19-08-2011, 19:40
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 20-08-2011, 12:54 przez Donaldmaniak.)
Postanowiłem, że wrzucę fragment mojego fanfica. Akcja dzieje się w Pratchettowskim Świecie Dysku. Dla bardziej obeznanych z książkami z cyklu: wydarzenia mają miejsce przed tymi opisanymi w Muzyce Duszy Życzę mam nadzieje miłej lektury i z góry przepraszam za literówki - czytałem 3 razy, ale nie mam całkowitej pewności czy się gdzieś nie znajdą.
Wszystko zaczyna się od ziarenka. Z niego wyrasta korzeń, łodyga, a w końcu coś, co służy zazwyczaj jako pasza dla modyfikowanych genetycznie krów. Na Dysku wszystko istnieje w nieco innych realiach, ale krąg, pewien cykl, życia trwa. Wiadomo, że Śmierć kiedyś przyjdzie. Dla filozofów pozostaje jedno zasadnicze pytanie: której kosy użyje? A może jak śmierci innych światów zainwestuje w bardziej zaawansowany sprzęt rolniczy? Choćby taki błyszczący, pachnący nowością kombajn... Kto wie? Wiadomo, że jest czas, w którym wypada wierzyć we Wiedźmikołaja i z rumieńcami oczekiwać nadejścia antropomorficznej personifikacji z workiem prezentów na plecach. Filozofom pozostaje pytanie: w jaki sposób ten sympatyczny twór z widoczną nadwagą, potęgowaną przez dzieci pozostawianymi pasztecikami, przeciska się przez komin? Czego oczekiwać pierwszego: czapki czy smoliście czarnych butów? A przede wszystkim: czy Wiedźmikołaj ma odpowiednie przeszkolenie strażackie, czy jego strój jest wykonany z tłoczonych pod ogromnym ciśnieniem, ognioodpornych włókien i czy ma pisemną zgodę kominiarzy na niezapowiedzianą kontrolę przewodów wentylacyjnych. Wiadomo również, że w końcu nadejdzie ten zagadkowy czas, gdy w dobrym tonie będzie bieganie w podartym ubraniu z włosami ufarbowanymi na krwistoczerwono i wykrzykiwanie haseł o niezbadanym znaczeniu. Na ten okres dyskowi filozofowie nie mieli żadnych słów. Po prostu pod natłokiem aktów agresji i wandalizmu ich mózgi traciły korzystne wibracje, łączące ze światem zewnętrznym. Jedno jest pewne. Wrzeszczący do mikrofonów pseudoartyści są i będą na Dysku traktowani niemal równo z gromowładnym Io czy innymi bożkami mieszkającymi w Ramptopach, na Osi.
Coś krzyczało, nie raczej wrzeszczało. Dużo dokładniej opisując: wyło, jak ranny hipopotam, biegnący przez stu akrowe pole minowe z domieszką, w niższych tonach, rechotu starej, rozdeptanej ropuchy. Mikrofon mrugał, skrzył się, trzeszczał w oślepiającym świetle reflektorów. Tłumnie przybyli na zbliżający się koncert magowie twierdzili, że ze sceny bił blask fantastyczny, znaczy oktarynowy. O ile oktarynę można było w ogóle w takich okolicznościach zobaczyć. Próba trwała w najlepsze. Muzycy grali, a właściwie, uważali że grają. Gitary elektryczne sapały jak szkapy, które dowoziły towar do miast skrytych w szczelinach Ramtopów. Perkusja syczała, gdy poszczególne talerze lądowały na głowach słuchaczy. Wszystko było w jak najlepszym porządku. W okół sceny, mimo, że koncert miał dopiero nadejść, wiły się tłumy otumaniałych fanów, rozpychających się łokciami. Panował chaos. Prawdziwy, porządny, muzyczny chaos.
-Brawo panowie! - krzyknęła Just A-Psik, wykonując znane na całym Dysku machnięcie grzywką. - Świetna robota!
-Pani też doskonale się spisała! - ryknął perkusista przypominający raczej zwalony przez wiatr konar drzewa niż krasnoluda. - “Dzidzi” będzie największym przebojem tego roku! Teraz trzeba trochę odpocząć przed jutrzejszym koncertem - dodał lądując na jednym z bębnów i rozpoczynając rytmiczne pochrapywanie.
