06-07-2015, 19:26
PROLOG
Poza brzmieniem życia, u boku wieczności
Ląd, jak duch, po świecie się błąka
Bezsenna mara, zjawa nieszczęsna
Głucha – bez echa – przez ciszę zaklęta
Opuszczona
Martwa
Dryfuje daremnie lukami istnienia
Szukając zmiennika, powtórnie umiera
Dar Tirlliada
Z pierwszej księgi hymnów
„O Namarze”
Z pierwszej księgi hymnów
„O Namarze”
Zabił Dzwon!…
Zaczyna się od błysku.
Drobna iskra bieli dziurawi wszechobejmującą czerń, migotając zrazu. Rośnie niezwłocznie, pęcznieje. Wkrótce zaślepia blaskiem. Wyciąga ramiona promieni – na podobieństwo dorodnej gwiazdy.
Widok jest taki, jak gdyby Ciemność rodziła Światło.
I konała, z niemowlęciem w ramionach.
Gwieździsty rozbłysk rozkwita jasno i pysznie, w jedną chwilę ogromnieje stukrotnie. A jednak rychło przystaje w rozwoju. Na powrót chudnie, kurczy z podwójnym pośpiechem. Przygasa tak, że nieledwie traci się na zawsze, kończąc jako wątły paproch, jako pyłek jasności zaledwo… Ażeby wtem ognistą wstęgą rozciągnąć się na boki – w formę łuny przedświtu, co z wolna rozcieńcza zupełnie kolor nocy. Oto falisty rys widnokręgu zapala się od północy po południe, oddzielając sobą bezchmurne niebo od piaszczystego lądu, podczas gdy promienne dziecię nocy (teraz już wyraźny, szeroki dysk w płomieniach) wynurza się majestatycznie zza piaskowych wybrzuszeń. Olbrzymie i rozedrgane, niczym serce demona, maluje zasuszone oblicze pustyni.
Spieczona kraina rozlewa się bez końca na cztery strony świata, pomarszczona wydmami, monotonna, jałowa, blada. Rozpięty ponad nią błękit z równie chorowitym licem przyjmuje płonącego gościa. Zanosi się na kolejną, piekielnie upalną wieczność.
Iście niepokonana cisza ciąży na pustyni. Prawieczna, mityczna już głusza, którą niewielu pamięta. Odkąd czas był się przesypał, a Dźwięk i jego Echo dawno, dawno przebrzmiały, niepodzielnie włada i przewodzi tu wszystkim – niczym. Pustką. Skarbnicą promieni, śreżogą, flautą na ziarnistym oceanie. Cóż… jest u siebie. Niepoliczone paciorki diun (śpiących potworów z piasku o rozmiarach wzgórz, grząskich i zdradzieckich, stromych a kręto zawiłych poprzez całe swe bezkrańcowe długości) zalane rażącym światłem poranka wydają się poruszać, rzekłbyś, pełznąć ospale byle z dala od palącej mocy z niebios. Jako żywe.
Złudzenie.
Sępia para pojawia się na tle błękitu dokładnie znikąd. Wynędzniałe, karle, o zauważalnie chwiejnym locie, ptaki kołują nad piargami jak gdyby nigdy nic i nie ma nikogo, kto zapytałby, skąd się tam nagle znalazły. Hakowate dzioby otwierają się corusznie, mimo to wychodzące z nich żale pozostają nieme, głosu pozbawione. Kiedy ptaszyska wpadają na siebie z nagła, szarpią, dziobią wzajem, orzą szponami – nie słyszy się ani wściekłego bicia skrzydeł, ni skrzeczeń w bólu czy furii. Szkaradni ścierwożercy, ich dramatyczne zmagania, krew rosząca dogorywającą z pragnienia ziemię – wszystko gotowe być jeno snem, kolejnym widziadlanym mamidłem, niczym więcej. Gorączkowym wydumaniem samej umęczonej krainy we własnej osobie, ubitej z piasku i ognia; sygnałem a lamentem jej makabrycznej, niezmiennej od wieków bolączki.
Jakkolwiek prawdziwa czy urojona owa scena fatalną wyobraża rozpacz. Zatargi o szansę, o przetrwanie nadchodzących chwil.
