Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
8 dni tygodnia
#1
edit: dostosowując się do prośby Antonii, skracam 8 dni tygodnia. Będę zamieszczać tekst w kawałkach - każdy dzień osobno. Tak, żeby łatwiej się czytało. Opowiadanie dosyć stare, więc życzę powodzenia Smile


Pierwszy dzień tygodnia

Ładnie tutaj. Bardzo ładnie. Te kształty, te barwy. Wszystko pięknie, ale…
W pokoju rozlega się muzyka. Cudowna muzyka… Biorę kartkę do ręki i zaczynam pisać. W mojej głowie układają się dwa pierwsze wersy, więc zaraz przelewam słowa na papier. Pokój wiruje kolorami i mieni się obrotami. Piszę, ciągle piszę, mimo że nie rozumiem nic z tych wielkich zdań, które rosną w moim umyśle. Kartka zapełnia się prostymi słowami o tysiącach jednakowych znaczeń, ręka porusza się niekontrolowana, tanecznym ruchem prowadząc długopis, który wydaje potworny zgrzyt z każdym dotykiem białego papieru.
Patrzę na to, co napisałem i próbuję się skoncentrować. Pokój nadal wiruje. Ładnie tutaj. Zaczynam się śmiać. O co chodziło z tą kartką? Zniknęła.
Czy to aby moje dłonie? Nie za stare? Nie, one nie należą do mnie! Nie swoimi oczami patrzę na zegar wiszący na ścianie. Która godzina? Niemożliwe, tak późno? Podnoszę się z łóżka i na nie swoich nogach zmierzam do kuchni. Zgłodniałem. Nie swoją ręką otwieram lodówkę, która jest przepełniona roztańczonym, kolorowym światłem.
Muzyka… To od muzyki czuję ciarki na nie swoim ciele. Zamykam oczy… Wszystko będzie dobrze, jestem tego pewien. Będzie dobrze. Jest dobrze.
Zalewa mnie fala pewnego rodzaju nierzeczywistości, ale nie przeszkadza mi to. Wręcz przeciwnie, wiem, że tak ma być. Zostaję wessany przez czarną dziurę nierealnego spokoju. To tylko sen. Od teraz należę do innego świata. Należymy...
Która godzina? Patrzę na zegar wiszący na ścianie. Niemożliwe, tak wcześnie? I dlaczego ta godzina? Czarna tarcza zdaje się emanować jakąś zwycięską siłą, przez co mimowolnie wpatruję się w nią i nie mogę odwrócić wzroku. Wiem, że oślepnę, ale zegar mnie hipnotyzuje. Wiem, że umrę od tego, ale wyrzucam z myśli świadomość o wszelkim innym istnieniu, o otaczających mnie przedmiotach, o jedzeniu, bólu i samotności, a w epicentrum mojej marnej egzystencji pozostawiam tylko wskazówki zegara, które zatrzymały się na tej jedynej godzinie – niemo wrzeszczącym świadectwie zakończonego bytu.

***
Otworzyłem oczy. Senny ruch pociągu sprawiał, że nie mogłem o niczym zapomnieć. A tak bardzo bym chciał, tak bardzo chciałbym… Wyrzucić z pamięci wspomnienia o Nowym Dworku, Gosi, głupich teleturniejach i czekoladzie.
Musiałem chwilę zastanowić się nad imieniem. Dawno nikt nie zwracał się do mnie po imieniu. Mam na imię Paweł. Przeciętnie.
Siedziałem na brudnym, starym siedzeniu i opierałem głowę o wilgotną szybę. Pociąg wlókł się po torach, wydając z siebie monotonny stukot. Dwie starsze kobiety zerkały na mnie podejrzliwie i wymieniały między sobą zalęknione szepty. Czy miały powody, by się mnie obawiać? Ubrania, których nie zmieniałem od ponad tygodnia, nie świadczyły o mnie dobrze. Niepokój mógł też budzić fakt, że jedynymi moimi bagażami na 500-kilometrowej trasie Świebodzin - Bielsko-Biała Główna były gitara i średniej wielkości czarny plecak, którego zawartość dziwnie brzęczała i dzwoniła z każdym powolny ruchem pociągu. Czy przejmowałem się ich prawie nieuzasadnionym lękiem? Nie za bardzo. Miałem inne zmartwienia. Na przykład, co zjeść dzisiejszego wieczoru. Albo, gdzie spać. Patrzyłem na te dwie kobiety bezczelnie, aż w końcu dotarłem do celu.

*

Dlaczego w ogóle uciekłem z ośrodka odwykowego w Nowym Dworku? Wtedy wiedziałem, a teraz nie mam pewności. Czy to dlatego, że chciałem założyć zespół muzyczny? Możliwe. A może przez Gosię? Również możliwe.
Założenie zespołu to wymówka ociekająca banalnością. To fakt, że granie, będąc na odwyku stało się dla nas pewnego rodzaju terapią, ale żeby z tego powodu uciekać? Czułem się źle, gdy Trybula i reszta załogi świebodzińskiej wróciła do Bielska, a ja zostałem sam w zamkniętym zakładzie, setki kilometrów od nich. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego trafili na odwyk aż pod Świebodzin. Ćpali, to jasne. Ale dlaczego tak daleko od miasta rodzinnego? Przecież w Bielsku też mają ośrodki odwykowe, nie? Kiedyś nie rozumiałem, teraz rozumiem wszystko. W Świebodzinie nikt ich nie znał.
Nie, nie uciekłem z Nowego Dworku przez miłość do muzyki. Uciekłem przez Gosię, czekoladę i głupie teleturnieje.

*

Siedziałem na dworcowej ławce i obserwowałem ptaki. One niewzruszone moim zainteresowaniem szybowały w przestworzach. Cudownie wolne nie uświadamiały sobie ogromnego szczęścia, jakie posiadły, bo stało się ono dla nich codziennością czymś oczywistym i niezmiennym. Latać jak one, latać tak pięknie…
Moje rozmyślania przerwała kłótnia. Młoda, jasnowłosa kobieta krzyczała na dwójkę ludzi w średnim wieku, najpewniej swoich rodziców.
- Dlaczego to zrobiliście? – jej głos niósł się lodowatym echem po pustym dworcu kolejowym – Wiecie chociaż, gdzie on teraz jest?!
- Ukradł nasze pieniądze – uznała matka.
- To wasz syn!
Rozpacz w jej głosie sprawiła, że zacząłem przyglądać się zdarzeniu.
- To ćpun – stwierdził bezlitośnie ojciec.
Kobieta z czystej bezsilności zatrzęsła się i rozpłakała, a mnie coś ścisnęło za gardło. Jakiś żal nieopisany, przypływ nagłej sympatii dla tego chłopaka obdarzonego obrzydliwą pogardą rodziców i nieproszoną bezdomnością. No bracie, mamy identyczną sytuację, pomyślałem. Ale ciebie przynajmniej ktoś kocha.
I wtedy zaczął padać deszcz.

*

Wsiadłem do autobusu. Było mi zimno, zdążyłem przemoknąć na wylot. Deszcz z hukiem odbijał się od dachu blaszanego pojazdu, a we mnie stopniowo narastała pewnego rodzaju niechęć do ludzi, która już zaczynała przeradzać się w silną awersję do wszystkiego. Usiadłem przy oknie. Nie wiedziałem, co robić, opuściła mnie cała wcześniejsza pewność i zwątpiłem w słuszność moich działań.
Spływające po szybie krople znaczyły bezbarwne szlaki i przecinały brudny krajobraz miasta. Autobus minął centrum handlowe i dworzec, a następnie wtoczył się leniwie w jakąś obskurną ulicę z rzędami szarych kamienic i zakładów przemysłowych. Jakaś stara kobieta stała przy mnie i uderzała mnie torebką po głowie. Z resztą, na zakrętach nie tylko torebką… Zacząłem się lekko irytować. Nagle pojazd skręcił, a ona oparła się o mnie całym ciężarem hipopotamiego cielska. Wściekły, poderwałem się z siedzenia i odepchnąłem ją od siebie.
- Co robisz, człowieku?! – wydarła się.
Autobus zatrzymał się na przystanku.
- Niech pani siada – powiedziałem.
- Co?!
- Siadaj, kobieto.
Popchnąłem ją, jej wielka masa zwaliła się na siedzenie, a ja wysiadłem z pojazdu. Zaraz jednak zawróciłem, wsiadłem tam z powrotem i wyprowadziłem z niego wózek inwalidzki, na którym siedziała jakaś kobieta. Ona podziękowała, chciała coś powiedzieć, porozmawiać…
A co mnie to obchodzi. Odszedłem w nieznane.

*

Rzędy kamienic przytłaczały mnie, a ja po prostu szedłem po chodniku naznaczonym kraterem dziur i myślałem, jak przeżyć nadchodzącą deszczową noc. Ciało przykleiło mi się do ubrania, a twarz do włosów tak, że nic nie widziałem. Byłem zmęczony i głodny, ledwo trzymałem się na nogach. Nagle poczułem uderzenie, wpadłem na kogoś. Na ziemi siedziała dziewczyna, równie zaskoczona jak ja.
- Przepraszam!
Szybko pomogłem jej wstać. Miała rude włosy i duże zielone oczy. Była bardzo szczupła i niska, albo… Przecież to ja jestem nieprzyzwoicie wysoki.
- Nie szkodzi – powiedziała.
Natychmiast wygnałem piekło z mojego spojrzenia. Chwilę patrzyliśmy na siebie zmieszani, a później ona odeszła i znowu zostałem sam.
„Poczułem podmuch powietrza wprawionego w ruch skrzydłem szaleństwa” - Charles Baudelaire
Odpowiedz
#2
No cóż. Nie za wiele da się powiedzieć. Po dość interesującym prologu. Który, jak zakładam, miał przykuć uwagę czytelnika, nastąpił zwyczajny, choć dobrze napisany wstęp. Właściwie mogący być wstępem do wszystkiego. Czyli innymi słowy, zobaczymy jak to wszystko się rozwinie.

Miły jest realizm scen. Dość często spotykam się tu z próbami udziwniania wszystkiego na siłę. Tu sceny przedstawiasz do bólu realnie i to jest moim zdaniem dobre. No przynajmniej do opowieści o deszczu i braku perspektywy. Całość przedstawia się tak jak powinna, szaro dworcowo i odpowiednio mokro. Czyli moim zdaniem całkiem dobrze.

Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#3
Dzięki, Gorzki, że wpadłeś. Może jednak nie będę usuwać tekstu, zobaczymy.

(12-12-2015, 00:11)gorzkiblotnica napisał(a): Po dość interesującym prologu. Który, jak zakładam, miał przykuć uwagę czytelnika, nastąpił zwyczajny, choć dobrze napisany wstęp.

Ten "prolog" pełni zupełnie inną funkcję. Zobaczymy?
Uwaga:


Drugi dzień tygodnia

Ściany pulsują życiem. Ich oddechy wypełniają wszechobecną ciszę. Wdech, wydech, wdech, wy…
Pokój mieni się feerią barw i wykonuje skoczno pląsające piruety. Meble już dawno pozamieniały się miejscami i teraz tworzą labirynt nie do przejścia. Gdy próbuję go przebyć, na swojej drodze napotykam słonia. Ów słoń jest zielono-czerwony, ma na nogach wrotki i gwałci żyrafę. Niegrzeczna wrzeszcząca małpa rzuca we mnie fioletowym bananem. Pochylam się, żeby go podnieść i jej oddać, ale tracę równowagę i z oślepiającym łoskotem upadam na ziemię. Mimo tego całego hałasu, nic mnie nie boli. Wybucham śmiechem. Próbuję wstać… Na środku mojego pokoju ma miejsce dzika zwierzęca orgia. Teraz żyrafa gwałci różowego hipopotama, a ten żółtego bawoła. Może się przyłączyć? Znowu się śmieję.
- Się mogę… łącz… przyłączyć?
Orgia znika. Już nie widzę jej zapachu i nie słyszę kolorów. Ściany zaczynają się przesuwać, napierają na mnie. Próbuję je przeskoczyć. Wiem, że mogę, przecież mam skrzydła. Potykam się o własne nogi i ląduję twarzą w miękkiej trawie, która natychmiast zamienia się w tłum gadających węży. Wchodzę na krzesło, próbując im uciec. Chcę sięgnąć po nóż, ale źle wymierzam odległość i spadam prosto w kłębowisko jadowitych gadów. Lecę, lecę, lecę… Wieki później uderzam o podłogę i leżę w krwawej papce, która już nie pełza. Siedzę i nie wiem, co się dzieje. Gdzie jestem? TO nie wygląda jak mój pokój. Coś mnie dusi. Ach, to tylko koszulka. Jest tak ciasna, że pęka z suchym trzaskiem, jak łamane kości. Zdejmuję ją z siebie. Nie pomaga. Ciało mnie dusi. Moje ciało. Nie mogę oddychać, ściany zabierają mi powietrze. Zamykam oczy, próbując się uspokoić. Mocno zaciskam powieki, czuję, że płoną lodowatym ogniem. Gdy je unoszę, wszystkie otaczające mnie przedmioty błyszczą bladym światłem. Kieruję wzrok w stronę czajniczka do parzenia herbaty. Uśmiecham się, a do pustych oczodołów napływają mi łzy. Imbryk pozwala mi nie myśleć o tym, że topię się od środka, a po mojej skórze pełzają larwy owadów. Ne słyszę brzdęku wypadających zębów, ani syku wypływającej ze mnie krwi. Patrzę na ten symbol pięknego życia, przezroczysty szklany dzbanek z żółtą pokrywką i uśmiecham się przez głośne, słodko-gorzkie łzy.


***

Otworzyłem oczy i poszedłem do Trybuli. On nakarmił mnie i pozwolił przez jakiś czas mieszkać u siebie. Przyznał, że brakowało im w zespole wokalisty i autora tekstów. Próby Monotonnych miały odbywać się co tydzień w piwnicy u Artura – perkusisty najwspanialszego.
Noc po przyjeździe do Bielska spędziłem w pustostanach koło ulicy Komorowickiej. Spotkałem tam ludzi bardzo podobnych do mnie i wbrew pozorom, niesamowicie gościnnych. Ćpuni bez przeszłości i bez przyszłości.
Na próbę poszliśmy praktycznie od razu, mieliśmy sobie dużo do powiedzenia. Wpadła też ta zielonooka, którą przewróciłem swoim wielkim niezgrabnym cielskiem. Przedstawiła mi się jako Mela. Okazała się bardzo sympatyczna. Tylko tyle byłem w stanie wywnioskować z tych kilku zdań, które ze sobą zamieniliśmy. Dziwne dla mnie było to, że cały zespół darzył ją ogromną miłością i szacunkiem. Dlaczego? Miałem zamiar się przekonać.

*

Zarejestrowałem się też na bezrobociu i znalazłem mieszkanie. Osiemnaście metrów kwadratowych, umeblowane, do odświeżenia. Od razu poinformowałem właściciela, że jestem sumiennym i odpowiedzialnym narkomanem. Nie potrafię kłamać. Nie był on zachwycony moją szczerością, ale widać niezbyt wielu desperatów chciało wynająć tę ruderę.
- Czynsz wynosi sto złotych, miesięczny koszt najmu trzysta, a łącznie z innymi opłatami będzie pan płacił około pięćset złotych.
- Aha.
- Pasuje?
Nie pasowało mi. Miałem dostawać około czterysta pięćdziesiąt złotych zasiłku, a później jeszcze mniej. Po opłaceniu mieszkania nie zostawałoby mi nic na wyżywienie i inne potrzeby. Trudno, lepszej oferty bym nie znalazł. Skinąłem głową.
- To dobrze.
Mówił coś jeszcze, lecz już go nie słuchałem. Zamyśliłem się. Zauważyłem, że dziwnie mi się przygląda, jakby z lekkim zaskoczeniem. Być może coś było nie tak z moją twarzą.
- Słucham? – spytałem.
- Pytałem, czy dobrze pan się czuje. Dziwnie pan wygląda.
- Życie jest jak rzeka.
- Co? – zdziwienie na jego twarzy prawie mnie rozbawiło - No tak, jest wiele skojarzeń i porównań. Jedni mówią, że życie to droga lub wędrówka, a niektórzy nawet…
- Nie umiem pływać.
Odwróciłem się w stronę okna. Nie widziałem, kiedy wyszedł.

*

Razem z Trybulą znaleźliśmy sposób walki z moim brakiem środków do życia. Zabieraliśmy gitary, siadywaliśmy w przejściu podziemnym koło placu Chrobrego i graliśmy. Zdobyliśmy sobie rzeszę stałych fanów i powstało wtedy wiele dobrych utworów. Zazwyczaj chodziliśmy tam po próbach, byliśmy więc po kilku godzinach jarania zioła. Ludzie nie zauważali, że latamy, szybujemy jak ptaki w przestworzach…

*

Zabrakło mi soli, więc stwierdziłem, że poproszę o nią sąsiadów. Wiedziałem, że kamienica grzmi od plotek na mój temat. Rozniosła się wiadomość o mojej domniemanej chorobie psychicznej.
Powstrzymując nękające mnie od jakiegoś czasu ataki paniki, wyszedłem na korytarz i zapukałem do pierwszych z brzegu z drzwi. Otworzył mi niski, łysy facet, który na swojej sylwetce dzierżył wielki brzuch i brzydką gębę.
- Czego? - burknął.
- Dzień dobry. Mam na imię Paweł, jestem sąsiadem z boku i chciałem…
Nie zdążyłem dokończyć zdania, drzwi zatrzasnęły się z hukiem tuż przed moim nosem. Zakląłem cicho, jednak nie poddawałem się.
Wbiegłem po schodach na wyższe piętro, przyoblekając twarz w najbardziej czarujący uśmiech.
Gdy ponowiłem próbę integracji z mieszkańcami bloku, drzwi otworzyła mi kobieta na wózku inwalidzkim. Zamurowało mnie lekko, bo spotkałem ją już wcześniej. Miała krótkie brązowe włosy i była stosunkowo młoda. No, może piętnaście lat starsza ode mnie. Ale sam nie czułem się młodo. Zdawało się, że ona również mnie poznała.
- W czym mogę pomóc? – spytała.
- Czy pożyczy mi pani trochę soli? Troszeczkę, dosłownie pół łyżeczki, naprawdę.
- Jasne. Wejdź, proszę.
Więc wszedłem. Wskazała mi ręką krzesło i usiadłem. Przyniosła z kuchni sól i ucięliśmy sobie grzecznościową, sąsiedzką pogawędkę, jak to zwykle ludzie robią w takich sytuacjach. Tak jakoś złożyło się, że obiecałem jej, że wpadnę do niej wieczorem. Obydwoje nie mieliśmy z kim rozmawiać, więc pasowało nam to.
Jak powiedziałem, tak zrobiłem. Zjadłem obiad, a później poszedłem do pani Ireny. Siedzieliśmy przy stole i rozmawialiśmy o życiu. Przyznała mi, że ma trzydzieści pięć lat, a jej mąż opuścił ją, gdy dowiedział się, że zachorowała na stwardnienie rozsiane. Wysłuchałem tej opowieści z zainteresowaniem, lecz bez cienia litości. Wiedząc, że dokucza jej samotność, zapytałem:
- Nie boi się pani zapraszać mnie do swojego mieszkania?
- Mówiłam już, żebyś mówił do mnie po imieniu.
Nie odpowiedziałem. Czekałem.
- Dlaczego miałabym się bać?
Zaśmiałem się drwiąco.
- Chodzi ci o te plotki? – spytała – Wolę sama przekonać się, czy są prawdziwe.
- Szlachetnie.
- O co ci chodzi?
Wstałem, gwałtownie odpychając krzesło. Pani Irena drgnęła.
- Sprawa jest banalnie prosta – nachyliłem się w jej kierunku – Nie jestem wariatem, mimo że mogłoby się zdawać inaczej. Ze mną po prostu nie warto rozmawiać.
Jak najdobitniej wytłumaczyłem jej, z kim ma do czynienia. Gdy skończyłem mówić, zapadła głęboka cisza. Zdawało się, że Irena jest wzruszona, ale może było to tylko moje osobiste odczucie.
- Mam dla ciebie propozycję – odezwała się po długiej chwili milczenia – Obydwoje jesteśmy tak samo samotni, nie mamy z kim rozmawiać…
- Hm?
- Może po prostu przychodziłbyś do mnie dwa lub trzy razy w tygodniu i rozmawiał ze mną chociaż dwie godziny… Płaciłabym ci dwieście złotych za miesiąc…
- Co?!
- No… Myślę, że to dobry sposób, żebyś zarobił trochę pieniędzy… Mogę płacić więcej…
- Za kogo pani mnie uważa?!
Zatrząsłem się z wściekłości i przewróciłem krzesło, które z łoskotem uderzyło o podłogę. Skierowałem się w kierunku drzwi.
- Czekaj…
Odwróciłem się.
- Pani myśli pewnie, że jestem tacy jak oni wszyscy… Że nie stać mnie na żaden bezinteresowny gest wobec drugiego człowieka?
- Masz rację.
- Jak mogłem być taki głupi…
- Przepraszam.
- Myślałem, że ktoś wreszcie rozmawia ze mną ot tak… - podniosłem głos – A pani po prostu z czystej desperacji chciała mnie sobie kupić?!
Drzwi się otworzyły i do mieszkania weszła stara, chuda kobieta.
- Wszystko w porządku, Irenko? – zapytała.
- Tak.
- Słyszałam krzyki i zaniepokoiłam się o ciebie – spojrzała na mnie znacząco – Wolałam się upewnić, czy nic ci nie jest.
- Ja już wychodzę – powiedziałem.
- To moja wina – Irena podjechała na wózku w moim kierunku – Przepraszam.
Cofnąłem się i mimowolnie skrzywiłem.
- Wie pani – zmrużyłem oczy – W dupie mam przeprosiny.
- Na pewno wszystko dobrze?
Staliśmy tak w milczeniu. Stara kobieta gapiła się na mnie podejrzliwie, a Irena z niemą prośbą w oczach. Wyszedłem z mieszkania. Starałem się nie trzasnąć drzwiami.