Just A-Psik była znana. Naprawdę znana. Gdzie by nie pojechała, zjawiał się tłum gapiów. Ba, chodziły słuchy, że wszystkie dzieci chciały dostać jej płytę od Wiedźmikołaja... Był tylko jeden problem. Na Dysku nie znano płyt. Mówiono też, że gdzieś poza czasem, w swym domu sam Śmierć śpiewał przeboje najjaśniejszej gwiazdy płaskiego świata *W zasadzie naukowcy Dysku stwierdzili, że Taniec Śmierci - Dance Macabre, element zdobniczy wielu średniowiecznych budowli, musiał mieć miejsce przy akompaniamencie muzyki Just. Tak jak każdy masowy, samozwańczy artysta Just nie umiała śpiewać. Ale to jak bardzo nie potrafiła wydawać z siebie dźwięków było aż nazbyt przekonujące... I to się jej chwaliło. Za to właśnie wszyscy ją kochali. Nie wiadomo skąd się wzięła. Jednak z pewnością była drugim turystą, który odwiedził skorupę Wielkiego A’Tuina, zaraz po Dwukwiecie, a w dodatku przywiozła na Dysk coś nowego, nieznanego - elektryczne instrumenty. Dopiero wraz z jej przybyciem muzyka zyskała poważanie, zaczęła budzić respekt. Wcześniej tylko smętni bardowie z udawanymi lutniami przemierzali równinę Sto, a w najbliższym czasie, w okolicach wiecznego królestwa Sto Lat szykował się najwspanialszy i najgłośniejszy koncert w historii świata spoczywającego na grzbietach czterech słoni. Przeboje panny A-Psik miały zatrząść całą okolicą. Dosłownie zatrząść...
Zbliżała się Noc Strzeżenia Wiedźm. Przygotowania pochłonęły wszystkich zebranych. Dom był już pięknie przystrojony. Gałązki ostrokrzew wystawały zza obrazów, a w koncie pokoju stała strzeżeniowiedźmowe drzewko przyozdobione papierowymi łańcuchami. Przy kominku, nad którym dyndały świąteczne skarpety, siedział kilkuletni chłopiec. Z ciekawością wpatrywał się w ogień. Złożył drobne rączki na kolanach i myślał. Dzieci widzą świat dużo realniej niż dorośli. Za regałem coś się poruszyło i zza książek pełnych magicznych przepisów głowę wychylił ośmionogi, kudłaty, rogaty stwór. Próbował zaakcentować swoją obecność. Na próżno. Za oknem Mróz malował swoje obrazy na szybach *Dla ścisłości malował paprocie. Czasem też jodełki, do złudzenia przypominające paprocie.* Panowała doskonała, rodzinna atmosfera.
-Ciociu Esme... - chłopiec niepewnie zwrócił się do kobiety poprawiającej spiczasty kapelusz i mocującej go mosiężnymi spinkami. - Jak Wiedźmikołaj dostanie się do środka, jeżeli w komiku płonie ogień?
-Ciociu Weatherwax - poprawiła babcia. - Mam nadzieję, że nie wejdzie. Ale on zawsze znajduje drogę. W zeszłym roku znalazłam go w składziku. Myślę, że mnie zapamiętał. Pogrzebacz nadal ma kształt jego czaszki. Na tydzień pozbawił mnie środka transportu, bo “przypadkiem” wylądował na jedynej magicznej miotle w tym domu. Nie przepadam za nim.
-Co chciałabyś dostać od Wiedźmikołaja? - Chłopiec podniósł się z fotela i szturchnął stojącą na kominku lalkę, która zaczęła się głupkowato bujać.
-Nie... - zaczęła Esme. Przerwała jej Magrat niosąca wazę z dymiącą zupą dyniową, która wylądowała na niczego niespodziewających się butach babci. - Chciałabym... Żeby Magrat Garlic otrzymała choć trochę talentu magicznego. I... Żeby ktoś zabrał jej różdżkę *Magrat była wróżką chrzestną nieco z przymusu. Umiała wyczarować tylko i wyłącznie dynie* Niechby tylko Czarna Aliss zobaczyła to wszystko!
