Na życzenie autora wstawiam poprawioną wersję tekstu - 03.08.2011 // Kassandra
Tytuł "Wybraniec" jest tymczasowy, bo w tej chwili nie mogę całkowicie przewidzieć rozwoju akcji i nadać książce tytułu.
ROZDZIAŁ 1
Ośnieżone ulice miasteczka i dachy budynków wyglądały cudownie i przypominały najpiękniejsze obrazki z kartek świątecznych. Śnieg na chodnikach sięgał prawie po kolana, ale nie przeszkadzało to grupce młodszych dzieciaków w radosnym rzucaniu się śnieżkami. Koło ratusza stanęła wysoka, przyozdobiona bombkami i światełkami choinka. Przed supermarketem krzątało się mnóstwo ludzi – nadszedł czas na ostatnie świąteczne zakupy.
Ostrożnie przestąpiłem zaspę, spoczywającą na dole prowadzących do szkoły schodów. Mimo że miałem na sobie gruby, wełniany sweter i zimową kurtkę, było mi bardzo zimno. Śnieg sypał gęsto, ograniczając widoczność. Nie zważając na przelatujące tu i ówdzie śnieżki i lekko dygocąc z zimna, ruszyłem szybkim krokiem w kierunku szkolnej bramy.
Obiecałem mamie, że pomogę jej w ostatnich pracach przed świętami. Była doktorem historii i badała znajdujące się w miejskiej bibliotece stare pisma, opisujące historię miejscowości, czy będące dziełami literackimi, powstałymi lub znalezionymi na jej terenie. Zazwyczaj była to dosyć monotonna praca i podchodziłem do niej sceptycznie, bo większość z pozycji znajdujących się w bibliotece nie należała do najciekawszych lektur, a wiele z nich było napisanych niezwykle trudną do zrozumienia (przynajmniej dla mnie), starą polszczyzną.
Biblioteka znajdowała się po drugiej stronie ulicy. Została umiejscowiona w zabytkowym dworku, otoczonym przez niewielki park. W budynku dawniej mieszkali właściciele tych ziem, ale zaginęli w czasie drugiej wojny światowej. Niewiadomo, co się z nimi stało, nigdy nie znaleziono ich ciał. Miejscowa legenda, mówi, że zostali zamordowani wspólnie przez kilku mieszkańców miasta i Niemców, którzy chcieli rządzić tymi ziemiami. Podobno potomkowie morderców, a także sam dworek są ustawicznie nawiedzane przez duchy, ale nikt nie słyszał o tym z wiarygodnych źródeł.
Ulica była prawie pusta, gdyż śliski asfalt i zaszronione szyby skutecznie zniechęciły większość kierowców do jazdy samochodem. Przeszedłem przez przejście dla pieszych i ruszyłem w stronę parku, który od kilku dni mienił się – podobnie jak wszystko dookoła – jasnymi, wręcz rażącymi w oczy barwami.
Ruszyłem przez brukowaną ścieżkę, pokrytą śniegiem jeszcze gęściej, niż chodnik przed szkołą.
Biblioteka nie cieszyła się mianem najpopularniejszego obiektu w mieście, gdyż ze świecą można było w niej szukać nowych książek. Wypełniające półki stare woluminy przyciągały albo naukowców (np. moją mamę), albo z rzadka uczniów, którzy musieli odrobić zadania domowe.
Dlatego też nie zdziwiłem się, gdy po otworzeniu drzwi i przestąpieniu progu zobaczyłem tylko dwie osoby: pochyloną nad gazetą niską i grubą, ubraną w suknię bibliotekarkę, panią Hanię i moją mamę, wysoką i chudą kobietę, studiującą jakąś księgę przy jednym ze stołów, co jakiś czas zapisując coś w laptopie. Wytrzepałem buty i wszedłem do środka.
– Dzień dobry – mruknąłem do bibliotekarki. Ściągnąłem kaptur i czapkę. W bibliotece było przyjemnie ciepło.
– Dzień dobry, Michał – odparła pani Hania, nie podnosząc głowy sponad gazety. Byłem jednym z najczęściej odwiedzających bibliotekę uczniów i najwyraźniej już nauczyła się rozpoznawać mój głos.
Mama poderwała głowę i spojrzała na mnie.
– Wreszcie jesteś – powiedziała zniecierpliwionym tonem. Wskazała na miejsce po drugiej stronie stołu. – Siadaj.
Podszedłem do krzesła. Usiadłem, ściągnąłem kurtkę i spojrzałem na księgi, badane przez mamę. Były to grube, wyglądające na bardzo stare woluminy. Na okładkach widniały, niegdyś zapewne błyszczące, ale dziś już wyblakłe, pozłacane tytuły. Część z nich była po łacinie, ale dostrzegłem też parę polskich, spośród których jeden wydawał się bardzo dziwny.
– „Związki miasta naszego Kraju Podgórskiego zacnego z magią”? – zapytałem z niedowierzaniem.
Tak właśnie została zatytułowana księga, wyglądająca na jeszcze starszą i bardziej zniszczoną niż pozostałe. Była oprawiona w skórę i wyjątkowo opasła. Na jej okładce zalegała gęsta warstwa kurzu.
– To głupota – odpowiedziała stanowczo mama. – Zresztą jej autor… nie jest zbyt wiarygodny.
– Mogę ją zobaczyć? – spytałem.
Mama podała mi księgę. Otworzyłem ją na pierwszej stronie. Oprócz tytułu, widniało na niej także nazwisko autora. Mikołaj Zawada. Skądś je znałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć, kto to jest. Przewróciłem kartę, powodując opadnięcie olbrzymiej ilości kurzu. Zakrztusiłem się.
– Nikt nie badał jej od wielu lat, więc uznałam, że nadeszła pora – powiedziała mama, nie odrywając się od pracy. – Ale powtarzam, żadne z tych słów nie jest warte nawet złamanego grosza.
– Kim jest Mikołaj Zawada? – spytałem.
– Ach… Spodziewałam się, że zadasz to pytanie. – Podniosła głowę i popatrzyła to na mnie, to na dzieło Zawady. – Żył jakieś trzysta lat temu. Twierdził, że przeniósł się do jakiejś magicznej krainy, że okazał się „wybrańcem”, który zbawił ją od zła. Zapowiedział, że w tej krainie rozgorzeje nowa wojna i potrzebny będzie kolejny – w tym miejscu przerwała, a następnie drwiącym tonem przesylabizowała: - WY-BRA-NIEC.
Roześmiała się.
– Naturalnie nikt o zdrowych zmysłach mu nie uwierzył – ciągnęła. – Kilka lat później został posądzony o dokonanie paru niezwykle brutalnych morderstw. Ofiary zostały znalezione na terenie naszego miasta. Wszystkie dowody wskazywał na niego, a mimo to zarzekał się, że jest niewinny, że te zbrodnie zostały dokonane przez zazdrośników, którzy chcieli się okazać wybrańcami, wśród których wymienił nawet króla… Szybko odbył się jego proces, a następnie egzekucja. – Na chwilę przerwała. – Myślę, że gdyby został przebadany, okazałby się poważnie chory na umyśle. A to coś – powiedziała, wskazując palcem na księgę – napisał w więzieniu.
– Po co trzymają to w bibliotece? – zapytałem.
– To jeden z nielicznych śladów działania Zawady, szczególnie w kwestii tamtych morderstw… Zabierzemy to do domu. Tymczasem, jeśli możesz, opisz to.
Podała mi wyglądający podobnie do księgi Zawady wolumin. Tytuł głosił: „Perypetie i postępowanie właścicieli ziem Kraju Podgórskiego w latach wieku dziewiętnastego”.
Gdy otworzyłem księgę, okazało się, że w ogóle nie została ona zakurzona – zapewne często badana była przez różne osoby. Do strony tytułowej była przypięta wypisana ręcznie niebieskim atramentem kartka: „Szczególna wartość historyczna. Zachować ostrożność. Autor nieznany”.
Włączyłem laptopa, a następnie wstukałem na klawiaturze: „Autor niezidentyfikowany, dzieło dobrze zachowane”.
Kilka kolejnych godzin spędziłem na przeglądaniu „Perypetii i postępowania…” i jeszcze innej księgi o podobnej tematyce. Za oknami stopniowo znikały ślady dnia i nastawała ciemna noc. Koło osiemnastej, gdy mój opis obydwu dzieł miał już kilka stron, a ja uzbroiłem się w nową wiedzę na temat rodzinnego miasta, pani Hania przypomniała, że za chwilę zamyka bibliotekę.
– Oczywiście, już się zbieramy – zapewniła ją mama. Spojrzała na kilka ksiąg leżących na stole. – Czy moglibyśmy dwie wziąć do domu?
– Jasne, tylko uważajcie z nimi. – Bibliotekarka uśmiechnęła się do mamy.
Gdy wyszliśmy na zewnątrz, jedyne światło padało z latarni przy szosie. W parku przy bibliotece nie było ich w ogóle, więc szliśmy po zalanej mrokiem ścieżce. Śniegu było jeszcze więcej, niż wcześniej.
Droga do domu przebiegała w atmosferze milczenia. Mama niosła dwie wartościowe księgi i uważała, by ich przez przypadek nie zniszczyć. Ja sam oglądałem bajeczne widoki. Postanowiłem, że jutro wyjdę na pobliskie wzgórze i zrobię zdjęcie pięknego krajobrazu.
Gdy przechodziliśmy obok kościoła, usłyszałem kolędowanie chóru. Trwała pewnie jedna z ostatnich prób przed Bożym Narodzeniem. Śpiew był piękny.
Do domu doszliśmy po piętnastu minutach. Od razu wpadłem do pokoju i zrzuciłem zimowe ubrania, ściągnąłem też przemoczone skarpetki. Ubrałem dresy i kapcie, a następnie zeszedłem na dół. Dobiegł mnie intensywny zapach mięsa.
Po zjedzeniu kolacji, czy może raczej obiadokolacji, postanowiłem już teraz zacząć badanie jednej z ksiąg, które mama zabrała do domu dzięki czemu nie musiałbym poświęcać na to zaczynających się już jutro ferii świątecznych. Oprócz dzieła Zawady, mama wypożyczyła także napisany po łacinie, gruby wolumin. Uznaliśmy więc, że powinienem zająć się „Związkami miasta naszego Kraju Podgórskiego zacnego z magią”. Zrażony przez mamę, byłem bardzo negatywnie nastawiony do tej publikacji. Opinię o tym, że książka ta jest „głupotą” była na każdym kroku potwierdzana przez autora, zapisującego naprawdę niestworzone rzeczy. Wybrałem kilka perełek rodem z książki fantastycznej i przepisałem do komputera:
Tak więc największym okrutnikiem w krainie owej był Gregor. Należał on do tajnego bractwa Ciemnych Magów, które od wielu lat toczyło walki z władzą. W roku drugim po moim przybyciu, Gregor wykazał się wielkim okrucieństwem, zabijając kilkudziesięciu wieśniaków zamieszkujących jedną z wsi, sprzymierzoną z Siłami Dobra. Po stronie Gregora stanęło wiele istot, dla obywateli świata naszego wprawdzie niemal niestworzonych, jednak dla tych, co tam żyją spotykanych bardzo często. Tak więc miał po swojej stronie nie tylko ludzi, ale i wampiry, wielu magów, część elfów, krasnoludów, większość orków, a także inne istoty – wiele trolli, olbrzymów itp. W sumie stwierdzić więc należy, że Gregor posiadał potężniejsze siły, aniżeli wojska Sił Dobra, lecz to właśnie Siły Dobra posiadały Szczęście Losu, którego Gregor, z powodu swych zamierzeń i mimo wielokrotnych prób, nigdy nie zdobył.
Książka miała mnóstwo naszkicowanych ilustracji, przedstawiających rzekomo miasta, czy fantastyczne stworzenia, te rysunki nie były jednak niczym odkrywczym. Troll na przykład był wysoki na półtora przeciętnego mężczyzny, włochaty, poniżej pasa owinięty szmatą, a w ręku trzymał maczugę. Dalej można było na przykład zauważyć lekarza, który za pomocą magii „leczył rannych po ostatecznej, zwycięskiej dla Sił Dobra bitwie”. Był to wysoki mężczyzna z długimi włosami, z którego rąk wydobywał się jasny promień, w jakim dokładnie kolorze, nie byłem w stanie stwierdzić, bo rysunki były czarno-białe.
Otworzyłem książkę na kolejnej przypadkowej stronie i zobaczyłem równie absurdalny tekst:
Oto więc panna Aschilena wygłosiła przepowiednię, wedle której nie ja jestem ostatnim i najważniejszym z wybrańców, lecz przyjdzie po mnie jeden jeszcze, większy ode mnie we wszystkim, także i w czynach, których dokona i który jako jedyny będzie posiadał siłę, by wojska zła ostatecznie pokonać. Zamieszczam, czytelniku, słowa przepowiedni, byś mi uwierzył.
Przyjdzie czas plagi i rozgorzeje nowa wojna,
Większa i krwawsza od każdej innej.
Wroga siła będzie nieposkromiona,
I tylko jeden Jedyny będzie w stanie go pokonać.
Przyjdzie w najcięższym momencie,
Lecz będzie wystarczająco silny by zwyciężyć…
Warto jednak zauważyć, że nigdzie nie jest powiedziane, że Wybraniec ten zwycięży. Wszystko będzie zależało tylko od niego.
Niżej znajdował się napis, że można łatwo sprawdzić, czy nie jest się przypadkiem wybrańcem. Narysowana była dłoń, a instrukcja mówiła, by przyłożyć własną do szkicu. Rozciągnąłem więc palce, po czym powoli zbliżyłem dłoń do rysunku.
Gdy tylko dotknąłem papieru, poczułem w ręce dziwne mrowienie. Po chwili księga zrobiła się oślepiająco jasna, a blask ten szybko wypełnij mój pokój. Zacząłem się obracać i poczułem się tak, jakbym spadał – wciąż pogrążony w okropnym świetle. Zorientowałem się, że nie mam już w ręce księgi. Momentalnie wszystko się zatrzymało. Wisząc nieruchomy kilka centymetrów nad ziemią, zobaczyłem wielki zamek na wzgórzu. Znalazłem się na brukowanym placu pomiędzy dwoma rzędami drewnianych chat, składających się chyba na jakąś wioskę. Po sekundzie spadłem na ziemię. Szybko się podniosłem i mój umysł ogarnęły tylko dwie myśli.
Zawada wcale nie był szaleńcem. I jeszcze inna, mniej wyraźna i mniej do mnie docierająca, ale chyba mająca większe znaczenie: jestem wybrańcem.
Tytuł "Wybraniec" jest tymczasowy, bo w tej chwili nie mogę całkowicie przewidzieć rozwoju akcji i nadać książce tytułu.
ROZDZIAŁ 1
Ośnieżone ulice miasteczka i dachy budynków wyglądały cudownie i przypominały najpiękniejsze obrazki z kartek świątecznych. Śnieg na chodnikach sięgał prawie po kolana, ale nie przeszkadzało to grupce młodszych dzieciaków w radosnym rzucaniu się śnieżkami. Koło ratusza stanęła wysoka, przyozdobiona bombkami i światełkami choinka. Przed supermarketem krzątało się mnóstwo ludzi – nadszedł czas na ostatnie świąteczne zakupy.
Ostrożnie przestąpiłem zaspę, spoczywającą na dole prowadzących do szkoły schodów. Mimo że miałem na sobie gruby, wełniany sweter i zimową kurtkę, było mi bardzo zimno. Śnieg sypał gęsto, ograniczając widoczność. Nie zważając na przelatujące tu i ówdzie śnieżki i lekko dygocąc z zimna, ruszyłem szybkim krokiem w kierunku szkolnej bramy.
Obiecałem mamie, że pomogę jej w ostatnich pracach przed świętami. Była doktorem historii i badała znajdujące się w miejskiej bibliotece stare pisma, opisujące historię miejscowości, czy będące dziełami literackimi, powstałymi lub znalezionymi na jej terenie. Zazwyczaj była to dosyć monotonna praca i podchodziłem do niej sceptycznie, bo większość z pozycji znajdujących się w bibliotece nie należała do najciekawszych lektur, a wiele z nich było napisanych niezwykle trudną do zrozumienia (przynajmniej dla mnie), starą polszczyzną.
Biblioteka znajdowała się po drugiej stronie ulicy. Została umiejscowiona w zabytkowym dworku, otoczonym przez niewielki park. W budynku dawniej mieszkali właściciele tych ziem, ale zaginęli w czasie drugiej wojny światowej. Niewiadomo, co się z nimi stało, nigdy nie znaleziono ich ciał. Miejscowa legenda, mówi, że zostali zamordowani wspólnie przez kilku mieszkańców miasta i Niemców, którzy chcieli rządzić tymi ziemiami. Podobno potomkowie morderców, a także sam dworek są ustawicznie nawiedzane przez duchy, ale nikt nie słyszał o tym z wiarygodnych źródeł.
Ulica była prawie pusta, gdyż śliski asfalt i zaszronione szyby skutecznie zniechęciły większość kierowców do jazdy samochodem. Przeszedłem przez przejście dla pieszych i ruszyłem w stronę parku, który od kilku dni mienił się – podobnie jak wszystko dookoła – jasnymi, wręcz rażącymi w oczy barwami.
Ruszyłem przez brukowaną ścieżkę, pokrytą śniegiem jeszcze gęściej, niż chodnik przed szkołą.
Biblioteka nie cieszyła się mianem najpopularniejszego obiektu w mieście, gdyż ze świecą można było w niej szukać nowych książek. Wypełniające półki stare woluminy przyciągały albo naukowców (np. moją mamę), albo z rzadka uczniów, którzy musieli odrobić zadania domowe.
Dlatego też nie zdziwiłem się, gdy po otworzeniu drzwi i przestąpieniu progu zobaczyłem tylko dwie osoby: pochyloną nad gazetą niską i grubą, ubraną w suknię bibliotekarkę, panią Hanię i moją mamę, wysoką i chudą kobietę, studiującą jakąś księgę przy jednym ze stołów, co jakiś czas zapisując coś w laptopie. Wytrzepałem buty i wszedłem do środka.
– Dzień dobry – mruknąłem do bibliotekarki. Ściągnąłem kaptur i czapkę. W bibliotece było przyjemnie ciepło.
– Dzień dobry, Michał – odparła pani Hania, nie podnosząc głowy sponad gazety. Byłem jednym z najczęściej odwiedzających bibliotekę uczniów i najwyraźniej już nauczyła się rozpoznawać mój głos.
Mama poderwała głowę i spojrzała na mnie.
– Wreszcie jesteś – powiedziała zniecierpliwionym tonem. Wskazała na miejsce po drugiej stronie stołu. – Siadaj.
Podszedłem do krzesła. Usiadłem, ściągnąłem kurtkę i spojrzałem na księgi, badane przez mamę. Były to grube, wyglądające na bardzo stare woluminy. Na okładkach widniały, niegdyś zapewne błyszczące, ale dziś już wyblakłe, pozłacane tytuły. Część z nich była po łacinie, ale dostrzegłem też parę polskich, spośród których jeden wydawał się bardzo dziwny.
– „Związki miasta naszego Kraju Podgórskiego zacnego z magią”? – zapytałem z niedowierzaniem.
Tak właśnie została zatytułowana księga, wyglądająca na jeszcze starszą i bardziej zniszczoną niż pozostałe. Była oprawiona w skórę i wyjątkowo opasła. Na jej okładce zalegała gęsta warstwa kurzu.
– To głupota – odpowiedziała stanowczo mama. – Zresztą jej autor… nie jest zbyt wiarygodny.
– Mogę ją zobaczyć? – spytałem.
Mama podała mi księgę. Otworzyłem ją na pierwszej stronie. Oprócz tytułu, widniało na niej także nazwisko autora. Mikołaj Zawada. Skądś je znałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć, kto to jest. Przewróciłem kartę, powodując opadnięcie olbrzymiej ilości kurzu. Zakrztusiłem się.
– Nikt nie badał jej od wielu lat, więc uznałam, że nadeszła pora – powiedziała mama, nie odrywając się od pracy. – Ale powtarzam, żadne z tych słów nie jest warte nawet złamanego grosza.
– Kim jest Mikołaj Zawada? – spytałem.
– Ach… Spodziewałam się, że zadasz to pytanie. – Podniosła głowę i popatrzyła to na mnie, to na dzieło Zawady. – Żył jakieś trzysta lat temu. Twierdził, że przeniósł się do jakiejś magicznej krainy, że okazał się „wybrańcem”, który zbawił ją od zła. Zapowiedział, że w tej krainie rozgorzeje nowa wojna i potrzebny będzie kolejny – w tym miejscu przerwała, a następnie drwiącym tonem przesylabizowała: - WY-BRA-NIEC.
Roześmiała się.
– Naturalnie nikt o zdrowych zmysłach mu nie uwierzył – ciągnęła. – Kilka lat później został posądzony o dokonanie paru niezwykle brutalnych morderstw. Ofiary zostały znalezione na terenie naszego miasta. Wszystkie dowody wskazywał na niego, a mimo to zarzekał się, że jest niewinny, że te zbrodnie zostały dokonane przez zazdrośników, którzy chcieli się okazać wybrańcami, wśród których wymienił nawet króla… Szybko odbył się jego proces, a następnie egzekucja. – Na chwilę przerwała. – Myślę, że gdyby został przebadany, okazałby się poważnie chory na umyśle. A to coś – powiedziała, wskazując palcem na księgę – napisał w więzieniu.
– Po co trzymają to w bibliotece? – zapytałem.
– To jeden z nielicznych śladów działania Zawady, szczególnie w kwestii tamtych morderstw… Zabierzemy to do domu. Tymczasem, jeśli możesz, opisz to.
Podała mi wyglądający podobnie do księgi Zawady wolumin. Tytuł głosił: „Perypetie i postępowanie właścicieli ziem Kraju Podgórskiego w latach wieku dziewiętnastego”.
Gdy otworzyłem księgę, okazało się, że w ogóle nie została ona zakurzona – zapewne często badana była przez różne osoby. Do strony tytułowej była przypięta wypisana ręcznie niebieskim atramentem kartka: „Szczególna wartość historyczna. Zachować ostrożność. Autor nieznany”.
Włączyłem laptopa, a następnie wstukałem na klawiaturze: „Autor niezidentyfikowany, dzieło dobrze zachowane”.
Kilka kolejnych godzin spędziłem na przeglądaniu „Perypetii i postępowania…” i jeszcze innej księgi o podobnej tematyce. Za oknami stopniowo znikały ślady dnia i nastawała ciemna noc. Koło osiemnastej, gdy mój opis obydwu dzieł miał już kilka stron, a ja uzbroiłem się w nową wiedzę na temat rodzinnego miasta, pani Hania przypomniała, że za chwilę zamyka bibliotekę.
– Oczywiście, już się zbieramy – zapewniła ją mama. Spojrzała na kilka ksiąg leżących na stole. – Czy moglibyśmy dwie wziąć do domu?
– Jasne, tylko uważajcie z nimi. – Bibliotekarka uśmiechnęła się do mamy.
Gdy wyszliśmy na zewnątrz, jedyne światło padało z latarni przy szosie. W parku przy bibliotece nie było ich w ogóle, więc szliśmy po zalanej mrokiem ścieżce. Śniegu było jeszcze więcej, niż wcześniej.
Droga do domu przebiegała w atmosferze milczenia. Mama niosła dwie wartościowe księgi i uważała, by ich przez przypadek nie zniszczyć. Ja sam oglądałem bajeczne widoki. Postanowiłem, że jutro wyjdę na pobliskie wzgórze i zrobię zdjęcie pięknego krajobrazu.
Gdy przechodziliśmy obok kościoła, usłyszałem kolędowanie chóru. Trwała pewnie jedna z ostatnich prób przed Bożym Narodzeniem. Śpiew był piękny.
Do domu doszliśmy po piętnastu minutach. Od razu wpadłem do pokoju i zrzuciłem zimowe ubrania, ściągnąłem też przemoczone skarpetki. Ubrałem dresy i kapcie, a następnie zeszedłem na dół. Dobiegł mnie intensywny zapach mięsa.
Po zjedzeniu kolacji, czy może raczej obiadokolacji, postanowiłem już teraz zacząć badanie jednej z ksiąg, które mama zabrała do domu dzięki czemu nie musiałbym poświęcać na to zaczynających się już jutro ferii świątecznych. Oprócz dzieła Zawady, mama wypożyczyła także napisany po łacinie, gruby wolumin. Uznaliśmy więc, że powinienem zająć się „Związkami miasta naszego Kraju Podgórskiego zacnego z magią”. Zrażony przez mamę, byłem bardzo negatywnie nastawiony do tej publikacji. Opinię o tym, że książka ta jest „głupotą” była na każdym kroku potwierdzana przez autora, zapisującego naprawdę niestworzone rzeczy. Wybrałem kilka perełek rodem z książki fantastycznej i przepisałem do komputera:
Tak więc największym okrutnikiem w krainie owej był Gregor. Należał on do tajnego bractwa Ciemnych Magów, które od wielu lat toczyło walki z władzą. W roku drugim po moim przybyciu, Gregor wykazał się wielkim okrucieństwem, zabijając kilkudziesięciu wieśniaków zamieszkujących jedną z wsi, sprzymierzoną z Siłami Dobra. Po stronie Gregora stanęło wiele istot, dla obywateli świata naszego wprawdzie niemal niestworzonych, jednak dla tych, co tam żyją spotykanych bardzo często. Tak więc miał po swojej stronie nie tylko ludzi, ale i wampiry, wielu magów, część elfów, krasnoludów, większość orków, a także inne istoty – wiele trolli, olbrzymów itp. W sumie stwierdzić więc należy, że Gregor posiadał potężniejsze siły, aniżeli wojska Sił Dobra, lecz to właśnie Siły Dobra posiadały Szczęście Losu, którego Gregor, z powodu swych zamierzeń i mimo wielokrotnych prób, nigdy nie zdobył.
Książka miała mnóstwo naszkicowanych ilustracji, przedstawiających rzekomo miasta, czy fantastyczne stworzenia, te rysunki nie były jednak niczym odkrywczym. Troll na przykład był wysoki na półtora przeciętnego mężczyzny, włochaty, poniżej pasa owinięty szmatą, a w ręku trzymał maczugę. Dalej można było na przykład zauważyć lekarza, który za pomocą magii „leczył rannych po ostatecznej, zwycięskiej dla Sił Dobra bitwie”. Był to wysoki mężczyzna z długimi włosami, z którego rąk wydobywał się jasny promień, w jakim dokładnie kolorze, nie byłem w stanie stwierdzić, bo rysunki były czarno-białe.
Otworzyłem książkę na kolejnej przypadkowej stronie i zobaczyłem równie absurdalny tekst:
Oto więc panna Aschilena wygłosiła przepowiednię, wedle której nie ja jestem ostatnim i najważniejszym z wybrańców, lecz przyjdzie po mnie jeden jeszcze, większy ode mnie we wszystkim, także i w czynach, których dokona i który jako jedyny będzie posiadał siłę, by wojska zła ostatecznie pokonać. Zamieszczam, czytelniku, słowa przepowiedni, byś mi uwierzył.
Przyjdzie czas plagi i rozgorzeje nowa wojna,
Większa i krwawsza od każdej innej.
Wroga siła będzie nieposkromiona,
I tylko jeden Jedyny będzie w stanie go pokonać.
Przyjdzie w najcięższym momencie,
Lecz będzie wystarczająco silny by zwyciężyć…
Warto jednak zauważyć, że nigdzie nie jest powiedziane, że Wybraniec ten zwycięży. Wszystko będzie zależało tylko od niego.
Niżej znajdował się napis, że można łatwo sprawdzić, czy nie jest się przypadkiem wybrańcem. Narysowana była dłoń, a instrukcja mówiła, by przyłożyć własną do szkicu. Rozciągnąłem więc palce, po czym powoli zbliżyłem dłoń do rysunku.
Gdy tylko dotknąłem papieru, poczułem w ręce dziwne mrowienie. Po chwili księga zrobiła się oślepiająco jasna, a blask ten szybko wypełnij mój pokój. Zacząłem się obracać i poczułem się tak, jakbym spadał – wciąż pogrążony w okropnym świetle. Zorientowałem się, że nie mam już w ręce księgi. Momentalnie wszystko się zatrzymało. Wisząc nieruchomy kilka centymetrów nad ziemią, zobaczyłem wielki zamek na wzgórzu. Znalazłem się na brukowanym placu pomiędzy dwoma rzędami drewnianych chat, składających się chyba na jakąś wioskę. Po sekundzie spadłem na ziemię. Szybko się podniosłem i mój umysł ogarnęły tylko dwie myśli.
Zawada wcale nie był szaleńcem. I jeszcze inna, mniej wyraźna i mniej do mnie docierająca, ale chyba mająca większe znaczenie: jestem wybrańcem.