*

Spacerowałem po starym mieście. Podobały mi się te wybrukowane uliczki, zabytkowe kamienice, a nawet strzeliste wieże kościoła. Gdy nie chciałem siedzieć w ciasnym mieszkaniu, po prostu wychodziłem. Tak jak teraz.
Na szybie małej kawiarni przyklejone było ogłoszenie. Szukali pracowników. Wszedłem do środka, niby co miałem do stracenia…
Przez szybę wszystko jest jakby rozmyte. Samochody tracą rozmach i kolor, znikają zapachy, zacierają się kształty…
- Czy mogę panu w czymś pomóc? – spytała młoda kobieta, której twarz zdawała się znajoma.
- Ja w sprawie pracy.
Zaprowadziła mnie na zaplecze, gdzie porozmawialiśmy sobie szczerze. Spotkałem Klarę już wcześniej, na dworcu. Kłóciła się z rodzicami.
Wysłuchała mojej historii, a później się rozpłakała. Powiedziałem jej, że jej brat żyje. Mieszka w pustakach koło Komorowickiej i przedstawił mi się jako Kruczek.
Dostałem tę pracę.
„Poczułem podmuch powietrza wprawionego w ruch skrzydłem szaleństwa” - Charles Baudelaire
Odpowiedz
#4
Cytat: dostosowując się do prośby Antonii, skracam 8 dni tygodnia.
No tak, najlepiej wszystko zgonić na Antonię. DodgyCoolBig GrinTongue

14:27

Cześć Milion (w sumie to ja nawet nie wiem, jaki ty rodzaj ludzki jesteś, chłopak, czy dziewczyna), dwa dni po czasie, ale jestem. Troszku gorzki mnie zmotywował.
Może najpierw a propos wystawiania komentarzy. Wystawiałaś (najwyżej później poprawię) kiedyś komentarz? ale nie dwa zdania, ale taki porządny?
No powiedzmy, tekst ma (nadal nie kumam ilości tych znaków)6 stron, a akurat tak się składa, że trza co chwilę coś pokazywać palcem, że jest źle. Jak myślisz, ile trwa wystawienie takiego komentarza?

14:32 (to nic, że powinnam robić obiad)

No dobra, może teraz do meritum (spodobało mi się to słowo szczepana) mojej wizyty:

Cytat:W pokoju rozlega się muzyka.
Nie znoszę czasu teraźniejszego, ale na razie mi nie przeszkadza.

Cytat:W pokoju rozlega się muzyka. Cudowna muzyka…
Czemu to nie jest w jednym zdaniu?

Cytat:więc zaraz przelewam słowa na papier.
zaraz? Może: "natychmiast".

Cytat:Pokój wiruje kolorami i mieni się obrotami.
Mieni się obrotami???

Cytat:rozumiem nic z tych wielkich zdań,
Czuję tu zgrzyt, bo dlaczego wielkich, no, że wielkich nie rozumiesz, to rozumiem, ale po co to zaznaczać? logiczniej brzmiałoby "małych".

Cytat:i próbuję się skoncentrować.
A po co?
Bo ja jako czytelnik nie wiem, po co, A chciałabym wiedzieć.

Cytat:O co chodziło z tą kartką? Zniknęła.
Nie czaję bazy, no ale brnę dalej.

Cytat:Podnoszę się z łóżka i na nie swoich nogach zmierzam do kuchni. Zgłodniałem.
Za dużo krótkich zdań.

14:42 (włączam światło, bo mi ciemno)

Nie znoszę za dużej ilości zdań. Tak się teraz pisze?
Jeżeli tak, to z pisaniem jest coraz gorzej.
Książka 700 stron, a połowa to zdania, które składają się z jednego słowa.
Może:
...zmierzam do kuchni, bo zgłodniałem?

Cytat:tóra jest przepełniona roztańczonym, kolorowym światłem.
Bohater brał jakieś narkotyki?

Cytat:Która godzina? Patrzę na zegar wiszący na ścianie. Niemożliwe, tak wcześnie? I dlaczego ta godzina? Czarna tarcza zdaje się emanować jakąś zwycięską siłą, przez co mimowolnie wpatruję się w nią i nie mogę odwrócić wzroku. Wiem, że oślepnę, ale zegar mnie hipnotyzuje. Wiem, że umrę od tego, ale wyrzucam z myśli świadomość o wszelkim innym istnieniu, o otaczających mnie przedmiotach, o jedzeniu, bólu i samotności, a w epicentrum mojej marnej egzystencji pozostawiam tylko wskazówki zegara, które zatrzymały się na tej jedynej godzinie – niemo wrzeszczącym świadectwie zakończonego bytu.
Ja bym to dała na sam początek, bo jest ciekawsze.

14: 48
Ok, to na razie wszystko z mojej strony.
Czasami to męczy, że co chwila człowiek coś cytuje i chce coś od siebie powiedzieć. Dopiero wstałam.
Jeszcze tu wrócę.
Antonia? - 35 lat i 60 kilogramów czystej skromności. Angel
Odpowiedz
#5
Kursywa na początku skojarzyła mi się z "Malarzem Zdarzeń" Hakai.
Czasem warto się przyjrzeć, czy przymiotniki są w odpowiedniej kolejności, bo nierzadko można coś przestawić na lepszy szyk.
Cytat:Siedziałem na brudnym, starym siedzeniu i opierałem głowę o wilgotną szybę. Pociąg wlókł się po torach, wydając z siebie monotonny stukot. Dwie starsze kobiety zerkały na mnie podejrzliwie i wymieniały między sobą zalęknione szepty. Czy miały powody, by się mnie obawiać? Ubrania, których nie zmieniałem od ponad tygodnia, nie świadczyły o mnie dobrze. Niepokój mógł też budzić fakt, że jedynymi moimi bagażami

Cytat:Albo, gdzie spać.
Tu bym nie dała przecinka.
Jakoś w tym akapicie męczy mnie dużo "moim" w zestawieniu z narracją pierwszoosobową. Nie przepadam za nią, ale wygląda w porządku - tylko że bym trochę przeredagowała, jakąś stronę bierną dodała miejscami.
Cytat:Jakiś żal nieopisany
Tutaj to o szyku. Aż powiało patosem.

Cytat:Popchnąłem ją, jej wielka masa zwaliła się na siedzenie, a ja wysiadłem z pojazdu. Zaraz jednak zawróciłem, wsiadłem tam z powrotem i wyprowadziłem z niego wózek inwalidzki, na którym siedziała jakaś kobieta. Ona podziękowała, chciała coś powiedzieć, porozmawiać…
A co mnie to obchodzi. Odszedłem w nieznane.
LUBIĘ TO!!!
Chociaż to "w nieznane" spokojnie można wykopać.

"Życie jest jak rzeka. Nie umiem pływać". Heart Wielkie umysły myślą podobnie. Tongue
Zastanawia mnie ten czynsz. 500 zł za ruderę? Serio? Niby że desperacja i kiepskość, ale na obrzeżach miasta w kiepskich warunkach można dostać i za 300. Znajomi płacą 450 za mieszkanie w centrum Poznania w warunkach cud-miód.
No ale "jeśli taka jest Twoja wola". Wink
Też fakt, że istotnie chodzi o -50, więc luzik. W sumie można by to zapisać bez szastania liczbami, ale to zależy od zamiłowań.

Cytat:Powiedziałem jej, że jej brat żyje. Mieszka w pustakach koło Komorowickiej i przedstawił mi się jako Kruczek.
Mieszka czy mieszkał? Bo ciężko ogarnąć. Tongue

Bardzo mega jest ten Paweł. Bardzo lubię Twoje pisanie. Jak wstawisz resztę, rzucę gwiazdkami.
Odpowiedz
#6
Antonio, dziękuję za długo oczekiwany komentarz. Heart
(12-12-2015, 14:50)Antonia napisał(a): Cześć Milion (w sumie to ja nawet nie wiem, jaki ty rodzaj ludzki jesteś, chłopak, czy dziewczyna), dwa dni po czasie, ale jestem. Troszku gorzki mnie zmotywował.
Może najpierw a propos wystawiania komentarzy. Wystawiałaś (najwyżej później poprawię) kiedyś komentarz? ale nie dwa zdania, ale taki porządny?

