Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Dzwon, prolog - fragment
#1
PROLOG


Poza brzmieniem życia, u boku wieczności
Ląd, jak duch, po świecie się błąka
Bezsenna mara, zjawa nieszczęsna
Głucha – bez echa – przez ciszę zaklęta
Opuszczona
Martwa


Dryfuje daremnie lukami istnienia
Szukając zmiennika, powtórnie umiera


Dar Tirlliada
Z pierwszej księgi hymnów
„O Namarze”



Zabił Dzwon!…

Zaczyna się od błysku.
Drobna iskra bieli dziurawi wszechobejmującą czerń, migotając zrazu. Rośnie niezwłocznie, pęcznieje. Wkrótce zaślepia blaskiem. Wyciąga ramiona promieni – na podobieństwo dorodnej gwiazdy.
Widok jest taki, jak gdyby Ciemność rodziła Światło.
I konała, z niemowlęciem w ramionach.
Gwieździsty rozbłysk rozkwita jasno i pysznie, w jedną chwilę ogromnieje stukrotnie. A jednak rychło przystaje w rozwoju. Na powrót chudnie, kurczy z podwójnym pośpiechem. Przygasa tak, że nieledwie traci się na zawsze, kończąc jako wątły paproch, jako pyłek jasności zaledwo… Ażeby wtem ognistą wstęgą rozciągnąć się na boki – w formę łuny przedświtu, co z wolna rozcieńcza zupełnie kolor nocy. Oto falisty rys widnokręgu zapala się od północy po południe, oddzielając sobą bezchmurne niebo od piaszczystego lądu, podczas gdy promienne dziecię nocy (teraz już wyraźny, szeroki dysk w płomieniach) wynurza się majestatycznie zza piaskowych wybrzuszeń. Olbrzymie i rozedrgane, niczym serce demona, maluje zasuszone oblicze pustyni.
Spieczona kraina rozlewa się bez końca na cztery strony świata, pomarszczona wydmami, monotonna, jałowa, blada. Rozpięty ponad nią błękit z równie chorowitym licem przyjmuje płonącego gościa. Zanosi się na kolejną, piekielnie upalną wieczność.
Iście niepokonana cisza ciąży na pustyni. Prawieczna, mityczna już głusza, którą niewielu pamięta. Odkąd czas był się przesypał, a Dźwięk i jego Echo dawno, dawno przebrzmiały, niepodzielnie włada i przewodzi tu wszystkim – niczym. Pustką. Skarbnicą promieni, śreżogą, flautą na ziarnistym oceanie. Cóż… jest u siebie. Niepoliczone paciorki diun (śpiących potworów z piasku o rozmiarach wzgórz, grząskich i zdradzieckich, stromych a kręto zawiłych poprzez całe swe bezkrańcowe długości) zalane rażącym światłem poranka wydają się poruszać, rzekłbyś, pełznąć ospale byle z dala od palącej mocy z niebios. Jako żywe.
Złudzenie.
Sępia para pojawia się na tle błękitu dokładnie znikąd. Wynędzniałe, karle, o zauważalnie chwiejnym locie, ptaki kołują nad piargami jak gdyby nigdy nic i nie ma nikogo, kto zapytałby, skąd się tam nagle znalazły. Hakowate dzioby otwierają się corusznie, mimo to wychodzące z nich żale pozostają nieme, głosu pozbawione. Kiedy ptaszyska wpadają na siebie z nagła, szarpią, dziobią wzajem, orzą szponami – nie słyszy się ani wściekłego bicia skrzydeł, ni skrzeczeń w bólu czy furii. Szkaradni ścierwożercy, ich dramatyczne zmagania, krew rosząca dogorywającą z pragnienia ziemię – wszystko gotowe być jeno snem, kolejnym widziadlanym mamidłem, niczym więcej. Gorączkowym wydumaniem samej umęczonej krainy we własnej osobie, ubitej z piasku i ognia; sygnałem a lamentem jej makabrycznej, niezmiennej od wieków bolączki.
Jakkolwiek prawdziwa czy urojona owa scena fatalną wyobraża rozpacz. Zatargi o szansę, o przetrwanie nadchodzących chwil.
Te ostatnie tymczasem niespodziewanie nabierają nader obiecujących kształtów…