Czarownice nie lubiły Nocy Strzeżenia Wiedźm. Z magią działy się wtedy różne niekontrolowane rzeczy. Nawet Esme Weatherwax nie potrafiła sobie z nimi poradzić. Musiały jednak rok po roku obchodzić święta, by ich podopieczny nie utonął we własnych łzach, choć moce każdej spośród nich wymykały się podczas najdłuższej nocy roku ze wszystkich możliwych więzów i płatały przeróżne figle...
Wszystko było już gotowe. Potrawy wszelkiej maści dymiły. Była zupa z dyni, ciasto z dyni, pestki dyni i dyniowy pudding, przystrojony gałązką ostrokrzewu, która przypominała nieco, przynajmniej z ilości jagód, zgryz niani Ogg *Niania miała tylko jeden ząb, gdyż w dzieciństwie nałogowo gryzła stalowe łyżeczki, a po podwieczorku wgryzała się zazwyczaj w rynnę* Czarownice znalazły ją pewnie gdzieś na ulicy. Zgromadzeni zasiedli do stołu. Brakowało tylko najbardziej oryginalnej spośród tej dziwnej “rodziny”. Gytha była u któregoś ze swoich synów. Ciężko stwierdzić u którego. Ale jeżeli u niego była z pewnością chorował. Nikt nie czekał. Wiedźmom nie wypadało czekać. Babcia Weatherwax wstała i mlasnęła znacząco. Nie, kobiety takie jak ona nie odchrząkują.
-To zaczynamy ucztę! - powiedziała, uderzając srebrnym sztućcem o kieliszek. - No, już, jeść! Nie patrzcie tak na mnie. To Gytha powinna mówić. Ona zawsze mówi...
- Niani tutaj nie ma - stwierdziła Magrat, z pełną powagą.
- Naprawdę?! - babcia udawała zdziwioną.
- Naprawdę... Zapominałaś, że jest u kogoś ze swojej licznej rodziny?
- Już, koniec żartów! - Esme z każdą chwilą nabierała pewności, że Magrat jest jeszcze głupsza niż cokolwiek mogło na to wskazywać.
Uroczysty posiłek przebiegał w doskonałym, niemal niezachwianym spokoju. Tylko przy jednym z narożników stołu coś plaskało, mlaskało i chlipało. Tak jedną z wielu rzeczy, których czarownice nie nauczyły swojego podopiecznego były z pewnością podstawy kultury. W zasadzie mieszkał u nich niedługo - tylko trzy lata. Były one w zupełności nienormalne. Szalone. Wręcz przepełnione kłopotami, często nazbyt zabawnymi, co pogarszało jeszcze sprawę. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od pomyłki... Magrat jako, wbrew pozorom, dorosła wiedźma musiała znaleźć sobie uczennicę. Właściwie nie musiała, ale cięty język babci był wystarczającym powodem. Pannie Garlic nie uśmiechało się bycie mięciutkim jeżozwierzem, rozgotowanym burakiem ani roześmianą potylicą. Nie wiedziała co to potylica. Babcia mówiła, że to ponure miejsce gdzieś koło Ankh-Morpork. Właśnie dlatego szukała... Miała to być dziewczynka, oczywiście. I myślała, że zabiera ze sobą dziewczynkę. Dopiero, gdy spod ciemnych, prawie czarnych włosów odezwał się piskliwy głosik, wszystko wyszło na jaw. “Zazwyczaj wołali na mnie Kubuś.” - usłyszała Magrat. I cały, przepiękny czar prysnął...
W zasadzie cała sytuacja nie wynikła tylko z błędu. Chłopiec, nim nożyce Gythy Ogg doprowadziły go do porządku, wyglądał naprawdę okropnie. Nawet po wszystkich zabiegach nie było najlepiej... Posklejane kudły, którymi straszył z daleka przypominały bardziej karambol dwóch, średniej klasy transatlantyków niż coś, co nazwać można włosami. Spod długiej grzywki w stylu Just A-psik wyzierało przenikliwe światło mysich ślepi. Babcia nie widziała nigdy świateł drogowych, ale oczy podopiecznego Magrat, w jej opinii, musiały je przypominać. Nos był najlepszą częścią twarzy. Z pewnością. Mógłby z powodzeniem służyć jako rybacki harpun... Był taki jaki wiedźma powinna mieć. Esme twierdziła również, że Kubuś z pewnością miał skrzata w rodzinie. “Spiczaste uszy źle wyglądają w CV.” - zwykła mówić. Jego ogólna prezencja jednym słowem była przerażająco przerażająca. Nawet Duchociastna Kaczka nie potrafiłaby tego zmienić. Nawet Wiedźmikołaj na widok chłopca - tak on też - popędzał batem latające świnie. Ale czarownicom odpowiadał jak najbardziej, choć były przeciwne przekazywaniu wiedzy magicznej mężczyznom. Z prostych przyczyn tak cieszyły się jego obecnością - doskonale sprawdzał się przy pracach domowych. Fartuszek w kwiatki podkreślał jego nieszlachecką cerę...