Jestem osobą bezosobową. Żarcik, na pewno nie jestem rodzaju męskiego.
Wystawiałam kiedyś komentarz, nawet nie jeden (mam nadzieję, że porządny). Wiem, ile czasu to zajmuje. Mi zajęło pół godziny, bo jestem nowa (i niezbyt ogarnięta) i nie rozumiem funkcjonowania tego forum. Na innych forach też wystawiałam.
Oczywiście poprawię wyszczególnione błędy. Trochę tylko przyczepię się do kilku szczegółów:


(12-12-2015, 14:50)Antonia napisał(a):
Cytat:Pokój wiruje kolorami i mieni się obrotami.
Mieni się obrotami???

Może zauważyłaś, że całe to zdanie jest na odwrót i na wspak? Wiruje kolorami? Mieni się obrotami? Halo, o co chodzi Wink

(12-12-2015, 14:50)Antonia napisał(a):
Cytat:O co chodziło z tą kartką? Zniknęła.
Nie czaję bazy, no ale brnę dalej.

O to właśnie chodzi! Masz nie czaić bazy.

(12-12-2015, 14:50)Antonia napisał(a): Bohater brał jakieś narkotyki?

Zgaduj, zgaduj Big Grin

(12-12-2015, 14:50)Antonia napisał(a):
Cytat:Która godzina? Patrzę na zegar wiszący na ścianie. Niemożliwe, tak wcześnie? I dlaczego ta godzina? Czarna tarcza zdaje się emanować jakąś zwycięską siłą, przez co mimowolnie wpatruję się w nią i nie mogę odwrócić wzroku. Wiem, że oślepnę, ale zegar mnie hipnotyzuje. Wiem, że umrę od tego, ale wyrzucam z myśli świadomość o wszelkim innym istnieniu, o otaczających mnie przedmiotach, o jedzeniu, bólu i samotności, a w epicentrum mojej marnej egzystencji pozostawiam tylko wskazówki zegara, które zatrzymały się na tej jedynej godzinie – niemo wrzeszczącym świadectwie zakończonego bytu.
Ja bym to dała na sam początek, bo jest ciekawsze.

Zastanowię się.

Cześć, Bel, stęskniłam się Big Grin
(12-12-2015, 15:28)BEL6 napisał(a): Kursywa na początku skojarzyła mi się z "Malarzem Zdarzeń" Hakai.
Podobieństwo przypadkowe, bo jak mniemam, to opowiadanie jest troszkę starsze. Wink

(12-12-2015, 15:28)BEL6 napisał(a): Jakoś w tym akapicie męczy mnie dużo "moim" w zestawieniu z narracją pierwszoosobową. Nie przepadam za nią, ale wygląda w porządku - tylko że bym trochę przeredagowała, jakąś stronę bierną dodała miejscami.

Racja. Najbardziej uciążliwy problem z narracją pierwszoosobową- powtórzenia. Wyeliminuję je, obiecuję. Po to wrzuciłam ten tekst, żeby go poprawić (między innymi).


(12-12-2015, 15:28)BEL6 napisał(a): "Życie jest jak rzeka. Nie umiem pływać". Heart Wielkie umysły myślą podobnie. Tongue
Spoiler! Big Grin


(12-12-2015, 15:28)BEL6 napisał(a): Zastanawia mnie ten czynsz. 500 zł za ruderę? Serio? Niby że desperacja i kiepskość, ale na obrzeżach miasta w kiepskich warunkach można dostać i za 300. Znajomi płacą 450 za mieszkanie w centrum Poznania w warunkach cud-miód.
No ale "jeśli taka jest Twoja wola". Wink
Też fakt, że istotnie chodzi o -50, więc luzik. W sumie można by to zapisać bez szastania liczbami, ale to zależy od zamiłowań.
W Bielsku jest okropny problem z mieszkaniami. Chodzi przede wszystkim o brak ofert. Mieszkając na bielskim osiedlu, płaciłam ponad tysiąc polskich złotóweczek za 32 metry kwadratowe, a gdy musiałam się wyprowadzić, nie mogłam znaleźć lokalu poniżej tej ceny. Przekichane. Co do tematu: szastanie liczbami w jakimkolwiek tekście jest całkowicie nieuzasadnione, więc muszę to poprawić.

Poprawię wszystko, serio. Naprodukowałyście się, sprawiłyście mi ogromną radość. Dzięki wielkie! Heart
I teraz dwa kolejne dni. Nie za szybko? Jakoś nie lubię Trzeciego dnia tygodnia, więc chcę go "przykryć" Czwartym dniem.

Trzeci dzień tygodnia

Biegam w kółko po pokoju. Najchętniej wyszedłbym z mieszkania, ale drzwi i okna są zamknięte. Ściany mogę przenosić, ściany… Wskakuję na łóżko, z łóżka na fotel, a z fotela na stół. Coś się rozbija, ale mam to gdzieś. Mogę wszystko. Jestem bogiem, kreatorem, demiurgiem. Dobrem, złem, ciszą, hałasem, chaosem, ładem, spokojem, destrukcją, snem, życiem… Nic mnie nie pokona, niczego ani nikogo się nie boję. To ja jestem strachem.
Zatrzymuję się na środku pokoju. Kręci mi się w głowie, serce bije jak oszalałe, ale nie obchodzi mnie to. Czy to ważne? Ważna jest ta chwila, ważny jestem ja i moja moc tworzenia i niszczenia. Ogarnia mnie dobrze znane uczucie, które traktuję, jak coś całkowicie naturalnego. Bez cienia niepokoju pozwalam, by małe, białe robaki spacerowały pod moją skórą. Nie jest to przyjemne, lecz zupełnie normalne. One, niewzruszone moim obrzydzeniem, kontynuują swój przemarsz przez moje ciało.
I co z tego.

***

Otworzyłem oczy. Gitary były nastrojone, sprzęt rozstawiony, a my czekaliśmy, aż będziemy mieli dla kogo grać. Leżeliśmy na zimnej podłodze, ciągle odczuwając działanie wypalonych przed chwilą skrętów.
Ktoś przyszedł. To Mela z kilkoma koleżankami. Podnieśliśmy się ociężale i zagraliśmy jak zwykle, dając z siebie jak najwięcej i próbując nie połamać kości.
Po wszystkim ludzie się rozeszli. Zostaliśmy z Melą sami. Staliśmy naprzeciwko siebie i gdy tak patrzyłem w jej oczy smutne jak deszcz, pojawiło się dziwne uczucie nieodczuwane przeze mnie nigdy wcześniej. Odruchowo objąłem ją i pocałowałem, lecz od razu poczułem się głupio. Sądziłem, że osoba o tak wielkim sercu zasługuje na kogoś lepszego niż ja.
- Przepraszam – powiedziałem.
- Przestań.
- Co?
- Przestań mnie ciągle przepraszać.

*

Stałem na przystanku, nie wiem nawet po co. Padało. Za szybą stała para młodych ludzi. Całowali się. Ich sylwetki rozmywały się i były ledwo widoczne w natłoku dźwięków pod tęczą barw parasola. Pachniało wiosną i wschodzącym słońcem.
Patrzyłem… I wreszcie chciałem oddychać.

*

To miasto było takie mokre. Odwrotne i na wspak… Spacerując ciemnymi zaułkami, nie mogłem osądzić, czy poruszam się w przód czy może stawiam kroki do tyłu. Chodząc, zdawałem sobie sprawę ze swojej samotności. Byłem ja i byli oni – inni ludzie. Do czasu, aż spotkałem . Teraz byliśmy my.
Natknąłem się na Melę, wydostając się z lepkiej ciemności miejsca, w które człowiek nie powinien się zapuszczać. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu.
- Nie możesz się we mnie zakochiwać.
- Dlaczego? – spytała, zabawnie przekrzywiając głowę.
- Bo jestem ćpunem.
- Przecież nie będziesz nim wiecznie.
Rozparła mnie obezwładniająca radość, bo wiedziałem, że ona ma rację. Nie wiem, co działo się później, ale wiem, że nie posłuchała mojego ostrzeżenia. Zakochała się. I ja też.

*

Kończyłem sprzątać kawiarnię i już miałem zamykać. Wycierałem ostatnie stoliki, gdy do środka weszli Mela i Trybula. Moja pracodawczyni, z którą prawie się zaprzyjaźniłem, nie powiedziała nic. Uśmiechnęła się tylko i wyszła, żeby dokończyć rachunki z zeszłego miesiąca.
- Masz śmieszny fartuch – stwierdziła Mela.
- Twarzowy – dodał Trybula.
Coś…

*

Nie miałem ciała. Unosiłem się lekko nad sennym miastem. Ciało zostało gdzieś na dole. Huśtało się, siedząc na łańcuchu odgradzającym chodnik od jezdni. Nie bałem się, że spadnie, bo wreszcie się od niego uwolniłem. Mogłem szybować w przestworzach nieograniczony nim i całkowicie wolny. Mela stanęła naprzeciw mnie i chwyciła mnie za ramiona, więc byłem zmuszony powrócić do tej klatki więżącej mój umysł.
- Co brałeś? – spytała.
Nie pamiętałem. Głowa opadła mi do przodu, nie potrafiłem jej utrzymać.
- Zaprowadzę cię do domu.

*

Leżałem, chyba na łóżku, niezupełnie wiedziałem. Może nie leżałem. Wiem, że słyszałem słodki głos Meli i przepełniony gorzkim rozczarowaniem głos Trybuli. Zapewne siedzieli przy mnie wśród zużytych strzykawek, pustych butelek i proszków. Rozmawiali… Nie słyszałem słów, byłem zbyt otumaniony, ale…
- Straciliśmy go – powiedział Trybula głosem tonącym w rozpaczy i rezygnacji.
…to oznacza tylko jedno…
- Uratujemy.
…jestem heroinistą.