Te ostatnie tymczasem niespodziewanie nabierają nader obiecujących kształtów…
Pustynia wita zmianę. Coś ożywa w piaszczystej martwicy, jeszcze daleko, lecz uczulone powietrze już drży, niczym dziewica pod pieszczotą zalotnika. Ziarnka piasku grzechoczą z podniety. Gdzieś tam, niewidoczna a odległa (jedynie w słonecznych macek zasięgu), skryta za masywami diun ludzka stopa w męskim bucie zatapia się głęboko w piasek.
Cisza. Znowu ona. Ta, która posiadła niewidny ląd, gdy to nikt go już nie chciał. Cisza, w której pobrzmiewają echa kataklizmów.
Sępy jak się pojawiły, tak samo przepadają. Pryskają cechą przywidzenia.
A jednak wydrapany niedawno pierz pozostaje i opada na piasek.
Słońce wisi teraz jako odległy, niepoważnie tyci krążek bieli (nie żółta kula w lokach płomieni, którą było zaledwie przed chwilą) zmniejszone też nie wiadomo kiedy, nie wiadomo przez kogo…
Pustynia wzdycha.
Ruch powraca, punktowany syczeniem piasku – o wiele bliżej, opodal, zda się. Obuta noga czyni krok, a w ślad za nią postępuje następna… ciągnąc za sobą kolejną… a za nią jeszcze jedną, i jeszcze… i jeszcze… i jeszcze… Po czasie dostatecznym, ażeby słońce przebudziło niewidzialne ognie w piaskach pustyni, przewijają się w ten sposób całe tabuny ludzkich stóp, aż wkrótce niepodobna ich zliczyć. W gorącej przestrzeni podzwania oręż i elementy bojowego oporządzenia. Podnosi się ludzka mowa, ochrypłym rozkazom dowódców odpowiada gromki chór podkomendnych. W interwałach, pomiędzy echem a echem, ponad rumor żelastw i gardeł wybija się słabowite parskanie skatowanych wędrówką koni, a nawet niekończący się świst batogów znad ich grzbiety.
Rozłożyste sztandary, zdobne w pstrokate parady wstęg, jako pierwsze wyglądają zza piaszczystego garbu. Ukazujące się po nich z wolna sylwetki zbrojnych w kurzu pustyni matowo i wyblakle łyskają refleksami hełmów, grotów włóczni, tarcz i członowanych pancerzy, krytych pod jednolitymi płaszczami koloru pogodnego nieba – jako żywo niczym segmenty mocno już zestarzałych łusek. Aliści z cielska wciąż morderczego, jadowego węża. Na prowadzeniu rzędy pieszych, zjeżonych partyzanami, mnogo jeszcze obwieszonych bronią przeróżnego autoramentu, wedle znamiennej, szczególnej im modły i bojowej wszechstronności. Za nimi hufce mieszanej kawalerii, śmigłych włóczników i strzelców. Pośrodku regimenty łuczników, obciążonych istnymi worami strzał, lecz nawet w zwarciu nie ustępujących pola towarzyszom, kiedy mieczem czy buławą pożyczek im czynić przychodziło. Na obu flankach: po szwadronie Twardych – sławetnych rydwanów, złoto skrzących się w słońcu obramowaniami platform, dzisiaj atoli odmienionych nie do poznania. Lekkie, utwardzone z przodu kabiny o różnorakiej wielkości, zawsze jednak ostrym, klinowym kształcie oraz skrętnej osi, zwykle pchane przez parę lub więcej szkolonych od źrebięcia koni, obecnie mozolnie brną do przodu odwrócone, tradycyjnie ciągnięte. Pełne koła z zakrytymi kosami z mozołem pomagają obracać ich kilkuosobowe załogi.
Pośród wojów, wysoko w górze, obok setek proporców nad ramionami jazdy, niczym dumne maszty galer śród zgrzebnych żagli rybackich łajb, lśni siedem sztandarów. Siedem błękitnych płócien z motywem jasnego dzwonu o sercu w postaci miecza, jelcem tłukącego o klosz. Symbol świętości danej przez Dzwony.