Nadszedł czas na pieśni. Prawdziwe, strzeżeniowiedźmowe, rodzinne pieśni. Babcia Weatherwax, przeciwna każdemu rodzajowi muzyki usiadła przed kominkiem i próbowała udusić węża, w którego przemieniła się jedna z jej spinek. Magia uciekała spod jakiejkolwiek kontroli. Magrat Garlic, znana z nieprzeciętnych zdolności wokalnych, zaintonowała “Choć garnek jest pusty”. Przy siódmej zwrotce Esme podniosła się z fotela.
-Choć garnek jest pusty - zaśpiewała. - Nam nie żal kapusty! - Tryumfalnie opadła na oparcie fotela. - Tak to się chyba kończyło... No, idziemy dalej.
Magrat rzuciła babci gniewne spojrzenie, ale tylko jedno. W końcu było Strzeżenie Wiedźm.
-A pierwszego dnia na strzeżenie dała mi: sześć ciosów kijem, ziemię nosem ryję w milczeniu, w milczeniu...
Po piętnastym dniu pannie Garlic zaschło w gardle, a szklanka, z której piła zamieniła się w mokrego rosomaka. Woda w przyrodzie nie ginie. Mokry rosomak na dywanie - wspaniała święta!
Podczas, gdy wszyscy wpatrywali się w zwierzaka, mały Kubuś starał się narzucić własną pieśń, tak by porwała tłumy. Zanucił “Dzidzi”, ale z niewiadomych przyczyn zostały zignorowany. Śpiewy umilkły. Zbliżała się północ, a obydwie wiedźmy na samą myśl o niej, wprawiały szczęki w instynktowne drgania. Czuły samowolę magii. Czuły nieświeży oddech swojego podopiecznego...
Wszystko zaczyna się od ziarenka. Z niego wyrasta korzeń, łodyga, a w końcu coś, co służy zazwyczaj jako pasza dla modyfikowanych genetycznie krów. Na Dysku wszystko istnieje w nieco innych realiach, ale krąg, pewien cykl, życia trwa. Wiadomo, że Śmierć kiedyś przyjdzie. Dla filozofów pozostaje jedno zasadnicze pytanie: której kosy użyje? A może jak śmierci innych światów zainwestuje w bardziej zaawansowany sprzęt rolniczy? Choćby taki błyszczący, pachnący nowością kombajn... Kto wie? Wiadomo, że jest czas, w którym wypada wierzyć we Wiedźmikołaja i z rumieńcami oczekiwać nadejścia antropomorficznej personifikacji z workiem prezentów na plecach. Filozofom pozostaje pytanie: w jaki sposób ten sympatyczny twór z widoczną nadwagą, potęgowaną przez dzieci pozostawianymi pasztecikami, przeciska się przez komin? Czego oczekiwać pierwszego: czapki czy smoliście czarnych butów? A przede wszystkim: czy Wiedźmikołaj ma odpowiednie przeszkolenie strażackie, czy jego strój jest wykonany z tłoczonych pod ogromnym ciśnieniem, ognioodpornych włókien i czy ma pisemną zgodę kominiarzy na niezapowiedzianą kontrolę przewodów wentylacyjnych. Wiadomo również, że w końcu nadejdzie ten zagadkowy czas, gdy w dobrym tonie będzie bieganie w podartym ubraniu z włosami ufarbowanymi na krwistoczerwono i wykrzykiwanie haseł o niezbadanym znaczeniu. Na ten okres dyskowi filozofowie nie mieli żadnych słów. Po prostu pod natłokiem aktów agresji i wandalizmu ich mózgi traciły korzystne wibracje, łączące ze światem zewnętrznym. Jedno jest pewne. Wrzeszczący do mikrofonów pseudoartyści są i będą na Dysku traktowani niemal równo z gromowładnym Io czy innymi bożkami mieszkającymi w Ramptopach, na Osi.
Coś krzyczało, nie raczej wrzeszczało. Dużo dokładniej opisując: wyło, jak ranny hipopotam, biegnący przez stu akrowe pole minowe z domieszką, w niższych tonach, rechotu starej, rozdeptanej ropuchy. Mikrofon mrugał, skrzył się, trzeszczał w oślepiającym świetle reflektorów. Tłumnie przybyli na zbliżający się koncert magowie twierdzili, że ze sceny bił blask fantastyczny, znaczy oktarynowy. O ile oktarynę można było w ogóle w takich okolicznościach zobaczyć. Próba trwała w najlepsze. Muzycy grali, a właściwie, uważali że grają. Gitary elektryczne sapały jak szkapy, które dowoziły towar do miast skrytych w szczelinach Ramtopów. Perkusja syczała, gdy poszczególne talerze lądowały na głowach słuchaczy. Wszystko było w jak najlepszym porządku. W okół sceny, mimo, że koncert miał dopiero nadejść, wiły się tłumy otumaniałych fanów, rozpychających się łokciami. Panował chaos. Prawdziwy, porządny, muzyczny chaos.
-Brawo panowie! - krzyknęła Just A-Psik, wykonując znane na całym Dysku machnięcie grzywką. - Świetna robota!
-Pani też doskonale się spisała! - ryknął perkusista przypominający raczej zwalony przez wiatr konar drzewa niż krasnoluda. - “Dzidzi” będzie największym przebojem tego roku! Teraz trzeba trochę odpocząć przed jutrzejszym koncertem - dodał lądując na jednym z bębnów i rozpoczynając rytmiczne pochrapywanie.
Just A-Psik była znana. Naprawdę znana. Gdzie by nie pojechała, zjawiał się tłum gapiów. Ba, chodziły słuchy, że wszystkie dzieci chciały dostać jej płytę od Wiedźmikołaja... Był tylko jeden problem. Na Dysku nie znano płyt. Mówiono też, że gdzieś poza czasem, w swym domu sam Śmierć śpiewał przeboje najjaśniejszej gwiazdy płaskiego świata *W zasadzie naukowcy Dysku stwierdzili, że Taniec Śmierci - Dance Macabre, element zdobniczy wielu średniowiecznych budowli, musiał mieć miejsce przy akompaniamencie muzyki Just. Tak jak każdy masowy, samozwańczy artysta Just nie umiała śpiewać. Ale to jak bardzo nie potrafiła wydawać z siebie dźwięków było aż nazbyt przekonujące... I to się jej chwaliło. Za to właśnie wszyscy ją kochali. Nie wiadomo skąd się wzięła. Jednak z pewnością była drugim turystą, który odwiedził skorupę Wielkiego A’Tuina, zaraz po Dwukwiecie, a w dodatku przywiozła na Dysk coś nowego, nieznanego - elektryczne instrumenty. Dopiero wraz z jej przybyciem muzyka zyskała poważanie, zaczęła budzić respekt. Wcześniej tylko smętni bardowie z udawanymi lutniami przemierzali równinę Sto, a w najbliższym czasie, w okolicach wiecznego królestwa Sto Lat szykował się najwspanialszy i najgłośniejszy koncert w historii świata spoczywającego na grzbietach czterech słoni. Przeboje panny A-Psik miały zatrząść całą okolicą. Dosłownie zatrząść...
Zbliżała się Noc Strzeżenia Wiedźm. Przygotowania pochłonęły wszystkich zebranych. Dom był już pięknie przystrojony. Gałązki ostrokrzew wystawały zza obrazów, a w koncie pokoju stała strzeżeniowiedźmowe drzewko przyozdobione papierowymi łańcuchami. Przy kominku, nad którym dyndały świąteczne skarpety, siedział kilkuletni chłopiec. Z ciekawością wpatrywał się w ogień. Złożył drobne rączki na kolanach i myślał. Dzieci widzą świat dużo realniej niż dorośli. Za regałem coś się poruszyło i zza książek pełnych magicznych przepisów głowę wychylił ośmionogi, kudłaty, rogaty stwór. Próbował zaakcentować swoją obecność. Na próżno. Za oknem Mróz malował swoje obrazy na szybach *Dla ścisłości malował paprocie. Czasem też jodełki, do złudzenia przypominające paprocie.* Panowała doskonała, rodzinna atmosfera.
-Ciociu Esme... - chłopiec niepewnie zwrócił się do kobiety poprawiającej spiczasty kapelusz i mocującej go mosiężnymi spinkami. - Jak Wiedźmikołaj dostanie się do środka, jeżeli w komiku płonie ogień?
-Ciociu Weatherwax - poprawiła babcia. - Mam nadzieję, że nie wejdzie. Ale on zawsze znajduje drogę. W zeszłym roku znalazłam go w składziku. Myślę, że mnie zapamiętał. Pogrzebacz nadal ma kształt jego czaszki. Na tydzień pozbawił mnie środka transportu, bo “przypadkiem” wylądował na jedynej magicznej miotle w tym domu. Nie przepadam za nim.
-Co chciałabyś dostać od Wiedźmikołaja? - Chłopiec podniósł się z fotela i szturchnął stojącą na kominku lalkę, która zaczęła się głupkowato bujać.
-Nie... - zaczęła Esme. Przerwała jej Magrat niosąca wazę z dymiącą zupą dyniową, która wylądowała na niczego niespodziewających się butach babci. - Chciałabym... Żeby Magrat Garlic otrzymała choć trochę talentu magicznego. I... Żeby ktoś zabrał jej różdżkę *Magrat była wróżką chrzestną nieco z przymusu. Umiała wyczarować tylko i wyłącznie dynie* Niechby tylko Czarna Aliss zobaczyła to wszystko!
Czarownice nie lubiły Nocy Strzeżenia Wiedźm. Z magią działy się wtedy różne niekontrolowane rzeczy. Nawet Esme Weatherwax nie potrafiła sobie z nimi poradzić. Musiały jednak rok po roku obchodzić święta, by ich podopieczny nie utonął we własnych łzach, choć moce każdej spośród nich wymykały się podczas najdłuższej nocy roku ze wszystkich możliwych więzów i płatały przeróżne figle...
Wszystko było już gotowe. Potrawy wszelkiej maści dymiły. Była zupa z dyni, ciasto z dyni, pestki dyni i dyniowy pudding, przystrojony gałązką ostrokrzewu, która przypominała nieco, przynajmniej z ilości jagód, zgryz niani Ogg *Niania miała tylko jeden ząb, gdyż w dzieciństwie nałogowo gryzła stalowe łyżeczki, a po podwieczorku wgryzała się zazwyczaj w rynnę* Czarownice znalazły ją pewnie gdzieś na ulicy. Zgromadzeni zasiedli do stołu. Brakowało tylko najbardziej oryginalnej spośród tej dziwnej “rodziny”. Gytha była u któregoś ze swoich synów. Ciężko stwierdzić u którego. Ale jeżeli u niego była z pewnością chorował. Nikt nie czekał. Wiedźmom nie wypadało czekać. Babcia Weatherwax wstała i mlasnęła znacząco. Nie, kobiety takie jak ona nie odchrząkują.
-To zaczynamy ucztę! - powiedziała, uderzając srebrnym sztućcem o kieliszek. - No, już, jeść! Nie patrzcie tak na mnie. To Gytha powinna mówić. Ona zawsze mówi...
- Niani tutaj nie ma - stwierdziła Magrat, z pełną powagą.
- Naprawdę?! - babcia udawała zdziwioną.
- Naprawdę... Zapominałaś, że jest u kogoś ze swojej licznej rodziny?
- Już, koniec żartów! - Esme z każdą chwilą nabierała pewności, że Magrat jest jeszcze głupsza niż cokolwiek mogło na to wskazywać.