*

Wyszedłem z mieszkania. Chciałem zobaczyć się z Melą. Musiałem się z nią zobaczyć. Gdy tylko przekroczyłem próg, stwierdziłem, że nie dam rady zejść ze schodów. Kręciło mi się w głowie, było mi niedobrze, a na dodatek drżałem jak w febrze. Kurczowo chwyciłem się poręczy, żeby nie upaść i zacząłem szukać telefonu w kieszeniach spodni. Nie zdołałem utrzymać go w ręce dłużej niż kilka sekund, wypadł mi od razu, z hukiem staczając się po schodach. Przekląłem cicho. Zacząłem schodzić po zimnych stopniach, lecz na ostatnim poplątały mi się nogi i runąłem do przodu, twarzą w dół.
- To pański telefon?
Niżej stała stara kobieta, ta, którą spotkałem w mieszkaniu Ireny.
- Tak.
Klęczałem i starałem się powstrzymać dzwonienie uderzających o siebie zębów. Wstałem bardzo powoli, próbując zachować równowagę.
- Proszę – kobieta włożyła mi telefon w dłoń.
- Dziękuję.
Trzęsącymi się rękami próbowałem wystukać numer Meli, żeby do niej zadzwonić.
- Ratuj… - wyszeptałem.
Bez skutku, telefon znowu uderzył o podłogę.
- Dobrze się pan czuje?
- Tak.
Pochyliłem się, ręką objąłem brzuch. Zjedzone wcześniej śniadanie zapragnęło wydostać się na zewnątrz.
- Pewnie naćpany… - burknęła pod nosem.
Wyminąłem ją, ignorując całkowicie.
Wieki później siedziałem na parterze pod rzędem skrzynek na listy. Nie pamiętałem, jak się tam znalazłem, ale byłem pewien, że moje życie dobiega końca. Pani Irena wpatrywała się we mnie z zatroskaniem.
- Zadzwonić po pogotowie? – spytała.
- Nie, ja tylko…
- Odstawiłeś?
- Wszystko.
- Zacznijmy jeszcze raz.
Wyciągnęła do mnie dłoń, którą uścisnąłem.
- Irena.
- Paweł.
Uśmiechnąłem się z trudem. Na klatkę schodową weszła Mela. Kobiety przedstawiły się sobie nawzajem.
- Pojedźmy windą – poprosiłem.
- Tutaj nie ma windy.
Mela uklękła przy mnie. Milczałem.
- Pomogę ci – powiedziała.
I pomogła.

Czwarty dzień tygodnia

Ściany zmieniają barwy. Przechodzą płynnie od koloru żółtego, przez czerwony, fioletowy, niebieski i kończą na zielonym. Może jednak na czarnym?
Powietrze drży od zapachu czekolady, pasty do zębów i papierosów. Cały pokój pogrąża się w szaro-żółto-zielono-niebieskim dymie. Próbuję złapać kolorową mgiełkę w dłonie, ale jest nieuchwytna, tak jak nieuchwytny bywa powiew świeżego powietrza na ulicach tego miasta.
Wszystkie przedmioty falują, pokrywając się płaszczem barw. Kąty zaokrąglają się, okręgi prostują, granice znikają,, a punkty zacierają swą obecność pozorem istnienia.
Nim zdążę się zorientować, już jestem poza ciałem. Patrzę na swoją sylwetkę zajmującą prawie całą powierzchnię łóżka, na swoje nieobecne spojrzenie, zmęczoną twarz i zimne dłonie. Ogarnia mnie smutek. To nie tak miało być. Odwracam się i odchodzę. Wsiadam do autobusu, znam swój cel i wiem dokąd jadę. Jasno świecące gwiazdy wyznaczają mi drogę przez granatowe niebo. Do słońca…
Zgubiłem się. Mijam znak oznaczający wjazd do Świebodzina. Nie był to cel mojej wyprawy… Ale co było celem? Nie pamiętam, zgubiłem się.
Stoję w kawiarni. Ktoś musi powycierać te latające spodki.
Lecę… Merkury, Wenus, Ziemia, Mars… Ziemia.
Spadam. Mijam lecące samoloty, ptaki, helikoptery, statki kosmiczne, batyskafy, łodzie podwodne, samochody, makarony ulic i rozsypane klocki domów. Ląduję w swoim łóżku. Przez chwilę słucham szeptów pleśni, która przekrada się po suficie, myśląc, że jest niezauważona. Drwi ze mnie i szydzi z mojego ulegającego deformacjom ciała. Ciało, ta zimna powłoka, zaciska swoje kleszcze, obejmuje oślizłymi mackami moją duszę i wsysa ją do środka z gracją zepsutego odkurzacza.
Leżę na łóżku, a miękka pościel otula mnie, udając troskę. Czy to na pewno pościel? A może woda? Unoszę się na jej powierzchni, gdy nagle uświadamiam sobie, że nie potrafię pływać. Przerażenie zaciska dłoń na moim gardle, zaczynam młócić wodę rękami… Tonę! Nie ma osoby, która pomogłaby mi, uratowała… A ja nie mogę oddychać.


***
Otworzyłem oczy i spojrzałem prosto na Melę. Stukot kół pociągu kołysał nas do snu, musieliśmy uważać, żeby nie zasnąć.
- Dziwnie płynie los ludzki – stwierdziłem – Chciałem uciec ze Świebodzina, teraz tu wracam.
Mela posłała mi ciepły uśmiech. Patrzyłem z podziwem na jej odbicie w szybie.
- Trybula nie ma ci tego za złe? – spytała – Opuszczasz próbę przed waszym pierwszym koncertem.
- Nie… Wie, że niektóre sprawy wymagają wyjaśnienia. Nie można żyć normalnie, gdy przeszłość nieustannie depcze nam po piętach, a wspomnienia drażnią, szepcąc do ucha.
- Jaka ona była?
- Kto?
- Gosia.
Spuściłem wzrok. Zrobiło mi się słabo, jak zawsze, gdy wspominałem tę dziewczynę.
- Trafiła do Nowego Dworku, bo przedawkowała antydepresanty, jednak… Wiesz, to nie był jej największy problem.
Mela patrzyła na mnie wyczekująco.
- Zamknęła się w swoim pokoju. Przez okrągły tydzień żywiła się jedynie czekoladą i pigułkami. Cały czas oglądała telewizję. Amerykańskie teleturnieje.
- Była uzależniona od czekolady?!
- I odmóżdżających programów telewizyjnych. Miała dwadzieścia lat – mój głos się załamał – Całe życie przed sobą, plany, marzenia… Piękne marzenia. Marzyła o miłości, prawdziwym domu i szczęściu. Po zajęciach terapeutycznych potrafiła godzinami rozmawiać. Miała dar mówienia. Wszyscy słuchaliśmy z zachwytem jej słów, które niosły nadzieję. Później cała załoga wróciła do Bielska, a ja i Gosia zostaliśmy sami. Zrobiło się jakoś nudno i przykro. Była zmęczona… - urwałem.
Schowałem twarz w dłoniach. Dojechaliśmy.

*

To prawda, że los zatacza koło. Stałem sam na świebodzińskim dworcu, bo Mela poszła kupić bilety na pociąg powrotny. Nad moją głową przelatywały dwa samoloty – mechaniczne ptaki, potwory ze stali i tworzyw sztucznych, których zadaniem było udowodnić, że człowiek potrafi wzbić się w powietrze. Patrzyłem na tę iluzję wolności z ogromnym żalem. Ludzie już na zawsze pozostaną ograniczeni, a prawdziwa wolność nie istnieje.
Mela złapała mnie za rękę.
- Kupmy kwiaty – powiedziała.

*

Szliśmy po tych ulicach, jakże dobrze mi znanych i znienawidzonych. Cały żal uleciał gdzieś w powietrze, pozostawiając miejsce dla chłodnego spokoju i opanowania. Nigdy jeszcze nie byłem tak spokojny, jak dzisiaj. Nareszcie czułem, że nie jestem samotny, a ktoś chce pomóc mi przebyć tę trudną drogę, wyjść na spotkanie z przeszłością i pogodzić ją z teraźniejszością.
Klara radziła mi, że najlepszym sposobem na zamknięcie świebodzińskiego rozdziału jest powrót do szkoły i zgoda stron zwaśnionych. Irena natomiast uważała, że powinienem przede wszystkim rozmówić się z rodzicami i pierwszy wyciągnąć do nich rękę. Postanowiłem skorzystać z obydwu propozycji, jednak nie zamierzałem wyciągać ręki do nikogo, bo wiedziałem, że prędzej czy później ręka ta zostanie odtrącona.
Wszedłem do budynku technikum, z którego zostałem wyrzucony w poprzednim roku szkolnym, gdy uczęszczałem do trzeciej klasy. W dłoni trzymałem bukiet kwiatów. Mela została na zewnątrz, chciałem tę sprawę załatwić sam. Ona wiedziała.
Rok temu osiągnąłem apogeum mojej degeneracji. Zrobiłem ostateczny krok prosto w głęboką przepaść, którą sam sobie wykopałem. Po miesiącach imprezowania, picia i zażywania różnego rodzaju środków odurzających, wreszcie upadłem na samo dno. Teraz chciałem się podnieść.
Stałem przed pokojem nauczycielskim. Zapukałem. Drzwi otworzyły się. Tak, to ona. Patrzyłem na kobietę, która jako jedyna podjęła desperacką próbę wyrwania mnie z nałogu i której odwdzięczyłem się, atakując nożem. Patrzyłem i widziałem strach w jej oczach. Widać było, że pragnie się wycofać.
- Proszę mnie wysłuchać – poprosiłem.
Zawahała się.
- Chciałem… - nie wiedziałem, co powiedzieć – Ja… Przepraszam.
Wręczyłem jej kwiaty. Żałowałem, że Meli nie było przy mnie.
- To nie załatwia sprawy – powiedziała.
- Wiem. Nie byłem wtedy sobą…
- Tylko nie mów, że się zmieniłeś.
- Nie. Jedynie wymieniłem gumową kulkę na mózg.
Zaśmiała się. Była nauczycielką wychowania fizycznego, która porównywała działanie narkotyków do tworzyw sztucznych.
- I jeszcze – dodałem – Dziękuję. Pomogła mi pani.
- Radzisz sobie?
- Tak. Chodzę na terapię, pracuję i planuję zakończyć edukację – uśmiechnąłem się.
- Gdzie teraz mieszkasz? Twoi rodzice mówili, że uciekłeś z domu…
- Sami mnie wyrzucili.
Zdziwiła się.
- Mieszkam w Bielsku.
- Daleko.
- Wystarczająco daleko. Przyjechałem tutaj, żeby się pożegnać. Nie mam zamiaru wracać do Świebodzina. To miasto zniszczyło mi życie.
Opowiedziałem jej…