Monumentalny jest marsz wojskowej masy – nawet tak toporny, ociężały w piaskach pustyni. Paraliżująca jest liczebność – pomimo że każdy bodaj świat widział już po wielokroć okazalszą. Godło i barwy przybyłych sił są uświęcone i drogocenne, albowiem reprezentują to, co pochodzi wprost z łona Stworzenia. Wojenny osprzęt zalicza się do wyrobów płatnerzy najwyższej klasy, gdyż niedoścignioną klasą bojowego rzemiosła wyróżniają się wyposażeni weń mężowie. Sam jeden tylko komplet ramion tej zamkniętej formacji prześciga w walce całe oddziały weteranów człowieczej krwi i dziesiątkuje boluna. Z pozoru niczym oczywistym nie wyróżniający się od zwykłych śmiertelników, żołnierze spod sztandaru białego dzwonu władają mistycznym już a trwogę siejącym geniuszem bitewnego zmysłu, istotnie rodząc się jako wirtuozi wszelkiego wynalezionego oręża. Nieprzebrane siły witalne, skupienie zmysłów w niepojętą, bliską bogom percepcję, albowiem władza nad trzecim uchem, ich przyrodzona lekkość modelowania dźwięku… moce i atuty, które są udziałem samejże Harmonii w jej melodyjnej postaci, a których tajemnic zrodzeni z kobiecych ciał mężowie nie są w stanie dosięgnąć choćby myślą – czyni Ddonga niezwyciężonym, w zwarciu niepodbitym. Za to razem, jako święta jedność, mają oni po swojej stronie Boga i Jego wolę.
W przestworzach nad sztandarami łopoce poruszenie. To odnajduje się zaginiony sępi duet, który musiał być chyba cały czas w pobliżu, bo wyrasta tam ni stąd, ni zowąd – jak wcześniej. Ptaki nie walczą już między sobą. Szybują spokojne, świadome, iż srogi dotąd los oto zaszczyca ich uśmiechem.
Niczym pomruk rozbudzenia samej ziemi… tej uznanej za martwą, nieprzejednanej, boć nie ufającej żyjącym, zmumifikowanej ziemi… rozbrzmiewają wibrujące tony rogów wojennych, zagłuszając szum sunącego po pustyni wojska. Na ich znak tysiące par stóp, setki kopyt i kutych kół wozów bojowych przystają momentalnie, ryjąc w piachu. Szeroko rozciągająca się w marszu formacja zajmuje grzbiet gigantycznej wydmy, kierując czoło ku jej bliźniaczce.
Rogi buczą długo…
Gdy przebrzmiewają, głos, ma się rozumieć, chciwie pochwyca władczyni owych ziem – dumna, eteryczna cisza. Nie odda go już więcej, to pewne jak śmierć, która tu rezyduje. Jak miraż i koszmar, które są wszechobecne. Widmowy nieboskłon z pogranicza snu? Ów smętny, misterny relikt zapomnianych czasów, kiedy to stanowił żywą powałę dla domu ludzi i ich boga. Oto blednie, mizernieje jeszcze bardziej. Porusza się – tak, porusza, ożywa bezwzględnie, faluje bowiem, zakrzywia niby tafla jeziora, kurczy nierzeczywiście wyłącznie po to, ażeby wnet rozciągnąć się jeszcze okazalej, nurkując, pikując drapieżnie, zaniżając pułap, rzekłby kto: zamierzając przytłoczyć sobą, wprasować w grunt armię na grzbiecie wydmy… na której jednakowoż nie robi to już wrażenia. Powietrze z szarpnięciem zrywa się z miejsca, zamiatając powierzchnie wydm – a zastyga w następnej już chwili. Słońce przestaje być niewielką soczewką bieli, a na powrót, w jedno westchnienie, przeistacza się w monstrualny pęcherz nalany ogniem. Ono jednak również nie przejmuje sobą nikogo. Nie takimi kuglarstwami raczyła żołnierzy pustynia przez ostatnie pociągłe dni. Noce wszak były w nich jeszcze bardziej wyszukane.
Klepsydry Czasu zapychają się jakby. Duszny ziew pustyni obiega ordynki wojowników. Dzień grzeje już z całych mocy, zamieniając każdą chwilę w prawdziwy wymiar tortur. Dla żołnierzy, nawet w wyróżniająco oszczędnych rynsztunkach, pod kapturem, pod płaszczem czy pod jaką, gwałtowny cios upału po doświadczeniach lodowej iście nocy nie wydaje się niedogodnością. Natychmiast przekonuje o byciu pierwszym przeciwnikiem i realnym zagrożeniem.
Kolejne chwile mijają, jednakże nic (prócz samej pustyni, przeciągającej się znać po niemiłym rozbudzeniu) nie ulega zmianie. Katowana spiekotą armia nadludzi czeka przeciwnika, lecz nikt się nie zjawia.