18-03-2011, 12:02
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 19-03-2011, 11:54 przez prawozjazdodorowu.)
Powiedzcie co zmienić w tym opowiadaniu, to an tym kawałku będę mógł wzorować się dalej i napisać do końca. Najbardziej potrzebuje pomocy w tych dwóch dialogach.
Chłopak wspiął się po krętych schodkach, wyminąwszy ostrożnie największego demona szkoły, Puziacką. Wymownie wbił wzrok w porwane tenisówki i pobiegł do przodu lekkim truchtem. Klasa prawie weszła, jedynie niższy chłopiec uganiał się za matematykiem wymachując w powietrzu jakimś dokumentem. Nauczyciel wziął kartki i popchnął do klasy ucznia, zamknąwszy za sobą niemal bezszelestnie drzwi. Marek nie przejął się tym tak bardzo, nie zależało mu już wcale na nauce – myślał tylko o jednym - o wyspie. Właśnie czekało go siedem długich lekcji, których końca nigdy nie widać. Wczoraj sen nie przychodził mu na powieki i miał straszny napływ nie koniecznie dobrych pomysłów. Myślał o babci Izofi tak bardzo pragnącej wychować go za rodziców na porządnego człowieka, troskliwej we wszystkich sprawach. Musiał ją opuścić, mimo że nie dawno straciła dziadka. Nie minął rok od tego wydarzenia, a chłopiec zamiast współczuć, buntował się. I wtedy narodziła mu się myśl ucieczki.
Poprawił torbę i wszedł pewnym krokiem do klasy. Koledzy powitali go serdecznie, machnął do nich tylko ręką i wylądował na krześle, które zawyło bezlitośnie puszczając prawie ostatnie śruby. Wyciągnął obdrapany podręcznik, otworzył go na odpowiedniej stronie i zaczął mazanie wszystkiego, co podeszło mu pod pióro.
Ucieknę dzisiaj i nie będę tracić więcej życia na naukę. Nie będę już wzorowym wnukiem państwa Kosmańskich, ale urwisem, którego szuka wszędzie policja. Wypłynę o ósmej wieczorem, kiedy babcia jest chyba prawie zawsze zajęta ciastem dla niego. Wkłada w nie całe swoje serce, ale Marek już go nie zje. Przyznał, że za tym jednym będzie tęsknił. I jeszcze za placuszkami.
Nauczyciel schylił się nad Zofią, dziewczyną równie skrytą jak nasz bohater. Chyba nie marzyło jej się nigdy, by uciekać. Bo, po co i gdzie? Miała rodziców i pełen komplet dziadków. Rodzice mieli pieniądze, nie przychodzili tylko na żadną wywiadówkę, Zofia zresztą zawsze dawała sobie rade. Miała pełno trójek, i czasem trafiła się nawet czwórka.
-Pamiętaj o x x=a+b nie wiem dlaczego mylisz to z= b+a – gorączkowo tłumaczył nauczyciel, próbując wyjaśnić o co się właśnie czepia. Klasa udawała, że go słucha i nadąża nad jego programem, ale gdyby zajrzał teraz do innych zeszytów, ujrzałby po prostu puste kartki.
-x+b-(a+B) – zapisał szybko na tablicy drobnym druczkiem i wykonał dokładny rozpis równania, przeciągając od każdej cyfry pojedynczą strzałkę.
Dwadzieścia sześć piór poderwało się gwałtownie i zaczęło wystukiwać pospiesznie równanie na kartce.
-Znowu pomyliliście niewiadome? – zapytał matematyk i położył głowę na otwartej dłoni. Ten gest był tylko teatralny, i nie dokońca nawet udany. Jabłuczyński w każdym widział geniusza, i nie, że w jakieś dziedzinie a po prostu swoim przedmiocie.
Chłopak wspiął się po krętych schodkach, wyminąwszy ostrożnie największego demona szkoły, Puziacką. Wymownie wbił wzrok w porwane tenisówki i pobiegł do przodu lekkim truchtem. Klasa prawie weszła, jedynie niższy chłopiec uganiał się za matematykiem wymachując w powietrzu jakimś dokumentem. Nauczyciel wziął kartki i popchnął do klasy ucznia, zamknąwszy za sobą niemal bezszelestnie drzwi. Marek nie przejął się tym tak bardzo, nie zależało mu już wcale na nauce – myślał tylko o jednym - o wyspie. Właśnie czekało go siedem długich lekcji, których końca nigdy nie widać. Wczoraj sen nie przychodził mu na powieki i miał straszny napływ nie koniecznie dobrych pomysłów. Myślał o babci Izofi tak bardzo pragnącej wychować go za rodziców na porządnego człowieka, troskliwej we wszystkich sprawach. Musiał ją opuścić, mimo że nie dawno straciła dziadka. Nie minął rok od tego wydarzenia, a chłopiec zamiast współczuć, buntował się. I wtedy narodziła mu się myśl ucieczki.
Poprawił torbę i wszedł pewnym krokiem do klasy. Koledzy powitali go serdecznie, machnął do nich tylko ręką i wylądował na krześle, które zawyło bezlitośnie puszczając prawie ostatnie śruby. Wyciągnął obdrapany podręcznik, otworzył go na odpowiedniej stronie i zaczął mazanie wszystkiego, co podeszło mu pod pióro.
Ucieknę dzisiaj i nie będę tracić więcej życia na naukę. Nie będę już wzorowym wnukiem państwa Kosmańskich, ale urwisem, którego szuka wszędzie policja. Wypłynę o ósmej wieczorem, kiedy babcia jest chyba prawie zawsze zajęta ciastem dla niego. Wkłada w nie całe swoje serce, ale Marek już go nie zje. Przyznał, że za tym jednym będzie tęsknił. I jeszcze za placuszkami.
Nauczyciel schylił się nad Zofią, dziewczyną równie skrytą jak nasz bohater. Chyba nie marzyło jej się nigdy, by uciekać. Bo, po co i gdzie? Miała rodziców i pełen komplet dziadków. Rodzice mieli pieniądze, nie przychodzili tylko na żadną wywiadówkę, Zofia zresztą zawsze dawała sobie rade. Miała pełno trójek, i czasem trafiła się nawet czwórka.
-Pamiętaj o x x=a+b nie wiem dlaczego mylisz to z= b+a – gorączkowo tłumaczył nauczyciel, próbując wyjaśnić o co się właśnie czepia. Klasa udawała, że go słucha i nadąża nad jego programem, ale gdyby zajrzał teraz do innych zeszytów, ujrzałby po prostu puste kartki.
-x+b-(a+B) – zapisał szybko na tablicy drobnym druczkiem i wykonał dokładny rozpis równania, przeciągając od każdej cyfry pojedynczą strzałkę.
Dwadzieścia sześć piór poderwało się gwałtownie i zaczęło wystukiwać pospiesznie równanie na kartce.
-Znowu pomyliliście niewiadome? – zapytał matematyk i położył głowę na otwartej dłoni. Ten gest był tylko teatralny, i nie dokońca nawet udany. Jabłuczyński w każdym widział geniusza, i nie, że w jakieś dziedzinie a po prostu swoim przedmiocie.
Naród na chwilę się spina, bo jest potrzeba na teraz,
Za chwile każdy osobno, każdy jest ważny ma godność,
Popatrzmy na to na chłodno, czy tak by zostać nie mogło?
Za chwile każdy osobno, każdy jest ważny ma godność,
Popatrzmy na to na chłodno, czy tak by zostać nie mogło?