*

Siedziałem przy stole, obok mnie Mela, a naprzeciwko moi rodzice. Mdliło mnie, chciałem wstać, wyjść i zapalić papierosa.
- Masz zamiar się tłumaczyć? – spytał pogardliwie ojciec.
- Chcę wam wyjaśnić, dlaczego uciekłem z Nowego Dworku.
- Czyli będziesz się tłumaczyć.
- Nie, ja nie dam rady – powiedziałem do Meli.
- Streszczaj się, zajmujesz nasz cenny czas.
- Przestań, Krzysiek. Pozwól mu mówić.
Mama chwyciła mnie za rękę, którą natychmiast wyswobodziłem z uścisku. Ukryłem twarz w dłoniach.
- Dobra, słuchajcie – Mela zaczęła mówić – Państwo myślicie, że wasz syn to skończony ćpun i degenerat, lecz sami nie jesteście lepsi – wstała, widząc, że ojciec chce zaprotestować – Gdy uciekł z ośrodka, nawet nie zainteresowało was, dlaczego to zrobił – podniosła głos – Może miał powody? To wy powinniście się wstydzić, bo rolą rodzica jest pomagać dziecku, gdy tego potrzebuje.
- Jakie powody?!
Ojciec ledwo powstrzymywał się, żeby nie wybuchnąć. Pewnie miał ochotę uderzyć Melę i wyrzucić nas za drzwi. Tak jak mnie ostatnim razem.
- Dosyć! Przestańcie! – nie mogłem ich dłużej słuchać –Nie uciekłem z ośrodka po to, żeby grać w zespole. Tak myśleliście, prawda?
Skinęli głowami prawie cierpliwie.
- Miała na imię Gosia…
- Nie chcę słuchać o twojej niespełnionej miłości – zadrwił ojciec.
Zaśmiałem się gorzko.
- Powiesiła się na klatce schodowej w ośrodku. Znalazłem jej ciało. Wisiała sobie w swojej ulubionej zielonej sukience, jeden but zsunął jej się ze stopy. Wyglądała jak lalka.
- Synu… - mama znowu próbowała chwycić mnie za rękę, ale nie pozwoliłem.
- Była zmęczona tymi teleturniejami i miała dość czekolady… - zaczynałem bredzić.
- Gdybym wiedział… - ojciec próbował się tłumaczyć.
- Nie dał mu pan wtedy dojść do słowa.
Zapadła cisza, w której zaczęliśmy tonąć. Rodzice szukali słów mogących wydobyć ich z tego niezręcznego podpowierzchniowego położenia.
Wstałem.
- Spóźnimy się na pociąg.
Nie spóźniliśmy się.
„Poczułem podmuch powietrza wprawionego w ruch skrzydłem szaleństwa” - Charles Baudelaire
Odpowiedz
#7
Cytat:Może zauważyłaś, że całe to zdanie jest na odwrót i na wspak? Wiruje kolorami? Mieni się obrotami?
CUDOWNIE!!!
Antonia? - 35 lat i 60 kilogramów czystej skromności. Angel
Odpowiedz
#8
No tak. Zadziwiająco dobre.

Powiem Ci od razu i na samym początku. Nie lubię twórczości o ćpunach, alkoholikach itp. W ich przypadku moje zdanie (oględnie mówiąc) jest dosyć radykalne. Ale ja nie o tym.

Oczywiście moi Krytycy (a są znacznie lepsi w tym ode mnie) pewnie znajdą jakieś niewielkie niedociągnięcia. Ja ich nie widzę, czyli jak dla mnie to już duży sukces. Podoba mi się styl tego opowiadania. Sposób prowadzenia akcji, mimo, że prowadzony cały czas z pozycji pierwszoosobowej, nie jest bynajmniej styczny. To kolejny niewątpliwy plus.

Oczywiście, domyśliłem się, że te fragmenty pisane kursywą stanowią wizje usmażonego narkotykami umysłu. Na ile jest to wyidealizowana wizja artystyczna, a na ile rzeczywiste objawy, nie wnikam. Najważniejsze, że wygląda realistycznie.

Mnie krótkie zdania pojedyncze akurat nie przeszkadzają. Uważam nawet, że podnoszą dynamikę tekstu, ale to znów tylko moje zdanie.

Czyli reasumując, bardzo dobrze napisany tekst. Twój zaś warsztat pisarski bardzo mi się podoba.

Jak widać trzeba było trochę tylko "poszturchać" żeby rozwiązał się worek z komentarzami. Nie trać więc nadziei.

Swoją drogą trochę szkoda, że ktoś nie napisze tak dobrego opowiadania o chłopaku, który pracuje na dwa i pół etatu, opiekuje się sędziwą matką, buduje dom, i np odkłada od lat na wakacje życia.... Czemu? Bo nieciekawie?

Ps: Antonio:

Oprócz wszystkich przymiotów Twojego umysłu (o czy nieraz mogłem się przekonać), jesteś bardzo atrakcyjną "bestyjką" Smile. Fajnie, że pokazałaś nam swoją buzię w awatarze.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#9
Gorzki, dziękuję za tak miłe słowa, aż się cieplej na serduszku robi. Shy

(13-12-2015, 15:10)gorzkiblotnica napisał(a): Powiem Ci od razu i na samym początku. Nie lubię twórczości o ćpunach, alkoholikach itp.

Również nie lubię, bo się przejadło, było setki razy i nikt nie napisze już nic nowego.

(13-12-2015, 15:10)gorzkiblotnica napisał(a): Swoją drogą trochę szkoda, że ktoś nie napisze tak dobrego opowiadania o chłopaku, który pracuje na dwa i pół etatu, opiekuje się sędziwą matką, buduje dom, i np odkłada od lat na wakacje życia.... Czemu? Bo nieciekawie?
Dlaczego nie? Brzmi jak wyzwanie. Wink

(13-12-2015, 15:10)gorzkiblotnica napisał(a): Jak widać trzeba było trochę tylko "poszturchać" żeby rozwiązał się worek z komentarzami. Nie trać więc nadziei.
Jakoś nie lubię "poszturchiwać", ale odzyskałam nadzieję. Jest dobrze.

Jedziemy dalej:

Piąty dzień tygodnia

- Uśmiechnij się tak, jak ja, od ucha do ucha. Na co czekasz? Będzie dobrze, jeszcze jest dla mnie nadzieja, nie przejmuj się. Przepraszam – mówię do swojego odbicia w lustrze - Zgrzytam zębami? Nie oznacza to u mnie złego nastroju. Moje samopoczucie jest świetne, mimo bólu głowy i zacinającego się serca. Serduszko, dlaczego tak dziwnie pracujesz? Psujesz się? Nie ma takiej potrzeby. Już jutro będę działał. Pójdę na cmentarz, zapalę znicz…
Dlaczego nie zrobię tego teraz? Wychodzę na ciemną klatkę schodową. Jest środek nocy.
- Nie wziąłem znicza. Trudno, kupię po drodze.
Słyszę kroki i w panice wracam do mieszkania.
- No to jednak nigdzie nie idę.
Odpowiada mi echo pustego mieszkania. Czuję, że coś chodzi mi po ramieniu. Pająk? Mucha? Komar? Patrzę, lecz nie ma tu nic. Żadnych insektów. Denerwuje mnie to.
Co mam zrobić z nadmiarem energii? Ściągam ze ściany wszystkie ramki ze zdjęciami i rozbijam je o podłogę. Zrzucam z blatu talerze i kubki, przewracam stolik, rozpruwam materac łóżka, kopię krzesło, drę książki na strzępy, łamię płyty…
Jest mi słabo. Odpływam w nicość, zanim moje bezwładne ciało uderzy o podłogę.


***

Otworzyłem oczy. Klub pachniał dymem tytoniowym, piwem, potem i pleśnią. Wszedłem do łazienki, nie zwracając większej uwagi na prześladujące mnie odbicie w lustrze. Było blade i miało podkrążone oczy, nie podobało mi się. Wychudłą, drżącą dłonią odkręciłem kurek z zimną wodą i ochlapałem twarz.
Kilka godzin wcześniej Irena zapewniała mnie, że nasz pierwszy koncert będzie dla zespołu wyjątkowym sukcesem i tak też się stało. Mimo zmęczenia i suchości w ustach, ogarnęło mnie zadowolenie. Nic się nie zepsuło, nie pomyliłem tekstów, a publika dopisała. Wielu ludzi znałem z prób, bo często przychodzili posłuchać jak gramy.
Poszedłem się napić. Wody, oczywiście. Klara pogratulowała świetnego koncertu, a później pożegnała się i wyszła. Ktoś inny wyraził podziw nad tym, że nie połamałem nóg.
Wyżebrałem od Trybuli papierosa, jak zwykle. Stanęliśmy sobie, pięciu degeneratów wymieniających od czasu do czasu głupie spostrzeżenia o świecie.
Przyszła Mela.
- Jestem z was dumna.
- Powiedziała matka do swoich synów.
Wybuchnęliśmy śmiechem. Czułem się tak lekko, jakbym potrafił latać. To chyba przez zmęczenie. Podeszła do nas jakaś dziewczyna.
- Czy wy byliście pensjonariuszami w Nowym Dworku? – spytała.
- Karolina?
- Tak.
Spoglądaliśmy na siebie zaskoczeni.
- Co ty tu robisz?
- Oni są wszędzie – powiedział Artur – Świebodzin rulez.
Roześmialiśmy się serdecznie.
- Widzę, że robicie karierę – stwierdziła ironicznie.
- Udajemy, że potrafimy grać.
- Potraficie – wskazała na Melę – A to kto?
Mela pokazała na mnie palcem.
- Jestem jego kołem ratunkowym.
- Co? – zdziwiłem się – Nie potrzebuję koła ratunkowego.
- Tak? No to cześć.
Odwróciła się, chcąc odejść. Spanikowałem.
- Zaczekaj! Jesteś mi potrzebna!
Mela uśmiechnęła się szeroko, słysząc nową salwę śmiechu. Wieczór dobiegał końca.

*

Przez okno mieszkania patrzyłem na ulicę, po której sunęły sennie samochody.
- Chodźmy na spacer – powiedziałem do niej – To miasto nas potrzebuje.
Więc wyszliśmy, nie wnosząc w nasze życie nic oprócz nowej porcji deszczu, powietrza i kostki brukowej.