Uroczysty posiłek przebiegał w doskonałym, niemal niezachwianym spokoju. Tylko przy jednym z narożników stołu coś plaskało, mlaskało i chlipało. Tak jedną z wielu rzeczy, których czarownice nie nauczyły swojego podopiecznego były z pewnością podstawy kultury. W zasadzie mieszkał u nich niedługo - tylko trzy lata. Były one w zupełności nienormalne. Szalone. Wręcz przepełnione kłopotami, często nazbyt zabawnymi, co pogarszało jeszcze sprawę. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od pomyłki... Magrat jako, wbrew pozorom, dorosła wiedźma musiała znaleźć sobie uczennicę. Właściwie nie musiała, ale cięty język babci był wystarczającym powodem. Pannie Garlic nie uśmiechało się bycie mięciutkim jeżozwierzem, rozgotowanym burakiem ani roześmianą potylicą. Nie wiedziała co to potylica. Babcia mówiła, że to ponure miejsce gdzieś koło Ankh-Morpork. Właśnie dlatego szukała... Miała to być dziewczynka, oczywiście. I myślała, że zabiera ze sobą dziewczynkę. Dopiero, gdy spod ciemnych, prawie czarnych włosów odezwał się piskliwy głosik, wszystko wyszło na jaw. “Zazwyczaj wołali na mnie Kubuś.” - usłyszała Magrat. I cały, przepiękny czar prysnął...
W zasadzie cała sytuacja nie wynikła tylko z błędu. Chłopiec, nim nożyce Gythy Ogg doprowadziły go do porządku, wyglądał naprawdę okropnie. Nawet po wszystkich zabiegach nie było najlepiej... Posklejane kudły, którymi straszył z daleka przypominały bardziej karambol dwóch, średniej klasy transatlantyków niż coś, co nazwać można włosami. Spod długiej grzywki w stylu Just A-psik wyzierało przenikliwe światło mysich ślepi. Babcia nie widziała nigdy świateł drogowych, ale oczy podopiecznego Magrat, w jej opinii, musiały je przypominać. Nos był najlepszą częścią twarzy. Z pewnością. Mógłby z powodzeniem służyć jako rybacki harpun... Był taki jaki wiedźma powinna mieć. Esme twierdziła również, że Kubuś z pewnością miał skrzata w rodzinie. “Spiczaste uszy źle wyglądają w CV.” - zwykła mówić. Jego ogólna prezencja jednym słowem była przerażająco przerażająca. Nawet Duchociastna Kaczka nie potrafiłaby tego zmienić. Nawet Wiedźmikołaj na widok chłopca - tak on też - popędzał batem latające świnie. Ale czarownicom odpowiadał jak najbardziej, choć były przeciwne przekazywaniu wiedzy magicznej mężczyznom. Z prostych przyczyn tak cieszyły się jego obecnością - doskonale sprawdzał się przy pracach domowych. Fartuszek w kwiatki podkreślał jego nieszlachecką cerę...
Nadszedł czas na pieśni. Prawdziwe, strzeżeniowiedźmowe, rodzinne pieśni. Babcia Weatherwax, przeciwna każdemu rodzajowi muzyki usiadła przed kominkiem i próbowała udusić węża, w którego przemieniła się jedna z jej spinek. Magia uciekała spod jakiejkolwiek kontroli. Magrat Garlic, znana z nieprzeciętnych zdolności wokalnych, zaintonowała “Choć garnek jest pusty”. Przy siódmej zwrotce Esme podniosła się z fotela.
-Choć garnek jest pusty - zaśpiewała. - Nam nie żal kapusty! - Tryumfalnie opadła na oparcie fotela. - Tak to się chyba kończyło... No, idziemy dalej.
Magrat rzuciła babci gniewne spojrzenie, ale tylko jedno. W końcu było Strzeżenie Wiedźm.
-A pierwszego dnia na strzeżenie dała mi: sześć ciosów kijem, ziemię nosem ryję w milczeniu, w milczeniu...
Po piętnastym dniu pannie Garlic zaschło w gardle, a szklanka, z której piła zamieniła się w mokrego rosomaka. Woda w przyrodzie nie ginie. Mokry rosomak na dywanie - wspaniała święta!
Podczas, gdy wszyscy wpatrywali się w zwierzaka, mały Kubuś starał się narzucić własną pieśń, tak by porwała tłumy. Zanucił “Dzidzi”, ale z niewiadomych przyczyn zostały zignorowany. Śpiewy umilkły. Zbliżała się północ, a obydwie wiedźmy na samą myśl o niej, wprawiały szczęki w instynktowne drgania. Czuły samowolę magii. Czuły nieświeży oddech swojego podopiecznego...