Pustynia wita zmianę. Coś ożywa w piaszczystej martwicy, jeszcze daleko, lecz uczulone powietrze już drży, niczym dziewica pod pieszczotą zalotnika. Ziarnka piasku grzechoczą z podniety. Gdzieś tam, niewidoczna a odległa (jedynie w słonecznych macek zasięgu), skryta za masywami diun ludzka stopa w męskim bucie zatapia się głęboko w piasek.
Cisza. Znowu ona. Ta, która posiadła niewidny ląd, gdy to nikt go już nie chciał. Cisza, w której pobrzmiewają echa kataklizmów.
Sępy jak się pojawiły, tak samo przepadają. Pryskają cechą przywidzenia.
A jednak wydrapany niedawno pierz pozostaje i opada na piasek.
Słońce wisi teraz jako odległy, niepoważnie tyci krążek bieli (nie żółta kula w lokach płomieni, którą było zaledwie przed chwilą) zmniejszone też nie wiadomo kiedy, nie wiadomo przez kogo…
Pustynia wzdycha.
Ruch powraca, punktowany syczeniem piasku – o wiele bliżej, opodal, zda się. Obuta noga czyni krok, a w ślad za nią postępuje następna… ciągnąc za sobą kolejną… a za nią jeszcze jedną, i jeszcze… i jeszcze… i jeszcze… Po czasie dostatecznym, ażeby słońce przebudziło niewidzialne ognie w piaskach pustyni, przewijają się w ten sposób całe tabuny ludzkich stóp, aż wkrótce niepodobna ich zliczyć. W gorącej przestrzeni podzwania oręż i elementy bojowego oporządzenia. Podnosi się ludzka mowa, ochrypłym rozkazom dowódców odpowiada gromki chór podkomendnych. W interwałach, pomiędzy echem a echem, ponad rumor żelastw i gardeł wybija się słabowite parskanie skatowanych wędrówką koni, a nawet niekończący się świst batogów znad ich grzbiety.
Rozłożyste sztandary, zdobne w pstrokate parady wstęg, jako pierwsze wyglądają zza piaszczystego garbu. Ukazujące się po nich z wolna sylwetki zbrojnych w kurzu pustyni matowo i wyblakle łyskają refleksami hełmów, grotów włóczni, tarcz i członowanych pancerzy, krytych pod jednolitymi płaszczami koloru pogodnego nieba – jako żywo niczym segmenty mocno już zestarzałych łusek. Aliści z cielska wciąż morderczego, jadowego węża. Na prowadzeniu rzędy pieszych, zjeżonych partyzanami, mnogo jeszcze obwieszonych bronią przeróżnego autoramentu, wedle znamiennej, szczególnej im modły i bojowej wszechstronności. Za nimi hufce mieszanej kawalerii, śmigłych włóczników i strzelców. Pośrodku regimenty łuczników, obciążonych istnymi worami strzał, lecz nawet w zwarciu nie ustępujących pola towarzyszom, kiedy mieczem czy buławą pożyczek im czynić przychodziło. Na obu flankach: po szwadronie Twardych – sławetnych rydwanów, złoto skrzących się w słońcu obramowaniami platform, dzisiaj atoli odmienionych nie do poznania. Lekkie, utwardzone z przodu kabiny o różnorakiej wielkości, zawsze jednak ostrym, klinowym kształcie oraz skrętnej osi, zwykle pchane przez parę lub więcej szkolonych od źrebięcia koni, obecnie mozolnie brną do przodu odwrócone, tradycyjnie ciągnięte. Pełne koła z zakrytymi kosami z mozołem pomagają obracać ich kilkuosobowe załogi.
Pośród wojów, wysoko w górze, obok setek proporców nad ramionami jazdy, niczym dumne maszty galer śród zgrzebnych żagli rybackich łajb, lśni siedem sztandarów. Siedem błękitnych płócien z motywem jasnego dzwonu o sercu w postaci miecza, jelcem tłukącego o klosz. Symbol świętości danej przez Dzwony.
Monumentalny jest marsz wojskowej masy – nawet tak toporny, ociężały w piaskach pustyni. Paraliżująca jest liczebność – pomimo że każdy bodaj świat widział już po wielokroć okazalszą. Godło i barwy przybyłych sił są uświęcone i drogocenne, albowiem reprezentują to, co pochodzi wprost z łona Stworzenia. Wojenny osprzęt zalicza się do wyrobów płatnerzy najwyższej klasy, gdyż niedoścignioną klasą bojowego rzemiosła wyróżniają się wyposażeni weń mężowie. Sam jeden tylko komplet ramion tej zamkniętej formacji prześciga w walce całe oddziały weteranów człowieczej krwi i dziesiątkuje boluna. Z pozoru niczym oczywistym nie wyróżniający się od zwykłych śmiertelników, żołnierze spod sztandaru białego dzwonu władają mistycznym już a trwogę siejącym geniuszem bitewnego zmysłu, istotnie rodząc się jako wirtuozi wszelkiego wynalezionego oręża. Nieprzebrane siły witalne, skupienie zmysłów w niepojętą, bliską bogom percepcję, albowiem władza nad trzecim uchem, ich przyrodzona lekkość modelowania dźwięku… moce i atuty, które są udziałem samejże Harmonii w jej melodyjnej postaci, a których tajemnic zrodzeni z kobiecych ciał mężowie nie są w stanie dosięgnąć choćby myślą – czyni Ddonga niezwyciężonym, w zwarciu niepodbitym. Za to razem, jako święta jedność, mają oni po swojej stronie Boga i Jego wolę.
W przestworzach nad sztandarami łopoce poruszenie. To odnajduje się zaginiony sępi duet, który musiał być chyba cały czas w pobliżu, bo wyrasta tam ni stąd, ni zowąd – jak wcześniej. Ptaki nie walczą już między sobą. Szybują spokojne, świadome, iż srogi dotąd los oto zaszczyca ich uśmiechem.
Niczym pomruk rozbudzenia samej ziemi… tej uznanej za martwą, nieprzejednanej, boć nie ufającej żyjącym, zmumifikowanej ziemi… rozbrzmiewają wibrujące tony rogów wojennych, zagłuszając szum sunącego po pustyni wojska. Na ich znak tysiące par stóp, setki kopyt i kutych kół wozów bojowych przystają momentalnie, ryjąc w piachu. Szeroko rozciągająca się w marszu formacja zajmuje grzbiet gigantycznej wydmy, kierując czoło ku jej bliźniaczce.
Rogi buczą długo…
Gdy przebrzmiewają, głos, ma się rozumieć, chciwie pochwyca władczyni owych ziem – dumna, eteryczna cisza. Nie odda go już więcej, to pewne jak śmierć, która tu rezyduje. Jak miraż i koszmar, które są wszechobecne. Widmowy nieboskłon z pogranicza snu? Ów smętny, misterny relikt zapomnianych czasów, kiedy to stanowił żywą powałę dla domu ludzi i ich boga. Oto blednie, mizernieje jeszcze bardziej. Porusza się – tak, porusza, ożywa bezwzględnie, faluje bowiem, zakrzywia niby tafla jeziora, kurczy nierzeczywiście wyłącznie po to, ażeby wnet rozciągnąć się jeszcze okazalej, nurkując, pikując drapieżnie, zaniżając pułap, rzekłby kto: zamierzając przytłoczyć sobą, wprasować w grunt armię na grzbiecie wydmy… na której jednakowoż nie robi to już wrażenia. Powietrze z szarpnięciem zrywa się z miejsca, zamiatając powierzchnie wydm – a zastyga w następnej już chwili. Słońce przestaje być niewielką soczewką bieli, a na powrót, w jedno westchnienie, przeistacza się w monstrualny pęcherz nalany ogniem. Ono jednak również nie przejmuje sobą nikogo. Nie takimi kuglarstwami raczyła żołnierzy pustynia przez ostatnie pociągłe dni. Noce wszak były w nich jeszcze bardziej wyszukane.
Klepsydry Czasu zapychają się jakby. Duszny ziew pustyni obiega ordynki wojowników. Dzień grzeje już z całych mocy, zamieniając każdą chwilę w prawdziwy wymiar tortur. Dla żołnierzy, nawet w wyróżniająco oszczędnych rynsztunkach, pod kapturem, pod płaszczem czy pod jaką, gwałtowny cios upału po doświadczeniach lodowej iście nocy nie wydaje się niedogodnością. Natychmiast przekonuje o byciu pierwszym przeciwnikiem i realnym zagrożeniem.
Kolejne chwile mijają, jednakże nic (prócz samej pustyni, przeciągającej się znać po niemiłym rozbudzeniu) nie ulega zmianie. Katowana spiekotą armia nadludzi czeka przeciwnika, lecz nikt się nie zjawia.
#2
Odpadłem po dwóch akapitach, ale przynajmniej już wiem, czemu ci nie pasuje moje pisanie Big Grin
#3
No dobrze, zodwetowałeś się, ale taki komentarz mi nic nie mówi, oprócz tego, że nie przeczytałeś. Napisz chociaż w jednym zdaniu, czemu, byłbym bardzo rad. Zarzuć krytyczną myślą, podaj trop, cobym mógł podjąć. Dwa akapity, to przecież cztery zdania.