Szósty dzień tygodnia

Co się dzieje? Gdzie ja jestem? Ach, tak. To mój pokój. Próbuję odsunąć od siebie porażający niepokój, który przejął kontrolę nad wszystkimi moimi mięśniami, nerwami, kośćmi… Opanował wszystkie tkanki i komórki, strawił je, nie pozostawiając resztek. Spazmatycznie łapię powietrze, krewa napływa mi do głowy, nie mogę oddychać. Cienka strużka potu ścieka po moim czole, lecz nim zdąży spaść, paruje. Zdaje się, że moje ciało doprowadzone zostało do temperatury wrzenia.
Łzy napływają mi do oczu. Niech to się wreszcie skończy, chcę umrzeć. Mela, ratuj… Co się ze mną dzieje?! Czuję, że tracę kontrolę nad sobą, swoim zachowaniem, ciałem, nad wszystkim. Chce mi się wyć. Wszystkie nerwy mam napięte, cały jestem napięty do granic możliwości i wiem, że jeśli to się nie skończy, pęknę jak struna od gitary.
Podnoszę stół i niosę go w kierunku drzwi. Niestety w połowie drogi wypuszczam go z rąk, jestem zbyt słaby… Co ja robię? Chcę się zabarykadować? Chwytam się za głowę i z jękiem padam na kolana. Nie mogę, już dłużej nie wytrzymam…

***

Otworzyłem oczy.
- O czym tak rozmyślasz? – spytała Klara.
- O tym, co planujemy zrobić. Oni tam wszyscy latają, wiesz?
- Co?
- Uratujemy go. Uratujemy twojego brata.

*

Czasem kapryśny los płata nam figle i właśnie z powodu jego fanaberii znalazłem się znowu w pustostanach przy ulicy Komorowickiej, w miejscu, do którego miałem nigdy nie wracać.
- Trochę się boję – powiedziała Klara.
Również się bałem. Weszliśmy do prawie opuszczonego budynku. Prawie, bo wnętrze było przepełnione ludzkimi wrakami. Otworzyłem jedyne drzwi na parterze, za którymi spodziewałem się zastać Kruczka. Miałem rację. Leżał na podłodze, krztusząc się własnymi wymiocinami. Klara podbiegła do niego.
- Odsuń się.
Podniosłem go i wyprowadziłem na zewnątrz.
- Zadzwoń po pogotowie – powiedziałem – Przedawkował.
I wtedy zza budynku wyszedł Mrożenko.
- Cześć Paweł. Pamiętasz mnie?
Jasne, że pamiętałem. Agresywny facet z mózgiem wyżartym przez amfetaminę.
- Uważaj! – krzyknęła Klara.
Mrożenko wyjął nóż i rzucił się na mnie. Kruczek przestał oddychać.

*

- Jak tam Kruczek? – spytał Trybula.
- Jest w szpitalu. Skierują go do ośrodka.
Dotknąłem ogromnego guza z tyłu głowy. Gdy Mrożenko mnie zaatakował, uderzyłem o beton. Całe szczęście karetka przyjechała szybko, a on się przestraszył i uciekł. Amfetamina obdarowuje niesamowitą siłą, ale również pozbawia resztek rozumu.
- Miał szczęście, że akurat tam przyszliście.
Zadzwonił telefon. Odebrałem. Pobladłem, a Trybula zaniepokoił się.
- Kruczek uciekł ze szpitala. Idę go szukać.

*

Mela poszła ze mną. Próbowałem nakłonić ją do zmiany decyzji, ale była nieustępliwa. Po raz kolejny stanęliśmy przed budynkiem na Komorowickiej.
- Daj mi rękę i trzymaj się blisko mnie – powiedziałem, przypominając sobie wcześniejszy atak Mrożenki.
I faktycznie, gdy tylko weszliśmy ośrodka, wyskoczył na nas z wrzaskiem. Popchnąłem go na ścianę, zatoczył się i upadł, jak stos starych szmat pozbawionych ciała. Szybko przeszliśmy obskurny korytarz, otworzyłem drzwi, te drzwi i… Zamarłem na progu, a Mela obok mnie, ciągle ściskając moją dłoń. Kruczek siedział na pleśniejącej kanapie będącej luksusem w tym środowisku, a w niego wtulała się dziewczyna – mała, na oko piętnastoletnia, czarne włosy miała rozczochrane, wyzywające ubranie postrzępione, a ostry makijaż rozmazał się na jeszcze dziecięcej buzi. Przytulała się, cicho łkając, szukając ciepła i miłości, którymi nikt nigdy jej nie obdarzył. Pamiętałem ją... Nawet nie zauważyli naszego wtargnięcia w ich mały świat, spojrzeli na nas zdziwieni dopiero, gdy się odezwałem. Przez blisko dziesięć minut tłumaczyłem Kruczkowi, że powinien pójść na terapię, że jeszcze jest dla niego ratunek… Bezskutecznie.
- Ja tu mam przyjaciół – twierdził uparcie.
W końcu Mela nie wytrzymała.
- Przyjaciół? Jaki przyjaciół?! - spytała, podnosząc głos – Gościa, który rzuca się na wszystkich z nożem? Czy może innych, którzy rozmawiają z tobą tylko wtedy, gdy możesz podzielić się z nimi swoim towarem?
Kruczek zwrócił swoje nieprzytomne spojrzenie w kierunku Gabrysi. Ona wstała.
- A może – Mela kontynuowała swoją tyradę – Może tego dilera zza rogu, który za wszelką cenę chce wcisnąć ci wszystko, co sprzedaje?
- Przestań…
Gabrysia wyszła. Czułem, że zaraz zwymiotuję.
- Muszę wyjść –oznajmiłem.
- Dobra – wybełkotał Kruczek – My sobie jeszcze porozmawiamy i zaraz do was przyjdziemy.
Wyszedłem przed budynek, zataczając się. Oparłem głowę o wilgotną ścianę i próbowałem powstrzymać mdłości. Obezwładniał mnie wszechobecny smród zgnilizny, upadku i zepsucia.
- Pójdę z nim na ten odwyk.
Drgnąłem. Nie zauważyłem, że Gabrysia stoi tuż za mną.
- Pójdę z nim na ten odwyk, bo nie chcę, żeby wyniszczał się przeze mnie. Wrócił tu po mnie, wiesz?
Skinąłem głową.
- Tylko… Dla mnie nie ma ratunku…
- Dla każdego jest ratunek.
- Dla mnie nie ma ratunku. Ja tonę…
Zrozumiałem, że ma rację. Nie miałem pojęcia, jak jej pomóc.

*

Zadzwoniłem do właściciela ośrodka, a on obiecał, że przyjedzie po Gabrysię i Kruczka. Musieliśmy przejść tylko dwie przecznice, dla nich aż dwie przecznice. Narkotyki, które w siebie władowali, dopiero osiągały apogeum swojego działania. Gabrysia wrzuciła do kosza buty na wysokim obcasie, jakby tym gestem zrywając z osobą, którą była wcześniej. Szliśmy po chodniku, oni za mną i Melą, a ludzie oglądali się za tym cudacznym pochodem. Gabrysia potknęła się o własne nogi i runęła jak długa na zimnym i nieprzyjaznym betonie. Wyglądała jak maleńka kupka nieszczęścia.
- Gabi… Krzywdę sobie zrobisz… - wyszeptałem.
Kruczek zatrzymał się, jego twarz przybrała wyraz najszczerszego zaskoczenia. Upadł na kolana tuż obok niej.
-Ty masz na imię Gabrysia?! – rozpłakał się jak małe dziecko.
Po całej wieczności rozczulania się nad sobą nawzajem, wreszcie wstali. Po kolejnej wieczności przeszliśmy tę nieskończenie długą trasę. Wsiedli do samochodu, Gabrysia przytknęła dłoń do szyby, uśmiechnęła się uśmiechem dziecięcym i czystym, i pomachała nam. Wtedy widziałem ich po raz ostatni, lecz wiedziałem, że to dopiero początek ich trudnej drogi i że ktoś musi ich przez tę drogę poprowadzić. Tym kimś miałem być ja.

*

Wróciłem do kamienicy jak najszybciej, byłem głęboko wstrząśnięty i zmęczony ostatnimi wydarzeniami. Wchodząc po schodach, wpadłem na Irenę.
- Co się stało? – spytała.
- Chcesz wiedzieć? Opowiem ci historię.
Weszliśmy do mieszkania i zaparzyłem herbatę w szklanym czajniczku, który dostałem od Meli. „Bez herbaty nie ma życia” – mówiła. Usiadłem naprzeciwko Ireny.
- Opowiem ci historię dwójki młodych ludzi, dla których los nie był zbyt łaskawy. Opowiem ci historię Kruczka i Gabrysi.
Objąłem dłońmi kubek z herbatą, nie wiedziałem, od czego zacząć.
- Kruczek to chłopak podobny do mnie. Jego również rodzice wyrzucili z domu przez to, że ćpał. Nie znalazł się nikt, kto mógłby mu pomóc. Nawet jest w tym samym wieku co ja…
Może lepiej było zacząć od Gabrysi? Miałbym to z głowy.
- Gabrysia urodziła się jako jedyne dziecko w pewnej rodzinie, która nie wiedziała, czym jest miłość. Współczuć im? Nie ma takiej potrzeby. Matka piła, ojciec pił, nie pracowali, ojciec bił i może mieliby więcej dzieci, gdyby nie bezpłodność matki spowodowana przez brutalność ojca. Ojciec jej był sadystą i dewiantem. Bił Gabrysię ile tylko się dało, molestował ją i gwałcił. W końcu nie wytrzymała. Uciekła z domu, gdy miała jedenaście lat. Na początku żebrała, żeby uzbierać na jedzenie, a po blisko roku pod swoje skrzydła przygarnęła ją Nana, prostytutka z wieloletnim stażem. Gabrysia pozbawiona godności, którą siłą odebrał jej ojciec, słuchała wszystkich rad, by wreszcie wyjść na ulicę. Praca ta pozostawiła ślad na jej jeszcze dziecięcym umyśle. Nie mogąc znieść tego, kim się stała, uciekała w narkotyczne odurzenie. W tamtym roku, gdy skończyła czternaście lat, kolejny mężczyzna postanowił do reszty ją zhańbić. Ludzie mówili na niego Mrożenko, nie przeszkadzało mu, że krzywdzi innych. Lubił to. Gabrysię uratował wtedy Kruczek i od tej pory trzymali się razem. On kradł, żeby mieć pieniądze na jedzenie i narkotyki, a ona wystawała na ulicy, wyczekując klientów. Dzielili się wszystkim. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć ich układu, ale dzisiaj zrozumiałem… - przerwałem i upiłem łyk gorącej herbaty – Zrozumiałem, że to nie jest żaden układ.
Zamilkłem na chwilę, nie patrzyłem na Irenę, nie widziałem niczego, czułem tylko, jak kubek parzy moje dłonie.
- Kruczek przedawkował heroinę – kontynuowałem – A my go uratowaliśmy. Gabrysi nie było wtedy w budynku, a gdy wróciła, była pewna, że on nie żyje. Nikt nie wyprowadził jej z błędu. Narzuciła na siebie żałobę po jedynej osobie, która traktowała ją jak człowieka. Kruczek uciekł ze szpitala, bo przeczuwał, że coś takiego może się wydarzyć. Dzisiaj obydwoje trafili do zakładu odwykowego.
- Ale…
- Właśnie. Czy jest ratunek dla Gabrysi? Kruczka można uratować, ale ją? Czy ona kiedykolwiek zapomni?
- Nigdy.
„Poczułem podmuch powietrza wprawionego w ruch skrzydłem szaleństwa” - Charles Baudelaire
Odpowiedz
#10
Nikt nic...? Trudno. Miejmy to już z głowy.


Siódmy dzień tygodnia

Tak… Powoli, bardzo powoli przemierzam pokój. Na palcach, cicho, cichutko. Spokój, spokój to jedyne, co czuję. Łzy nie chcą płynąć po twarzy, mimo że powinny. Herbata, Mela, mamy czas, Mela, pomocy, herbata, muzyka, moja… Płyńcie, płyńcie, płyńcie… Dlaczego nie płyniecie? Powinno mi być smutno.
Nagą stopą następuję na strzykawkę. Zimne szkło pęka z cichym trzaskiem i przebija moją skórę. Nie obchodzi mnie to, nie obchodzi… Docieram do ściany, zostawiając na podłodze krwawy ślad bytu. Opieram się dłońmi o staroświecką tapetę w kolorowe wzorki. Papier przejmuje wilgoć moich dłoni. Woda, woda, nie umiem pływać. Osuwam się na kolana i siadam w kącie, obejmując się rękami. Zimno, mokro, zimno. Tonę. Potrzebuję koła ratunkowego. Pomocy…
Unoszę się na fali niepokojącego spokoju. Nic nie jest tak beznadziejne, jak się wydaje, żadna sytuacja nie jest bez wyjścia. Tak… To jest wyjście, moje wyjście z tej sytuacji. Nie mam siły już walczyć, nie chce mi się. Co mnie to obchodzi, to wszystko. Wtulam się w swój kącik, w lodowatą wilgoć ściany i nie myślę już o niczym. Idę spać. Dobranoc.


***

Otworzyłem oczy i odetchnąłem głęboko.
- Pewnie jest zajęta – powiedziała Klara –Może ma zajęcia na uczelni i dlatego nie odbiera.
Po raz kolejny wybrałem numer Meli i zadzwoniłem. Nic, włączyła się poczta głosowa. Schowałem telefon do kieszeni i poszedłem wycierać filiżanki.

*

Kilka godzin później odebrałem telefon, który zmienił wszystko. Trybula mówił coś o jakimś wypadku, bredził, nie mogłem go zrozumieć.
- O co chodzi? Co się stało? – pytałem.
- Po prostu przyjedź pod szpital wojewódzki, proszę cię. Czekam tam na ciebie.

*

Więc szedłem. Szybko, a jednak powoli. Każdy krok wydawał się ociężały, każdy oddech spowolniony, a ruch flegmatyczny akurat w momencie, gdy musiałem poruszać się jak najszybciej. Droga była wieczna, wieczna…

*

- Mela nie żyje.
Mój świat rozpadł się tak, jak pęka szyba po uderzeniu kamieniem. Poczułem, że spadam. Trybula przytrzymał mnie za ramię i patrzył zaczerwienionymi oczami.
- Szła wczoraj wieczorem do ciebie i napadł na nią jakiś naćpany koleś. Dźgnął ją kilka razy nożem. Jej mama zadzwoniła do mnie, bo mnie zna, ciebie nie. Lekarze…
Nie usłyszałem, co lekarze. Mrożenko obciął nam skrzydła. Spadałem.

*

Deszcz padał jak oszalały i mieszał się moimi łzami. A może to nie deszcz? Może jednak łzy…

*

Wszedłem na klatkę schodową. Irena złapała mnie za rękę.
- Co się dzieje? –spytała.
Wyrwałem się z jej uchwytu i wbiegłem po schodach na czwarte piętro. Zatrzasnąłem za sobą drzwi mieszkania i zamknąłem wszystkie zamki. Okna zakryłem kartonowymi paletami, a palety przykleiłem taśmą izolacyjną do ściany. W pokoju było całkiem ciemno. Stanąłem przed lustrem w łazience.
„Ćpun, zabił ją ćpun” – myślałem – „Ty też kogoś prawie zadźgałeś i jesteś pieprzonym ćpunem”.
Ogarnęła mnie nieopisana wściekłość i rozpacz. Zacisnąłem dłoń w pięść i roztrzaskałem lustro.
Właśnie tak umarliśmy.

Ósmy dzień tygodnia

- Oddycha?
- Nie.
- Zadzwonić po karetkę?
- Będzie na nas.

Proszę… Ratujcie…
- Masz rację. Pełno tutaj krwi.
- A może on śpi?
- Nie, nie oddycha.

Proszę, ja chcę żyć.
- Palce ma sine.
Wypłynąć…
- Bez sensu.
- Co?
- Narażać się dla tego ćpuna.

Błagam, nie umiem pływać.
- Patrz, zabarykadował się. Okna są zabite, a drzwi po prostu wypadły z zawiasów.
- Za mocno w nie waliłeś.
-Nie chciał, żeby mu przeszkadzać.

Pomóżcie.
- Chodźmy stąd.
- Co się tu dzieje?

Trybula! Pomóż, powiedz im, że chcę żyć. Błagam…
- Nic. My tylko…
- Dzwoniliście po pogotowie?
- Nie…
- No, Paweł, trzymaj się, proszę.
- Po co…?
- Zamknij się! Paweł, nie zostawiaj mnie, zostań…


***

Nie otworzyłem oczu. Nie mogłem też wstać. Ale za to pływałem. Nie… Ja latałem. Przecież nie umiem pływać. Zniknęła gdzieś ta przeklęta szyba oddzielająca mnie od świata.
- Skarbie, ty nie żyjesz…
- Ty też nie żyjesz, Paweł.

I poszliśmy razem wybrukowaną ścieżką w stronę słońca. Gdzieś w oddali zostały głosy Trybuli, Ireny i Klary. Było mi ich trochę szkoda. Wnet zamieniły się one w piękne echa przeszłości i rozpłynęły się w deszczu.
- Oni ciebie potrzebują – wyszeptała Mela.
-Niby kto?
-Trybula, Gosia, Kruczek, Klara, Irena…
-Ty też mnie potrzebujesz.
- Oni bardziej
– chwyciła mnie za rękę – Jestem tutaj szczęśliwa i chcę, żebyś też był szczęśliwy.
- Bez ciebie?
Dłonią otarła spływającą mi po policzku łzę.
- Wróć do nich. Poczekam na ciebie. Tutaj czas płynie bardzo szybko.
Miała rację, byłem im potrzebny. Odwróciłem się tyłem do słońca, a Mela puściła moją dłoń.
Wszystko przede mną.
„Poczułem podmuch powietrza wprawionego w ruch skrzydłem szaleństwa” - Charles Baudelaire
Odpowiedz
#11
Wiesz, co uważam. Smile

Zjechałaś z tym zakończeniem. Było mega, jak Mela umarła to już w ogóle adrenalina w uszach i co dalej?
Dla mnie najlepsze na koniec byłoby:
Cytat:Właśnie tak umarliśmy.
lecz jeśliby się uprzeć na zaświat, skończyłabym na:
Cytat:Pomóżcie.
- Chodźmy stąd.
I koniec. Tyle.

Jak dla mnie - podkreślam.

Aaa i jeszcze motyw tej opowieści o Gabrysi mnie odrzucił. Nawet nie przeczytałam, szczerze mówiąc, pobieżnie wyłapałam słowa kluczowe. Sad Dla mnie nudne jest takie opisywanie, lepiej pokazywać. Do tego język niezbyt pasuje do bohatera. Lepiej dać jej oddzielny dzień tygodnia albo w ogóle nic nie pisać. Zostawić domysłom.
Jak dla mnie - podkreślam. Tongue
Odpowiedz
#12
Tak jak już napisałem, bardzo dobre opowiadanie. Gosia może odrobinę melodramatyczna. Zbyt jednobarwna. No ale ujdzie. W końcu to tylko epizod.

Ja bym tu już nic nie zmieniał. Jest zamknięta całość. Jest zakończenie, ładne, bardzo poetyczne. Na koniec błyska niczym mały diament - promyk nadziei.

Czyli kawałek prozy, którą czyta się łatwo i dobrze, mimo, że o trudnych sprawach traktuje. Wypada więc pogratulować.

A od "szturchania" to tu na szczęście jestem ja.

Myślę, że ludzie oszczędnie komentują, bo temat trudny. Zresztą łatwiej zjechać kiepski tekst, niż coś mądrego o dobrym napisać.

Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#13
Cytat: łatwiej zjechać kiepski tekst, niż coś mądrego o dobrym napisać.

Myśl tygodnia. Smile
Odpowiedz
#14
Cieszę się, że wpadliście, przeczytaliście, skomentowaliście... Smile
Dalej nie wiem, co z tym zakończeniem. Zmieniać, zostawiać? Jeszcze pomyślę.

Gorzki,
Cytat: łatwiej zjechać kiepski tekst, niż coś mądrego o dobrym napisać.
Bel ma rację - oto myśl tygodnia. Big Grin

Dziękuję za miłe komentarze i sugestie. Za niemiłe również dziękowałabym, ale raczej nie widzę.
„Poczułem podmuch powietrza wprawionego w ruch skrzydłem szaleństwa” - Charles Baudelaire
Odpowiedz
#15
Myślę, że zakończenie można zostawić. Jest takie fajne, poetyczne i nie dosadnie dosłowne.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości