, tanecznym ruchem prowadząc długopis, który wydaje potworny zgrzyt z każdym dotykiem białego papieru.
Patrzę na to, co napisałem i próbuję się skoncentrować. Pokój nadal wiruje. Ładnie tutaj. Zaczynam się śmiać. O co chodziło z tą kartką? Zniknęła.
Czy to aby moje dłonie? Nie za stare? Nie, one nie należą do mnie! Nie swoimi oczami patrzę na zegar wiszący na ścianie. Która godzina? Niemożliwe, tak późno? Podnoszę się z łóżka i na nie swoich nogach zmierzam do kuchni. Zgłodniałem. Nie swoją ręką otwieram lodówkę, która jest przepełniona roztańczonym, kolorowym światłem.
Muzyka… To od muzyki czuję ciarki na nie swoim ciele. Zamykam oczy… Wszystko będzie dobrze, jestem tego pewien. Będzie dobrze. Jest dobrze.
Zalewa mnie fala pewnego rodzaju nierzeczywistości, ale nie przeszkadza mi to. Wręcz przeciwnie, wiem, że tak ma być. Zostaję wessany przez czarną dziurę nierealnego spokoju. To tylko sen. Od teraz należę do innego świata. Należymy...
Która godzina? Patrzę na zegar wiszący na ścianie. Niemożliwe, tak wcześnie? I dlaczego ta godzina? Czarna tarcza zdaje się emanować jakąś zwycięską siłą, przez co mimowolnie wpatruję się w nią i nie mogę odwrócić wzroku. Wiem, że oślepnę, ale zegar mnie hipnotyzuje. Wiem, że umrę od tego, ale wyrzucam z myśli świadomość o wszelkim innym istnieniu, o otaczających mnie przedmiotach, o jedzeniu, bólu i samotności, a w epicentrum mojej marnej egzystencji pozostawiam tylko wskazówki zegara, które zatrzymały się na tej jedynej godzinie – niemo wrzeszczącym świadectwie zakończonego bytu.
***
Otworzyłem oczy. Senny ruch pociągu sprawiał, że nie mogłem o niczym zapomnieć. A tak bardzo bym chciał, tak bardzo chciałbym… Wyrzucić z pamięci wspomnienia o Nowym Dworku, Gosi, głupich teleturniejach i czekoladzie.
Musiałem chwilę zastanowić się nad imieniem. Dawno nikt nie zwracał się do mnie po imieniu. Mam na imię Paweł. Przeciętnie.
Siedziałem na brudnym, starym siedzeniu i opierałem głowę o wilgotną szybę. Pociąg wlókł się po torach, wydając z siebie monotonny stukot. Dwie starsze kobiety zerkały na mnie podejrzliwie i wymieniały między sobą zalęknione szepty. Czy miały powody, by się mnie obawiać? Ubrania, których nie zmieniałem od ponad tygodnia, nie świadczyły o mnie dobrze. Niepokój mógł też budzić fakt, że jedynymi moimi bagażami na 500-kilometrowej trasie Świebodzin - Bielsko-Biała Główna były gitara i średniej wielkości czarny plecak, którego zawartość dziwnie brzęczała i dzwoniła z każdym powolny ruchem pociągu. Czy przejmowałem się ich prawie nieuzasadnionym lękiem? Nie za bardzo. Miałem inne zmartwienia. Na przykład, co zjeść dzisiejszego wieczoru. Albo, gdzie spać. Patrzyłem na te dwie kobiety bezczelnie, aż w końcu dotarłem do celu.
*
Dlaczego w ogóle uciekłem z ośrodka odwykowego w Nowym Dworku? Wtedy wiedziałem, a teraz nie mam pewności. Czy to dlatego, że chciałem założyć zespół muzyczny? Możliwe. A może przez Gosię? Również możliwe.
Założenie zespołu to wymówka ociekająca banalnością. To fakt, że granie, będąc na odwyku stało się dla nas pewnego rodzaju terapią, ale żeby z tego powodu uciekać? Czułem się źle, gdy Trybula i reszta załogi świebodzińskiej wróciła do Bielska, a ja zostałem sam w zamkniętym zakładzie, setki kilometrów od nich. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego trafili na odwyk aż pod Świebodzin. Ćpali, to jasne. Ale dlaczego tak daleko od miasta rodzinnego? Przecież w Bielsku też mają ośrodki odwykowe, nie? Kiedyś nie rozumiałem, teraz rozumiem wszystko. W Świebodzinie nikt ich nie znał.
Nie, nie uciekłem z Nowego Dworku przez miłość do muzyki. Uciekłem przez Gosię, czekoladę i głupie teleturnieje.
*
Siedziałem na dworcowej ławce i obserwowałem ptaki. One niewzruszone moim zainteresowaniem szybowały w przestworzach. Cudownie wolne nie uświadamiały sobie ogromnego szczęścia, jakie posiadły, bo stało się ono dla nich codziennością czymś oczywistym i niezmiennym. Latać jak one, latać tak pięknie…
Moje rozmyślania przerwała kłótnia. Młoda, jasnowłosa kobieta krzyczała na dwójkę ludzi w średnim wieku, najpewniej swoich rodziców.
- Dlaczego to zrobiliście? – jej głos niósł się lodowatym echem po pustym dworcu kolejowym – Wiecie chociaż, gdzie on teraz jest?!
- Ukradł nasze pieniądze – uznała matka.
- To wasz syn!
Rozpacz w jej głosie sprawiła, że zacząłem przyglądać się zdarzeniu.
- To ćpun – stwierdził bezlitośnie ojciec.
Kobieta z czystej bezsilności zatrzęsła się i rozpłakała, a mnie coś ścisnęło za gardło. Jakiś żal nieopisany, przypływ nagłej sympatii dla tego chłopaka obdarzonego obrzydliwą pogardą rodziców i nieproszoną bezdomnością. No bracie, mamy identyczną sytuację, pomyślałem. Ale ciebie przynajmniej ktoś kocha.
I wtedy zaczął padać deszcz.
*
Wsiadłem do autobusu. Było mi zimno, zdążyłem przemoknąć na wylot. Deszcz z hukiem odbijał się od dachu blaszanego pojazdu, a we mnie stopniowo narastała pewnego rodzaju niechęć do ludzi, która już zaczynała przeradzać się w silną awersję do wszystkiego. Usiadłem przy oknie. Nie wiedziałem, co robić, opuściła mnie cała wcześniejsza pewność i zwątpiłem w słuszność moich działań.
Spływające po szybie krople znaczyły bezbarwne szlaki i przecinały brudny krajobraz miasta. Autobus minął centrum handlowe i dworzec, a następnie wtoczył się leniwie w jakąś obskurną ulicę z rzędami szarych kamienic i zakładów przemysłowych. Jakaś stara kobieta stała przy mnie i uderzała mnie torebką po głowie. Z resztą, na zakrętach nie tylko torebką… Zacząłem się lekko irytować. Nagle pojazd skręcił, a ona oparła się o mnie całym ciężarem hipopotamiego cielska. Wściekły, poderwałem się z siedzenia i odepchnąłem ją od siebie.
- Co robisz, człowieku?! – wydarła się.
Autobus zatrzymał się na przystanku.
- Niech pani siada – powiedziałem.
- Co?!
- Siadaj, kobieto.
Popchnąłem ją, jej wielka masa zwaliła się na siedzenie, a ja wysiadłem z pojazdu. Zaraz jednak zawróciłem, wsiadłem tam z powrotem i wyprowadziłem z niego wózek inwalidzki, na którym siedziała jakaś kobieta. Ona podziękowała, chciała coś powiedzieć, porozmawiać…
A co mnie to obchodzi. Odszedłem w nieznane.
*
Rzędy kamienic przytłaczały mnie, a ja po prostu szedłem po chodniku naznaczonym kraterem dziur i myślałem, jak przeżyć nadchodzącą deszczową noc. Ciało przykleiło mi się do ubrania, a twarz do włosów tak, że nic nie widziałem. Byłem zmęczony i głodny, ledwo trzymałem się na nogach. Nagle poczułem uderzenie, wpadłem na kogoś. Na ziemi siedziała dziewczyna, równie zaskoczona jak ja.
- Przepraszam!
Szybko pomogłem jej wstać. Miała rude włosy i duże zielone oczy. Była bardzo szczupła i niska, albo… Przecież to ja jestem nieprzyzwoicie wysoki.
- Nie szkodzi – powiedziała.
Natychmiast wygnałem piekło z mojego spojrzenia. Chwilę patrzyliśmy na siebie zmieszani, a później ona odeszła i znowu zostałem sam.
Pierwszy dzień tygodnia
Ładnie tutaj. Bardzo ładnie. Te kształty, te barwy. Wszystko pięknie, ale…
W pokoju rozlega się muzyka. Cudowna muzyka… Biorę kartkę do ręki i zaczynam pisać. W mojej głowie układają się dwa pierwsze wersy, więc zaraz przelewam słowa na papier. Pokój wiruje kolorami i mieni się obrotami. Piszę, ciągle piszę, mimo że nie rozumiem nic z tych wielkich zdań, które rosną w moim umyśle. Kartka zapełnia się prostymi słowami o tysiącach jednakowych znaczeń, ręka porusza się niekontrolowana, tanecznym ruchem prowadząc długopis, który wydaje potworny zgrzyt z każdym dotykiem białego papieru.
Patrzę na to, co napisałem i próbuję się skoncentrować. Pokój nadal wiruje. Ładnie tutaj. Zaczynam się śmiać. O co chodziło z tą kartką? Zniknęła.
Czy to aby moje dłonie? Nie za stare? Nie, one nie należą do mnie! Nie swoimi oczami patrzę na zegar wiszący na ścianie. Która godzina? Niemożliwe, tak późno? Podnoszę się z łóżka i na nie swoich nogach zmierzam do kuchni. Zgłodniałem. Nie swoją ręką otwieram lodówkę, która jest przepełniona roztańczonym, kolorowym światłem.
Muzyka… To od muzyki czuję ciarki na nie swoim ciele. Zamykam oczy… Wszystko będzie dobrze, jestem tego pewien. Będzie dobrze. Jest dobrze.
Zalewa mnie fala pewnego rodzaju nierzeczywistości, ale nie przeszkadza mi to. Wręcz przeciwnie, wiem, że tak ma być. Zostaję wessany przez czarną dziurę nierealnego spokoju. To tylko sen. Od teraz należę do innego świata. Należymy...
Która godzina? Patrzę na zegar wiszący na ścianie. Niemożliwe, tak wcześnie? I dlaczego ta godzina? Czarna tarcza zdaje się emanować jakąś zwycięską siłą, przez co mimowolnie wpatruję się w nią i nie mogę odwrócić wzroku. Wiem, że oślepnę, ale zegar mnie hipnotyzuje. Wiem, że umrę od tego, ale wyrzucam z myśli świadomość o wszelkim innym istnieniu, o otaczających mnie przedmiotach, o jedzeniu, bólu i samotności, a w epicentrum mojej marnej egzystencji pozostawiam tylko wskazówki zegara, które zatrzymały się na tej jedynej godzinie – niemo wrzeszczącym świadectwie zakończonego bytu.
***
Otworzyłem oczy. Senny ruch pociągu sprawiał, że nie mogłem o niczym zapomnieć. A tak bardzo bym chciał, tak bardzo chciałbym… Wyrzucić z pamięci wspomnienia o Nowym Dworku, Gosi, głupich teleturniejach i czekoladzie.
Musiałem chwilę zastanowić się nad imieniem. Dawno nikt nie zwracał się do mnie po imieniu. Mam na imię Paweł. Przeciętnie.
Siedziałem na brudnym, starym siedzeniu i opierałem głowę o wilgotną szybę. Pociąg wlókł się po torach, wydając z siebie monotonny stukot. Dwie starsze kobiety zerkały na mnie podejrzliwie i wymieniały między sobą zalęknione szepty. Czy miały powody, by się mnie obawiać? Ubrania, których nie zmieniałem od ponad tygodnia, nie świadczyły o mnie dobrze. Niepokój mógł też budzić fakt, że jedynymi moimi bagażami na 500-kilometrowej trasie Świebodzin - Bielsko-Biała Główna były gitara i średniej wielkości czarny plecak, którego zawartość dziwnie brzęczała i dzwoniła z każdym powolny ruchem pociągu. Czy przejmowałem się ich prawie nieuzasadnionym lękiem? Nie za bardzo. Miałem inne zmartwienia. Na przykład, co zjeść dzisiejszego wieczoru. Albo, gdzie spać. Patrzyłem na te dwie kobiety bezczelnie, aż w końcu dotarłem do celu.
*
Dlaczego w ogóle uciekłem z ośrodka odwykowego w Nowym Dworku? Wtedy wiedziałem, a teraz nie mam pewności. Czy to dlatego, że chciałem założyć zespół muzyczny? Możliwe. A może przez Gosię? Również możliwe.
Założenie zespołu to wymówka ociekająca banalnością. To fakt, że granie, będąc na odwyku stało się dla nas pewnego rodzaju terapią, ale żeby z tego powodu uciekać? Czułem się źle, gdy Trybula i reszta załogi świebodzińskiej wróciła do Bielska, a ja zostałem sam w zamkniętym zakładzie, setki kilometrów od nich. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego trafili na odwyk aż pod Świebodzin. Ćpali, to jasne. Ale dlaczego tak daleko od miasta rodzinnego? Przecież w Bielsku też mają ośrodki odwykowe, nie? Kiedyś nie rozumiałem, teraz rozumiem wszystko. W Świebodzinie nikt ich nie znał.
Nie, nie uciekłem z Nowego Dworku przez miłość do muzyki. Uciekłem przez Gosię, czekoladę i głupie teleturnieje.
*
Siedziałem na dworcowej ławce i obserwowałem ptaki. One niewzruszone moim zainteresowaniem szybowały w przestworzach. Cudownie wolne nie uświadamiały sobie ogromnego szczęścia, jakie posiadły, bo stało się ono dla nich codziennością czymś oczywistym i niezmiennym. Latać jak one, latać tak pięknie…
Moje rozmyślania przerwała kłótnia. Młoda, jasnowłosa kobieta krzyczała na dwójkę ludzi w średnim wieku, najpewniej swoich rodziców.
- Dlaczego to zrobiliście? – jej głos niósł się lodowatym echem po pustym dworcu kolejowym – Wiecie chociaż, gdzie on teraz jest?!
- Ukradł nasze pieniądze – uznała matka.
- To wasz syn!
Rozpacz w jej głosie sprawiła, że zacząłem przyglądać się zdarzeniu.
- To ćpun – stwierdził bezlitośnie ojciec.
Kobieta z czystej bezsilności zatrzęsła się i rozpłakała, a mnie coś ścisnęło za gardło. Jakiś żal nieopisany, przypływ nagłej sympatii dla tego chłopaka obdarzonego obrzydliwą pogardą rodziców i nieproszoną bezdomnością. No bracie, mamy identyczną sytuację, pomyślałem. Ale ciebie przynajmniej ktoś kocha.
I wtedy zaczął padać deszcz.
*
Wsiadłem do autobusu. Było mi zimno, zdążyłem przemoknąć na wylot. Deszcz z hukiem odbijał się od dachu blaszanego pojazdu, a we mnie stopniowo narastała pewnego rodzaju niechęć do ludzi, która już zaczynała przeradzać się w silną awersję do wszystkiego. Usiadłem przy oknie. Nie wiedziałem, co robić, opuściła mnie cała wcześniejsza pewność i zwątpiłem w słuszność moich działań.
Spływające po szybie krople znaczyły bezbarwne szlaki i przecinały brudny krajobraz miasta. Autobus minął centrum handlowe i dworzec, a następnie wtoczył się leniwie w jakąś obskurną ulicę z rzędami szarych kamienic i zakładów przemysłowych. Jakaś stara kobieta stała przy mnie i uderzała mnie torebką po głowie. Z resztą, na zakrętach nie tylko torebką… Zacząłem się lekko irytować. Nagle pojazd skręcił, a ona oparła się o mnie całym ciężarem hipopotamiego cielska. Wściekły, poderwałem się z siedzenia i odepchnąłem ją od siebie.
- Co robisz, człowieku?! – wydarła się.
Autobus zatrzymał się na przystanku.
- Niech pani siada – powiedziałem.
- Co?!
- Siadaj, kobieto.
Popchnąłem ją, jej wielka masa zwaliła się na siedzenie, a ja wysiadłem z pojazdu. Zaraz jednak zawróciłem, wsiadłem tam z powrotem i wyprowadziłem z niego wózek inwalidzki, na którym siedziała jakaś kobieta. Ona podziękowała, chciała coś powiedzieć, porozmawiać…
A co mnie to obchodzi. Odszedłem w nieznane.
*
Rzędy kamienic przytłaczały mnie, a ja po prostu szedłem po chodniku naznaczonym kraterem dziur i myślałem, jak przeżyć nadchodzącą deszczową noc. Ciało przykleiło mi się do ubrania, a twarz do włosów tak, że nic nie widziałem. Byłem zmęczony i głodny, ledwo trzymałem się na nogach. Nagle poczułem uderzenie, wpadłem na kogoś. Na ziemi siedziała dziewczyna, równie zaskoczona jak ja.
- Przepraszam!
Szybko pomogłem jej wstać. Miała rude włosy i duże zielone oczy. Była bardzo szczupła i niska, albo… Przecież to ja jestem nieprzyzwoicie wysoki.
- Nie szkodzi – powiedziała.
Natychmiast wygnałem piekło z mojego spojrzenia. Chwilę patrzyliśmy na siebie zmieszani, a później ona odeszła i znowu zostałem sam.