Powinieneś wiedzieć, czemu "nie pasuje mi twoje pisanie", gdyż napisałem ci to. Ciekawe, czego się tutaj doszukałeś.
#4
Wiesz co, to nie miała być złośliwość, byłem ciekaw co tworzy jedyna jak dotąd osoba, która się nudziła przy moim ostatnim tekście. Nie zamierzałem się szerzej wypowiadać bo to rodzaj twórczości, który w ogóle do mnie nie trafia i nic specjalnego, a już szczególnie takiego, co by się mogło w jakikolwiek sposób przydać autorowi o nim nie powiem.

Ale skoro pytasz... Nagromadzenie dziwacznych metafor jak dla mnie przekracza tutaj dopuszczalne stężenie o kilkaset %. Nie trawię czegoś takiego i aż pcha mi się na język sformułowanie "pretensjonalny bełkot", no ale że to zdecydowanie nie moja bajka, więc pewnie nie ma się tym co przejmować.
#5
Wymień w dwóch akapitach (może być więcej) po parę metafor Smile METAFOR. Nie proszę nawet, żebyś uargumentował ich dziwaczność, bo to niewykonalne, ale jeśli czujesz się na siłach - też by było fajnie.
Lepiej! Wykonam pracę za ciebie, popraw (podkreśl więcej) co pominąłem, ok?
Cytat:Zaczyna się od błysku.
Drobina bieli dziurawi wszechobejmującą czerń (czyli "noc", aczkolwiek jako opis zjawiska wizualnego, nie jest to metaforą), migocząc jaskrawo. Rośnie niezwłocznie, pęcznieje – wkrótce zaślepia blaskiem (cały czas prosty opis wizualny). Wyciąga ramiona promieni, na podobieństwo dorodnej gwiazdy.
Widok jest taki, jak gdyby Ciemność rodziła Światło.
I konała, z niemowlęciem w ramionach.

(Wyłącznie porównanie)
Gwieździsty rozbłysk rozkwita jasno i pysznie, w jedną chwilę ogromnieje stukrotnie. A jednak rychło przystaje w rozwoju; na powrót chudnie, kurczy z podwójnym pośpiechem. Przygasa tak, że nieledwie traci się na zawsze, kończąc jako wątły paproch, jako pyłek światła (pierwsze metafory) zaledwo… ażeby wtem ognistą wstęgą rozciągnąć się na boki – w formę łuny przedświtu, co z wolna rozcieńcza zupełnie kolor nocy. Oto falisty rys widnokręgu zapala się od północy po południe, oddzielając sobą bezchmurne niebo od piaszczystego lądu, podczas gdy promienne dziecię nocy (teraz już wyraźny, szeroki dysk w płomieniach (zobrazowanie, nawet nie bliskie metaforze)) wynurza się majestatycznie zza piaskowych wybrzuszeń (od biedy majestatyczność jest literacka, nie sucha, przenośna). Olbrzymie i rozedrgane, niczym serce demona, odmalowuje zasuszone oblicze pustyni(może jeszcze to, bo dosłowność "malowania" może zostać poddana w wątpliwość).

Nie mam problemu z tym, że się komuś coś nie podoba. Ale znajdź mi pretensjonalne metafory, a ci się pokłonię.
#6
-> Nie odczuwam potrzeby, żeby mi się kłaniano Smile
-> O terminologiu środków stylistycznych nie będę dyskutował. Może użyłem niefortunnego skrótu myślowego, whatever.
-> Nie użyłem sformułowania "pretensjonalne metafory" tylko "pretensjonalny bełkot".
-> Tobie się nie chciało rozpisywać pod moim tekstem, ja się nie będę rozpisywał pod twoim bo, jak już kilka razy podkreśliłem - to zupełnie nie moja bajka i nie mam nic ciekawego do powiedzenia.

Komentarz w tym temacie służył tylko i wyłącznie stwierdzeniu, że po zerknięciu na ten tekst nie dziwię się, że mój ci nie podszedł. Nic ponad to.
#7
Dziękuję, tyle chciałem wiedzieć.
#8
To jest TEN styl, który wielbię nad wszystko. Zdania płynnie przechodzą z jednego w drugie, tworząc razem spójny, inspirujący obraz silnie oddziałujący na wyobraźnię.
^Zbyt wiele metafor? Polecam wolniejsze niż zwykle tempo czytania.
Cytat:Wyciąga ramiona promieni, na podobieństwo dorodnej gwiazdy.
Zastanawia mnie, czy ten przecinek jest tutaj konieczny.
The Earth without art is just eh.
#9
Ja przebrnąłem przez ten tekst. Warsztatowo jest dobry, w zasadzie nic z nieprawidłowości jako takich zarzucić mu nie mogę. Przyznam, że brałem się za kilka podobnie napisanych tekstów z dziedziny fantastyki. Były na pewno dobre, bo inaczej nie otrzymywały by nagród... Ostatnio czytałem jakieś takie utytułowane fantasy, które kiedyś z Lemowym pisaniem wygrało i niestety umęczyłem się straszliwie.

Ja mam świadomość, że Twój tekst jako taki, literacko jest zapewne dobry. Znajdą się zapewne tacy, którzy to docenią. Ja akurat nie znalazłem w nim tego, co w fantastyce najbardziej lubię, czyli wartkiej akcji. Ale jak już powiedziałem, to kwestia gustu. Widzimy po prostu fantastykę inaczej.
Uprzedzając: Lubię książki i filmy klasy "B" na tych klasy "A" często się nudzę, choć mam świadomość, że są dobre. Ot taki mój feler.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
#10
Wrzucę fragment z akcją. Będzie wyrwany z kontekstu, bo takie wartości zaczynają się w "dzwonie" późno, ale to wszystko w celu poznania obcych opinii, chyba nikt mi nie będzie miał tego za złe Smile
#11
Cytat:Gdy przebrzmiewają, głos, ma się rozumieć,
"Ma się rozumieć" mi kompletnie nie pasuje.

Cytat:Kolejne chwile mijają, jednakże nic (prócz samej pustyni, przeciągającej się znać po niemiłym rozbudzeniu) nie ulega zmianie.
A to w nawiasie to bym dała bez nawiasu.



To by było bardzo dobre rozpoczęcie jakiejś większej powieści. Często trafiam na takie przesycone opisem początki w książkach, wystarczy przewertować do jakiegoś dialogu wewnątrz, by zabrać książeczkę ze sobą.
No, zbudowałeś ładną scenerię pod akcję, to teraz - niech się dzieje! Cool
#12
No to ciąg dalszy.
Poprzedni fragment też odświeżony.


......................................................
Prolog powieści "Dzwon", fragment nr 2
......................................................


Pierwszy śród wojów występuje przed szeregi. Ujeżdża on rażąco białego, potężnie zbudowanego wałacha o włochatych pęcinach. Jest dojrzałym mężczyzną, wbrew nader młodzieńczym rysom. Gęste blond włosy okalają prawdziwie chłopięcą twarz; opadając na szerokie ramiona, połyskują jak złoto w skale. Dwie pociągnięte wdzięcznym skosem kreski brwi wyglądają na sztuczne, rysowane henną. Podobnie z uczernionym owalem oczu oraz i tak nieprzeciętną linią ust, uwydatnioną czerwonym barwnikiem, obficiej naznaczonym pod dolną wargą. Tymczasem spojrzenie umalowanego… jego oczy, dotknięte deseniem żywo z wysokości niebios, a zapatrzone teraz w dal z zatroskaniem, acz i niezachwianym uporem zarazem… są wystarczającym świadectwem zaprawienia w bitewnej profesji. Wieloletniej roli chrobrego przywódcy, nie dające się zatrzeć, ni pomylić. Przytomny, wolny od zawahania wyraz skupienia, tej niepomnej Haaru odwagi, ustępującej wszak jedynie przed Bożym życzeniem, odciska się w nich na stałe i bardzo wyraźnie świadczy przed tymi, których zwieść mogą młodociane atrybuty złotowłosego. Polerowane srebro, chabrowy stop złota oraz bodaj każdy z rodzaju klejnotów żywej ziemi (nie zaś tej uwiędłej zjawy, na której się teraz smaży) obciążają jego szyję, lewe ramię od łokcia po przegub i opierścienione palce, dokładają ciężaru do pasa. Ochronę ciała, na murańską modę, stanowią mu zaledwie kusy napierśnik, płytowe nagolenniki i karwasze – wszystko pokryte znanymi układami gwiazd z bezcennego minerału, który tli się wewnętrznym ogniem, za co tedy niepodobna przyrównać go do innego. Okrągłą tarczę z tnącymi krawędziami, usadowioną na zadzie konia, zabezpiecza biała niedźwiedzia skóra.
Największą uwagę wyjednuje sobie jednak kamienna ozdoba wyrastająca zza pleców herosa wysoko ponad głowę. Wąska od podstawy, szeroko rozpostarta u szczytu i wieńczona estetycznymi wzorami astronomicznych znaków zawiera w sobie pełnię cech oparcia tronowego, przytwierdzonego do tyłu równie osobliwej kulbaki. Za lędźwiami konnego: błękitnie lśniąca głownia pogrąża się w lewy bok oparcia, a wygląda ku horyzontowi jeszcze na trzy łokcie ze strony przeciwnej.
Bez mała nabożny majestat, bijący od osoby młodziana, wprost gryzie się teraz i o lepsze bije z bardzo subtelnym, wszelako niezaprzeczalnym niepokojem oto wypływającym na jego niepokalane oblicze. Kiedy w momencie wschodu słońca nakazuje zadąć w rogi, czuje odświeżoną nadzieję i zapach przeznaczenia. Aliści już po kilku chwilach, teraz, tkwiąc bezczynnie w szczytującym już żarze z innego świata, na czele trzytysięcznej potęgi Miri – armii nie tyle licznej, co niezrównanej w polu – napotyka nawrót wątpliwości. Minął wszak drugi upiorny dzień i… jak mu przyobiecano, a co zaprawdę zdawało się jeszcze przed paroma chwilami niemożliwością… trzeci dzień rzeczywiście się ziścił i oto ukazuje. Mimo to nie ukazuje się nieprzyjaciel.
Jeszcze nigdy nie widział Muranu w takim stanie. Pustynne warunki poświata sforsowały nawet nadludzką wytrzymałość Ddongów. Twarde rydwany straciły swoje zastosowanie z chwilą wkroczenia na sypkie piaski i teraz są tylko utrudniającym marsz balastem. Wyszkoleni przez Boga jeszcze zanim się urodzili, zdyscyplinowani piechurzy i konni, którym nie ma równych w szeregach ludzi czy bolunów, choć wciąż wyprostowani i dumni, wiercą się, spływając potem. Pełnokrwiste bieguny z Uban Ghotol oraz zachodniego Tyrdamu dyszą i pienią się na ciele, już w tej chwili bliskie wycieńczenia. A czeka ich przecież bój. Bój, o którym pamiętać mają narody.
W myślach wciąż wertuje przestrogi delegacji hierarchów z Tyrdamu, którą to zmuszony był pokornie wysłuchać w świcie własnych oficerów. Tak poddańczo, uwłaczająco potulnie milczących w obliczu duchowego zwierzchnictwa…
…Szaleństwo. Po dwakroć szaleństwo! Tantarze, z całą rewerencją. Zasadzasz się na bezwzględny i niepoważny doprawdy hazard. Pomnij na to, z kimże pertraktujesz. Przecież to Ahry, na Boga! Przystać na ten roniony układ, to jak ze śpiewem rzucić się w odmęty Furruf! Nie odgaduję, czego światła twa osoba upatruje w tej od rzeczy wydumanej okoliczności, Wodzu, jednako zanosimy do ciebie echo z katedry Oramunu. Wołamy głosem Aglo, głosem naszego utraconego Pana. I głosem rozsądku:
Poniechaj.
Ci pochorowani fanatycy z Południa nic aby wyczekują podobnych sposobności. Rażą groźbą i prowokacją, bo nie znaleźć im innej rady. Byleby Muran i Kyrema odsłoniły przed nimi brzuchy. Istotnie dajecie wiarę, bracia, że ten raz coś się odmienia? Ta butna, prześmiała doprawdy oferta wprost paruje odorem fortelu, na Dzwony! Jest na równi nawiedzona podle jej wyklętego ze świata przetwórcy, bez wstydu obwołującego się nagle naszym przymierzeńcem, czy nie widzicie?!
…Nastały dni, które sny Orboda wyprzedziły były o lata, zgoda temu, to pewne jak słońce o brzasku. Silniej dziś wyostrzać wzrok stróżowi pokoju i miłującemu prawość, aby gęstniejące sieci intryg naokół Dzwonów wypatrzeć. A snutych od pokoleń przez tego samego drapieżnika, co czyha i nie śpi. Przychodzi nam skupić baczenie na knowania przeciw Harmonii tuż za naszymi plecami podnoszone, bracia. Uważniej i sumienniej, niż za dni, które za nami. Stosownie do tego czasu.
Wiecznie rozogniony jest zawistnik z Południa, zapalony gorączką na łup nie do wycenienia, czaić się zdolen z paściami wszędy, powiadam – takoż pomiędzy nami a w tronowych komnatach naszych popleczników, oddanych Bieli jak i my. Sam Tantar był pouczał. Jego słowo.
I miałeś słuszność, Głośny Wodzu! Zawżdyś ją miał, niech mnie Haar rozliczy z omyłki. Oby nie opuściła cię teraz ta przytomność i ostrość umysłu, bo prędki będzie upadek nas wszystkich. Tu konieczna jest prudencja. Na szali sukcesu zawisną nie dni chwały Muranu, lecz oto przyszłość i dola całych rozbrojonych Miri, a za tymi – Bożej Obietnicy. Ta wyprawa… owa bitwa, bitwa o wszystko, Tantarze…
…Na przytomność Boską! To nowy przebiegły podstęp, napędzany tym samym starym spiskiem, znać na mile! Zuchwała a paradna doprawdy prowokacja, naiwnie wymierzona w naszą dumę i popędy wojowniczych serc, powiadam wam! Wodzu, żadnej nie mamy pewności…

…On nas przeprowadzi - przerwał im. Tonem niewzruszonym, statecznym. W istocie jednak ledwie trzymając w ryzach prawdziwy orkan gniewu. - To w Nim, w Nim i w Jego macosze, Muran pokłada przewagę. Szansę miażdżącą i ostateczną. Pewność, oto tak rozgłośnie przez was wołaną. Kaleczy mnie w środku i załamuje ducha ta nieugaszona namiętność, z jaką odganiacie sprzed uszu uczciwe me słowa, niby to żądłowy rój. Powtarzam wam… a powtarzam raz ostatni… To On jest naszą rękojmią. Jedynym powodem ku mej decyzji i wyprawie poza rant ziemi. Namara nie ma przed Nim tajemnic, zasię niczego mu nie odmówi. A kryje w sobie rezerwy sił, którym nie stanie żaden żywy opór. Jeśli to nie my, jeżeli nie Muran i nie Darrad w czas uczyni pożytek z Namary… jej oraz tego jej faworyta, tego… wyklętego tresera światów…
Tantar przeszedł się wolno po sali.
Wszystkie tuzy i kozery kryją się w rękawie Muranu. Bowiem trafiły tam na wiele dni przed waszymi rachunkami a tą próżną naradą. Ahry domagają się szansy na „honorową potyczkę”? Otrzymają ją. O tak, możecie być przekonani, Muran odpowie. Za waszym przyzwoleniem czy bez niego.
…Tantarze…
…Przybywacie w świcie zbrojnych i mówicie z katedry, o, czcigodni Dzwonnicy.
– Tantar tylko nieznacznie podnosi głos. – Zakładam, że sama to katedra preferuje roić sobie pod swym świątobliwym sklepieniem, jakobym z pianą na ustach, ze zgrzytem zębów i obłędem na czole czekał tego dnia, który, jak rzeczecie, został zapowiedziany, znacząc kres Echa Północy. Zamiaruję ścierać się z nieprzyjacielem bez twarzy wyłącznie w imię „honoru”, na który się powołuje, jednocześnie go przecież nie mając? A śpieszno mi czynić to z zawiązanymi oczyma i po omacku, opitym żądzą, której natury jeszcze nie odgaduję, zaś której wy już teraz, bracia, nie ośmielacie się nazywać w mojej przytomności. Bo i bez rekonesansu, i bez zabezpieczeń, i bez poręczeń na zwycięstwo niekorny Żywy i Żyjący pali się pognać co rychlej w sukurs przeznaczeniu, jaki niegdyś, a przy tym jedynie być to może, że prawdziwie wyśnił Muranowi jego największy, najgroźniejszy w dziejach zdradzień?
Skorygujcie, o ile niewłaściwie pomiarkowałem. Macie mnie, lojalna Dzwonom brać, za spełnionego pomyleńca?

Lód w głosie Wodza ostudziłby ognie piekielne. Blade, pomięte starością twarze duchownych, choć pogłębiły swoją bladość i namnożyły zmarszczek, nie uroniły śladu przekonania. Oszemłane głowy pochyliły się czołobitnie. Zmilczały czas jakiś.
…Tantarze, dozwól. Niech będzie nam wolno porachować głosy zgromadzonych.
Tantar nie dozwolił.
…Rzekłem. Odpowiemy na rzucone nam wyzwanie. Bo jest ono szansą. A właśnie taka została Muranowi wyśpiewana.
Muran przywróci światu zatraconą Harmonię, dopełniając danego mu z Wysokości obowiązku – tak jak jest napisane. I stanie się to jeszcze tej jesieni, obiecuję to wam, siwi tchórze. Muran jest niepokonany!

W głowie Tantara dzwonem powtarza się echo tych ostatnich słów, które z tak wszak wypieraną furią, z szałem nieomal, wyrzucił z siebie tamtego dnia, raz na zawsze zamykając tę śmieszną naradę. Jakby chcąc go nie tylko umocnić w przekonaniu do swej racji, lecz w końcu spętać sobą, zniewolić na zawsze, samego w ciemnościach tej hazardownej (jak sam przecież pojmował) decyzji.
A może już to zrobiły? Ich zły czar zaś mami go i zaślepia na kaganek prawdy, co majaczy w pomroce, jaka gęstnieje wokół? To one stały się jego ostatecznym, kamiennym argumentem. Wierzy w ich rację. Co więcej – zna ich ciężar w swoim jednogłośnym postanowieniu. Ciężar, który ma obowiązek i zamiar ponieść, nieważne z jakimi skutkami. Muran… wybrana przez Stwórcę armia Jego wiernych, Jego upodobanych… jest niezwyciężony! I tylko to się liczy. Dlatego uznaje to za najważniejszy (na Boże sny, bezsporny!) powód wyprawy na ten martwy ląd. To jego argument. Przywrócenie czci i imienia Muranu, tak umniejszonych, zszarganych od wieków, któremu chwała i uszanowanie po kres czasu, oraz udowodnienie jego niedocenionej roli dla oblicza Harmonii, dla świata i Wieczności, dla żywych i dla przodków, są dla niego jedynymi wartościami.
Takim jest właśnie Tantar Żywy, trzeci Orbod Muranu, wybrany i wyniesiony na sztandary, najmłodszy syn Miri, echo Daar’u i Raad’u błogosławionych. Żywy i Żyjący z Wiecznością.
Muran jest święty.
Muran… jest wszystkim.
Ponadto przywódca Echa Północy wie, że dzieje ludzkości i dźwięków Dobra są zagrożone. A teraz wierzy niezachwianie, że może się to odmienić. I stare przyrzeczenie Muranu przed samym Oramunem oraz zasłuchanym światem, jakoby wyzwolić miał Ahry spod jarzma zła, od czarnego nieba i purpurowych plonów pól wyleczyć schorowane człony świata, zostanie dopełnione.
Tu i teraz. Na tej Ziemi!
Kolejnych dwóch konnych wysforowuje się na czoło, zrównując z Tantarem. Rozdziani już z wszelkiego żelastwa, opatuleni po uszy płaszczami, frasobliwie obserwują swego lidera w kompletnym oporządzeniu i jak zwykle krzykliwych ozdobach. Obaj rozpoznają głębokie cienie zmartwienia drążące mu lica, wiedzą dobrze, co trapi ich przywódcę. Lecz co mogą czynić? Nie są zwolennikami tej wyprawy, a cięgi upału i im dają się we znaki. Przemęczenie przyćmiewa już wszystko pozostałe. Zapał do walki – do zwycięstwa, po które tu przybyto, a które obiecywał Tantar i jego potajemny sprzymierzeniec (ten, którego imię i niesława dotarła już zaiste do każdej pary uszu) – oraz przekonanie o tym, jakże wiekopomne wydarzenie czeka dziś młody świat, przeminęły bez śladu, zduszone w litrach potu, co nie były częścią obietnic. Te dwa trwające eony dni i jeszcze dłuższe noce żeglugi poprzez morze piasku. Upiorny rejs po spopielonych ochłapach tego, co zostawił po sobie pradawny a piękny drzewiej świat. Uszczupliły nie tylko zasoby zaopatrzenia Muranu, ale tęgo nadwerężyły jego ducha.
O, tak. Armia wybrana jeszcze nigdy w historii nie stała tak osłabiona.
#13
Nie, ciągu dalszego czytać nie zamierzam (choć nie ukrywam, że chętnie przeczytałbym kiedyś całość), ale dla prologu zrobiłem wyjątek i nie żałuję. Przyszła mi myśl, że przy odpowiednim podziale na wersy wyszedłby z tego niezły poemat. Mylę się?
#14
Cytat:Gęste blond włosy okalają prawdziwie chłopięcą twarz, opadając na szerokie ramiona, a połyskując jak złoto w skale.

Jeśli mogę zmienić po swojemu, to ja bym zrobiła tak: po słowie "twarz" kropka. I potem "Połyskują jak złoto w skale, opadając na szerokie ramiona."

Cytat:uczernionym owalem oczu

Jakoś ten "uczerniony" dziwnie brzmi.

Cytat:Tymczasem spojrzenie umalowanego… jego oczy, dotknięte deseniem żywo z wysokości niebios, a zapatrzone teraz w dal z zatroskaniem, acz i niezachwianym uporem zarazem… są wystarczającym świadectwem zaprawienia w bitewnej profesji.


Wielokropek niepotrzebny, spokojnie mogłyby być przecinki.

Cytat:Przytomny, wolny od zawahania wyraz skupienia, niepomnej Haaru odwagi, ustępującej wszak jedynie przed Bożym życzeniem, odciska się w nich na stałe i bardzo wyraźnie świadczy przed tymi, których zwieść mogą młodociane atrybuty złotowłosego.

Nic nie rozumiem przy pierwszym czytaniu. Więc coś jest z tym zdaniem nie tak, za długie, za dużo przymiotników, gubi się sens.

Ogólnie, nie podoba mi się i strasznie mnie męczy wciskanie archaizmów w narracji i przeładowanie metaforami. Straszny z tego bije patos i rozmywa mi to obraz, który malujesz. Rozumiem, że to jest prolog i słowa te niejako wychodzą od bohatera, który jest osadzony w jakiejś tam przeszłości i takim językiem się posługuje. Jednak zadaniem prologu jest zachęcenie czytelnika, wciągnięcie go w akcję, zaintrygowanie głównym bohaterem lub jakąś historią, a ja się zwyczajnie męczę, bo tak naprawdę nie wiem o czym czytam. A tu jeszcze tyyyle do końca Smile

Pozdrawiam Angel
#15
oj Sad Szkoda, czarownico. Nie jesteś pierwsza, którą Dzwon męczy. Zdaję sobie sprawę, że może, że tak naprawdę entuzjastów podobnej narracji jest niewiele. Chyba. Skoro wymęczyłaś to, co przesłałem (znaczy całość) i wrażenie pozostaje, to faktycznie - ciebie i tobie podobnych straciłem, nad czym boleję Sad Nie bardzo umiałbym zrezygnować tu z czegokolwiek. Opisy i poetyka w nich mają w moim przeświadczeniu budować specyficzny nastrój, a mieszają się one z wyjaśnieniami, na które się zdecydowałem (tj. otwarcie nazywam armię, przedstawiam jej naturę, motywy, przeszłość...) i kurczę tu mam zagwozdkę. Z czegoś (najlepiej z obu po trosze) mus mi zrezygnować. Tak sobie myślę. Narrator nie musiałby być wszystko wiedzący, a wykładałby nam tylko to, co widzi, jakby widział po raz pierwszy. Taką opcję też rozważam, a sporo by odjęła. No wiem, że w sumie nie w tym rzecz i że język jest nazbyt bombastyczny, ale też nie dla wszystkich - i jestem w kropce.

Rozgadałem się Smile W każdym razie dzięki, czarownico. Byłbym cały w skowronkach, gdybyś spróbowała innej mojej prozy
(http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=10391 albo http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=10347)
albo innego rozdziału tej samej powieści. Ciekawi mnie, jak podobny styl sprawdza się, gdy trochę więcej się dzieje. Ale to BYĆ MOŻE zamieszczę później Smile



Dzięki, szczepan, miło, przyjemnie, podnosi na duchu. Sam wyłącznie fakt, że przebrnąłeś i nie wołasz o ciężkości i zmęczeniu. A jednak - nie przeczytałeś całości Sad Długie toto, wiem, nielekkie, prawda.
No trudno, potwierdzają się czarne myśli. Dzięki tak czy owak!
p.s. Zaznaczam, że to wszystko jest tylko prolog. Choć w kawałkach.


I tobie, mąciwodo :* Ciągle czekam na ciebie.


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości