Ocena wątku:
  • 2 głosów - średnia: 3
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Wdzięczna Panna w Pląsach Na Deszczu
#1
Wdzięczna Panna w Pląsach Na Deszczu

Wdzięczna Panna w pląsach na deszczu
Wzywam cię łzą,
Słonym nadzieniem udręki w płynnej skorupce.
Wołam do ciebie krwią,
Żywym strumieniem mojego ciepła.
Tą łzą, co broczy z rany.
Krwią, co wypłakują oczy.
Moim triumfem.
Euforią.
Agonią… którą zwiędły liść prześciga.
Nimi to cię wołam, zapraszam:
Przyjdź do mnie, Wdzięczna Panno w pląsach.
Przyjdź. Ocal mnie po raz niepoliczony.
Tam, Boże kropidło ludzkość całą chrzci.
Tą samą, co życie za pieniądze uprawia.
Tu, na ostatnim piętrze ocalonych,
Czwarta wskazówka zegara celuje we mnie.
A ty ocal mnie, wdzięczna panno tańcząca z ulewą,
Zabierz mnie wysoko między żebra niebios.
Razem zasztyletujmy serce, które tam kostnieje.
A potem, z dala od ziemskich spraw, gdzie wąż w ślepym galopie,
Gdzie wodny znak jego wabi i tumani,
Z dala od rządz, od przyziemnych namiętności,
Odpłyńmy w zwiewnych krokach ku zakazanej nam radości.
Łzę i krew weź jako zapłatę.
I przeprowadź mnie, Pani, na drugą stronę szyby.
Ocal mnie.
Proszę.
Zatańcujmy razem.


Inwokacja do Tańczącej Panienki ze starej legendy


W tym to zawiera się wyjątek, osobliwo, dziwo a podstępność tegoż podania. Legenda o dzieweczce w ulewie, stara bodaj jako samo zjawisko deszczu, gromko i zapamiętale zapewnia, że to tylko legenda.
Bardzo przewrotna jest doprawdy.
Kto bowiem rozum ma na miejscu, z daleka już przecie węszy podejrzane zabiegi. Fantazyjną wszakoż rzeczą jest cokolwiek, mówić o sobie, jakoby czymś nieprawdziwym się było, zmyślonym. Tym bardziej tegdy człowiek, podejrzliwa w naturze istota, wie, pewien jest, albo li podskórnym domyślunkiem kłoni się ku posądzeniu – że czy to legenda, czy to mit najstarszy, czy najprościej kłamstwo rodowite i jawne, przeczyć sobie może tylko wonczas, kiedy nie chce być zdemaskowane.
Kędy mlecznobiałe niebo deszczową powódź na ziemię posyła w rojach kropel (wielkich i pękatych co tłuste robale, a orających na równi glebę jak i kamień) młodziutka, wdzięczna panna o bielutkiej jak owo niebo nade nią skórze i krasnych na pozór pociągłego rumieńca ustach tańcuje wesoło pośród kropel. A tańcuje całkiem sucha, suchuteńka, w suchej białej sukni ażurowej, o suchutkich czarnych lokach rozpuszczonych. W suchych trzewiczkach letko stąpa po suchutkich wciąż miejscach na swym parkiecie – którym jej ziemia długa i szeroka. Bo deszcz się jej nie ima. Ta na deszczu starania chichocze i raduje się jej gibka kibić, lawirując pomiędzy spadającymi krople. I nie wychodzi ta panna z rytmu tego tańca nawet na ułamek tej chwili w tej ulewie i nie spędza tego uśmiechu z warg tych jak rumieniec. A nie kończy ona jego nawet wtedy, gdy opad ustaje, a jaśnione czarem chmury wykrada z nieba pora najwyższa. Boć ona w tańcu swym psotnym, marzycielskim, sielskim, ach, jakże romantycznym zatracona mknie krokiem motylim z jednego krańca globu na drugi, a deszcze i ulewy, te co przemóc jej nie mogą, tknąć, zrosić choćby, zwyciężyć, ach, te krok w krok bieżą za nią wszędy. Uparte, wraże, złe nie na żarty – lecz po wieki zawodne.
Wdzięczna panna nie ustaje w pląsach.
A sucha jej suknia i skóra sucha cała.
Łyska jej perłowo z rozchylonych warg, bucha szczęściem z roztańczonych nóg i bioder. Z odrzuconych ramion tryska zwycięstwem nad całym stworzeniem. Wolnością. I nieograniczeniem.
I nie ma takiego, co poznał jej tajemnicę. Czemuż tak radosna w istocie? Cóże ogląda pod zamkniętymi powieki, do czego się uśmiecha? Jak to, na wszystkich mokrych, jak to, że sucha!?
Widywał ją człowiek gęsto na przestrzeni dziejów, lecz nigdy wprost. Powielała się, jak wieść niesie, w każdej deszczowej kropli, gdyby w misternym zwierciadełku, ale niepodobna odnaleźć ją w ich gęstwinie – tak niesamowicie tańcuje. I rok w rok, szczególnie zaś jesienią, piękną, posępną porą złotą, odkrywają ją właśnie ci, co w zapatrzeniu na chlapę znajdują smętną uciechę. Ci, co wiecznie zachmurzeni, co na stałe cisi, znękani w środku, bo tak zostali stworzeni. Bo dusze ich są inne. Których romantyczna tęsknota, wiekuista, słodko-dotkliwa nostalgia woła ku urokom śmierci i przysmakom tragedii, ku żalom, depresji i łzom, ku czerni tego świata. Z jakiegoś powodu tacy płaczą, gdy świeci słońce i śpiewają ptaki, a czynić to potrafią wdzięczniej od całej reszty, co kniazi w niepogodę. Ci właśnie, co z doznań smutku czerpią sens życia. Piękno. I sztukę.
Legenda ta mówi, że tylko oni ją dostrzegają. Oni wyłącznie. Odbitą w kroplach.
Ale legenda owa zastrzega też, że Panienka, to tylko legenda.

*

Drogi pamiętniku
Nienawidzę cię.
Cieszysz się? Z pewnością. Spowiadam ci się dzień w dzień ze swych męczarni na tej łez dolinie, a ty rozmarzony czekasz na więcej, dewiancie. Zgadłam? Właściwie nie dziwota. No jasne… zadowala cię perwersyjnie sama moja niedola, wszak znasz ją w szczegółach najlepiej, lepiej pewno ode mnie. Smakujesz w niej od lat. Ból (czyjś ból, mój ból!) jest ci pożywką i jedynym delikatesem.
A więc chyba jesteś wytłumaczony. Właściwie dopiero teraz przypadkiem odkryłam, że nie twoja wina może. Ale to nic nie zmienia. Nienawidzę cię i już. Przypominasz mi o wszystkim, co najgorsze w moim nieżyciu. W tym…
czymś, co ma żywot naśladować – a tak naprawdę jest powolnym zstępowaniem do świata cieni. O każdym nieszczęściu, jakim okazywał się kolejny dzień trwania w rozpoznanym wyżej iksie od siódmych urodzin (wcześniej zresztą też, lecz na szczęście nie wie tego moja pamięć) aż do dziś, gdy stuka mi piętnastka. O każdym jednym, w szczegółach opisanym na niniejszych stronach puzzlu w tej podłej, bezczelnie zaśmiewającej mi się w oczy układance pozbawionej opakowania – opakowania, rozumiesz?; takiego, które za zadanie ma pokazywać, jaki dokładnie obraz winien z nich powstać. Puzzle nie bez powodu mają takie opakowania.
I najbezczelniejsze jest to, że dane mi było znać ten obraz od zawsze, gdzieś wcale płytko w duszy; nie musiałam specjalnie zgadywać. Teraz jest już zupełny, jeśliś ciekaw.
Przypominasz mi o matce na ćwierć etatu, nieczułej suce, która wygrała mnie w sądzie jak trofeum, jak jakiś łup, kurwa!, na rozprawie o prawa do opieki. I która zrobiła to tylko po to, by wygrać, podnieść prestiż zawodowy, nic więcej. Wiem to doskonale. Naturalnie, przypominasz mi też o ojcu, a jakże. Stary tchórz powtarzał córeczce słowo „kocham” z takim namaszczeniem, że nieledwie mu uwierzyła, a kumple od butelki, gdyby go naówczas słyszeli, popłakaliby się z zazdrości, biedaki, boć do nich mawia identycznymi słowy wyłącznie po flaszy i cmoka głośno wyłącznie w śniade poliki – nie w czółko, jak w przypadku córeczki,
córuni! O ile dalej pije, bo podobno się zaszył. A wiadomo, jak zaszyty reaguje na alkohol? Jeśli kojfnął w ten sposób, nic mi do tego. Widać wdałam się bardziej w matkę sukę niż ojca moczymordę.
Przypominasz mi też o rodzeństwie. Rodzeństwie, którego nigdy nie miałam. Czasem zastanawiam się z podziwem, jakąż musiałam być wredną, nikczemną ździrą w poprzednim życiu, żem zasłużyła sobie na taki los. Może byłam Hitlerem? Był ktoś z gorszą karmą od Hitlera? Co, drogi pamiętniczku?
Z pewnością. Ja byłam. Nie licząc ciebie teraz, drogi pamiętniku, bydlaku kratkowany.


Wpis był komiczny, tak. I chyba taki miał być, a owszem; jak cały jej żywot – nieudana burleska. Ale Estera pod koniec płakała jak wiadoma wierzba, prawdziwie wiecznym, w dodatku suchym teraz płaczem, bo już nie miała więcej łez. Lecz smutki gromadziły się dalej nowe, stare zaś powracały jak załamane fale. Dziś już nie przestanie szlochać. Życie jest cierpieniem, podobno. Podobno. W myśl tegoż przypuszczenia Estera hołubiła w sobie potwierdzenie (fakt, jasna cholera!) że żyje pełnią życia, jak nikt inny. O taak, miała ci ona w sobie ten cięty cynizm i raziła nim z marszu w co popadnie, nie żałując własnej osoby. Była realistką, wcale nie defetystką – jak uparcie zapewniała świat, niejednokrotnie na głos. Być może ktoś rzekł jej kiedyś co innego?

*

Odbijała się w łazienkowym lusterku nad umywalką, przechylając głowę. Od ilu minut, a może godzin, była taka spokojna? Nigdy nie umiała nadziwić się swoim rysom. Tym zapłakanym wiecznie oczom, straszącym obecnie rozmazanym tuszem do rzęs. Tym smutnym brwiom, smutno pociągniętym w dół; wiecznie smutnym usteczkom. Stworzonym do smucenia się. Trójkątnej twarzyczce, do której uśmiech po prostu nie pasował. Która prosi się, błaga o przekroczenie pętli stryczka, bo umiałaby to zrobić najzgrabniej na ziemi. Łabędzia szyja protestowałaby – ta pręży się popisowo na myśl o gilotynie, względnie o pieńku i katowskim toporze. W końcu one też o niej marzą, bratnie dusze. Byłaby dlań doskonała. I jeszcze te włosy. Dwa czarne wodospady lśnią końcówkami aż poniżej linii pasa.
Piękna.
Tak można by o niej powiedzieć.
Lecz nie bez maratonu ciarek na plecach, nie bez suchoty w gardle i bladego wstydu, jakby odruchowo oblizało się wargi na widok nieboszczki. Bez tego nie dałoby się tak powiedzieć. Piękna. Piękna i niebezpieczna. Ha! Estera prychała śmiechem na podobne określenia. Femme Fatale – och, doprawdy! Ale cóż… i w takim duchu o niej myślano. Z dodatkiem: groźna, drapieżna. Jadowita. Chodzące nieszczęście i zguba rodzaju samczego.
O pięknie mówiło jej już tylu chłopców ze szkoły. Tyle samo mężczyzn nie znajdywało na to odwagi. Tak wiele starszych jegomości, czy to znajomych, czy spotykanych przypadkiem, ot choćby na ulicy, deklarowało jej to samo, mimo że zupełnie innymi słowy. „Jakże elegancka, młoda dama”. „Jest was więcej, aniołów, na ziemi?”. „Aleś ty wyrosła, pozdrów tatę”. „Cała matka”.
Jednak o tym drugim członie nikt nie mówił. Mówiły o nim ich oczy, ich gesty, dystans, który zachowywali. Kobiety zaś nie kryły zazdrości. To znaczy kryły ją, oczywiście że tak, ale nieumiejętnie, bo za szykanami, wścibskim komentarzem, wyrzutem i morałem, co odwracać miało uwagę od motywów zawiści. Wiedźma – tak mówiły. „Z pogrzebu wraca, czy jak?”; „Satanistka, mówię wam, od razu widać”; „Kokietka, patrzcie ją. Smarkulo, ile ty masz lat! W takich butach, pff! ”; „Czarna jak grzech, bo do grzechu stworzona.”
Co wy wiecie o grzechach…
Czy czerń jest zła, ze Zła się wzięła? Jest Jego godłem, czy jak? Noszenie czarnego makijażu (czarnej szminki i cienia do powiek raptem) i kruczych sukienek to waszym zdaniem grzech? A co z czerwienią, którą również kocha? Może i ją nazwiecie pochodną czerni? Nie, nie, nie – gorzej, gorzeeej! To kolor krwi. Prawda? Mówi się, noc, podobnież w czerni przebierająca, to pora demonów. Jak to, pytam? Czy to dlatego tylko, że anioły ciemności się boją? Puste szaraczki… demony też są aniołami – o tym to już wszyscy pozapominaliście? Aniołami odrzuconymi, upadłymi, boć wolały wszakże upadek piękna od wzlotu ohydy. Piękna, co udziałem jest prawdy; a ohydy, którą rodzi obłuda.
I jeszcze jedno, kochani. Co z tego, że woli właśnie staromodne suknie? Co zatem, że w świecie zwichniętej, pstrokatej mody i wszędobylskich jeansów, powraca do gorsetów wierzchnich, koronek, woalek i fidrygasów dzisiaj już raczej barokowych? Że wplata czerwone róże we włosy, czasem zaś woli barwić ich płatki na czarno. Że nosi wysokie obcasy, wzdycha do aksamitek i nie wychodzi z domu bez jedwabiu na szyję i chude ramiona – w niezmiennie ulubionym kolorze, rzecz jasna. W końcu jest kobietą. „Czarna jak grzech”? No tak. A albinoskiej niemal skóry to już nikt nie dostrzega, zaledwie szczegół. Urodę odziedziczyła najwidoczniej po marmurze tarasu, na którym ją poczęto. Ale i bezgwiezdna noc dołożyła swoje, stwierdziła Estera, rozczesując palcami te swoje lśniące, te niemożliwe włosy.
– Lustereczko, lustereczko – zaczęła.
*
Drogi Pamiętniku
Bardzo mi przykro, ale czeka cię stos. To już postanowione. Tak, oszczędzę ci procesu, chyba się nie obrazisz? Oszczędzę go tobie i sobie. Odejdziesz ze wszystkimi brudami mojego życia. Nie będziemy ryzykować. Nie wolno nam. To życie… ten nieudolny, nieśmieszny żart… musi odejść.
Niech no tylko przestanie padać.
Usypię ci kurhan w ogródku.


*

Krople deszczu rozbijały się o szybę, kicały na parapecie. Od czasu do czasu w górze przewalał się basowy pomruk – lecz taki, który nawet tych strachliwych nie przerazi. Taki, który koi, uspokaja. Przy którym robi się wręcz… błogo. Było zupełnie jasno. Niebo szczelnie wypełniły mętne, białe chmury – właściwie chmura, jedna, pozbawiona krańców. Wyglądało na odwróconą czarę mleka z kożuchem. Cięty deszcz, choć z impetem mielił ziemię w ogródku, łamał słoneczniki, deptał liście ogórków, rzodkiewek, pomidorów, nawet najchudszy szczypiorek… mimo to był jak marzenie. Wydawał się pieszczotą, niesprawiedliwie oddzieloną od Estery podwójnym szkłem.
Siedziała na szerokim parapecie w salonie, oparta o ścianę okiennej wnęki. Dłonie splecione za uniesionymi kolanami drżały lekko, jakby było jej zimno. Ale tak nie było. Reszta ciała nie drżała, nie poruszała się nawet. Estera z odchyloną do tyłu głową spoglądała na podwórko bez jednego mrugnięcia już długie minuty. Była spokojna? Była ukojona. Tak, istotnie – deszcz koił, burza kołysała. Do snu.
Tylko te dłonie…

*

Drogi Pamiętniku
W zasadzie, to nigdy nie byłeś taki drogi. Stałeś się tym, czym jesteś, z przypadku. Co ci będę mówić. Nigdy nie lubiłam religii, jest nudna, a katecheta sprawdza zeszyty; ciekawiłam się, jak zareaguje na mój. Och, wiesz jak było. Tylko my troje wiemy. Ja, Ty i [i]Jezus
. Ten wieczny burak na patrycjuszowskiej twarzy każdego razu, gdy pytałam go o możliwość wyjścia do łazienki, był bezcenny.
W każdym razie… to mój ostatni wpis. Wybacz mi, drogi pamiętniczku. Wybacz za to, że cię znienawidziłam. Jesteś niewinny – ależ oczywiście. Powinieneś być zeszytem od religii, biedaku; nafaszerowanym bełkotem, propagandową pulpą Kościoła i istną galerią świątobliwych znaczków. A tak? Skończysz, pechowcu, jako rozpałka. Będziesz jak ta Opoka i Skała, wierny do końca męczennik – uwiązany do pala, tańczący na ogniach kankana. HAHA! Och, przepraszam, już poważnieję.
Posłuchaj tylko, jak to brzmi. Męczennik. Ach… Normalnie ci zazdroszczę[/i]

Wpis kończył się raptownie, bez interpunkcji, za to z mocno przeciągniętym (szarpniętym) ogonkiem pod ostatnią literą. Estera zawiesiła zeszyt nad paleniskiem w kominku. Przekręcała nim w dłoniach, by się zajął, aż nie będzie możliwości go dłużej trzymać. Musiała spalić go w domu; deszcz jakoś nie chciał przestać się do niej wdzięczyć. Rozstała się z pamiętniczkiem z prawdziwym bólem – wymuszonym, bo tym cielesnym. Ale zawsze.
Wzięła oparzone palce do ust i pomaszerowała do kuchni.
Była umówiona ze specem do sałatek.

*

Pojawiła się jak zwykle, raptownie i znikąd. A przecież Estera czuła już wcześniej jej obecność, wiedziała, że jest w pobliżu, jakby dodatkowym zmysłem. Może rzeczywiście była to szczególna przyrodzona umiejętność – przy każdym takim wypadku i każdej osobie, której Panienka dawała się ujrzeć? Jakkolwiek było, wieść niosła rzetelnie, że w każdej kropli deszczu, wycelowanej wszak (na próżno) w ową roztańczoną duszyczkę, zwierciedli się a bieli jej wdzięczne oblicze – i tym razem nie było inaczej. Mimo że Estera mogła przeoczyć ten fakt, widziała rozpląsaną pannę; widziała w kroplach, i to dużo wcześniej, jeszcze zanim poczuła mdłości, zaczynając odpływać tam, na parapecie okna, w cichą, kojącą miło drzemkę…
Kiedy oto śmignęła jej w całej swej krasie! W jaskrawą biel spowita, piękna i eteryczna, wirująca wśród atomów ulewy wte i z powrotem! Uśmiechnięta i promienna, gdyby jedyne żywe dobro na tej ziemi. Rąbek sukni unosiła za sobą w złączeniach dwu palców lewej ręki, lekką, smukłą prawicą falowała niczym dyrygent w wirtuozerskich kreśleniach. Głowę miała najczęściej odrzuconą do tyłu, jak ktoś zanoszący się idyllicznym, niepohamowanym śmiechem. Jednak usta jej były przymknięte, rozciągnięte w formę rozmarzenia i nie posiadania się z radości zarazem. A ponad wszystko – zupełnego wyzwolenia. Powieki o długich, kontrastujących z mleczną cerą rzęsach pieczołowicie kryły za sobą oczy, którym z pewnością nic nie mogło dorównać. Nie bały się deszczu, nie. Lecz spojrzeń innych – ludzi, których mogłyby onieśmielić?, zasmucić?, skaleczyć?
Poprzez szklaną gładź deszcz spoglądał ze współczuciem na smutną twarzyczkę nastolatki. Zamknięta w czterech ścianach właśnie przylepiała się popędliwie do okna. Mlasnęła w szybę jedną, a potem drugą ręką, po chwili zaś, sadowiąc się nerwowo na klęczkach, przechyliła głowę. Trzy minki – wszystkie identyczne. Te na nadgarstkach, nakreślone krwią za pomocą głębokich cięć kuchennym ostrzem do sałatek, wyglądały na równi żywo, a właściwie równie martwo, jak ta pomiędzy nimi, zagubione i płaczliwe. Obie jakiś czas temu otrzymały po dwie czerwone kropki oczu, prostą linię nosa i jedno łukowate pociągnięcie w dół; wszystko z niejakim trudem teraz rozpoznawalne, gdyż krew ściekła nisko aż do łokci. Ale twarzyczka między bladymi dłońmi wydawała się wcale nie bardziej wyraźna – zalana deszczowymi szlakami na szybie, rozmazana i wykrzywiona.
Estera nie miała siły krzyczeć. Przez otwarte usta nie dobył się żaden dźwięk.

*

I wówczas obdarowała ją spojrzeniem. Tym niemożebnym spojrzeniem niemożebnych oczu jak tajemnica. Kłoniąc głowę na prawe ramię, wprost chyłkiem łypnęła w jej stronę – zaledwie na sekundę, na przebłysk, zaraz nim wykonała kolejny piruet. Estera drgnęła, ocuciła się tym, co ujrzała, ale… zaraz zaskomlała cicho. Zrozpaczony umysł owładnięty nadzieją potrafi płatać figle; nie mogła mieć pewności, a wrażenie mogło być tylko wrażeniem, przywidzeniem. A potrzebowała teraz tej pewności tak bardzo! Lecz już po chwili, przyglądając się zatraconej w tańcu panience – a szukając nachalnie jej oczu i ponownych spojrzeń, jakichkolwiek dowodów jej uwagi, poszukując zainteresowania, poszukując otuchy – po obu bokach tych karminowych ust jak rozciągnięty pąs dojrzała kolejne dwa pąsy, właśnie kwitnące.
Panienka uśmiechnęła się jeszcze szerzej. A ukryć starała się ten uśmiech. Zawstydzona… swą niedawną śmiałością może?; tym, jak szybko ją na niej nakryto. Nie przestała tańczyć, omijając szarańcze deszczowych kropel, jednak wyraźnie zmieniła rytm. Zwolniła. Pląsała teraz w miejscu, wiecznie cicha, z rzęsy opadłymi, w rumianej masce skrępowania. Prawicą sięgając niezręcznie ku obojczykowi, szukała chyba dotyku klejnotu ze swej białej aksamitki. Zaigrała nim bowiem, łyskając Esterze jaskrawym odblaskiem w oczy.
Ach, jakże była śliczna, jakże nieskalana, cudownie niezależna, odurzająco wolna, wolna!… Wolna jak wiatr, któremu nie groźne przeszkody; jak zjawisko deszczu we własnej osobie. Jak jedyna pani swego losu, od początku po kres.
Była piękna i swobodna. Ocalona na zawsze.
I była również sama – jak Estera. Ale była spełniona. Była szczęśliwa.
Miała wszystko.
Odemknęła powoli powieki, eksponując jednocześnie głęboko odkrytą szyję. Spoglądając na dziewczynę za oknem, tą zapłakaną w zimnym domu, moknącą od łez i krwi z przeciętnych żył… uśmiechnęła się – na przekór temu, że przecież uśmiechała się nieustannie, Estera potrafiła rozpoznać, kiedy uśmiechała się wyjątkowo. Kiedy uśmiechała się do niej.
Teraz, wdzięcząc się tako do Estery, skinieniem palca zachęciła ją do wyjścia na zewnątrz.

*

Drżała jak osika. Pod zadaszeniem ganka nie groziło jej zmoknięcie, ale i tak było zimno. Wszak pozbyła się większości ciepła i niemal w całości przemyciła na inny świat, cieknąć kropla po kropli. Przestępowała z nogi na nogę, trąc ramiona, a rozglądając za białą sukienką. Nie miała sił płakać, a nawet zrobiła się dziwnie obojętna, apatyczna. W środku wyła i lamentowała, i wyrywała sobie włosy – ale zewnętrznie wyglądała na ledwie przebudzoną. I to z głębokiej bardzo drzemki.
Tańcząca panienka znikła.
Być może była tylko snem? Snem we śnie? Nigdy jej nie odwiedziła, będąc w istocie tylko cichym pragnieniem i dramatyczną wolą ocalenia, co stała się w końcu rozpaczliwym a okrutnym majakiem. A może jednak przyszła naprawdę, lecz przyszła, by się nią zabawić? Ukazać się, nawiązać cieniutką więź, wzbudzić głód i złudzenie bliskiego już wybawienia… a potem czmychnąć z chichotem, zakrywając usta. Bez serca, pełna niezrozumienia, płytka i zakłamana – jak cały ten wymiar mąk, z któren pierzchać czym prędzej należy.
Rozglądając się, była pewna, że ni razu nie spuściła schodów z oczu. A jednak ujrzała ją na nich tak nagle, jakby stała tam od zawsze, jeno czarem zakryta. Panienka już nie tańczyła. Zaś nawet nie tańcząc, kołysać się jej zdały: para szczupłych ramion, czernią włosów oblana, i biodra baletnicy, w koronkową zasłonę spowite; w ruchach jej głowy – gdy unosiła ją ku Esterze, gdy przechylała na bok i uśmiechała się szerzej, w zachęcie, lubo w niemej prośbie – nadal kryła się taneczność, wdzięk po niedawnych ruchach pozostały.
Dała krok, wstępując na schody. Uczyniła drugi, wyciągając rękę.
Estera stała już u krawędzi szczytu zalanych wodą stopni, zapatrzona tam, gdzie uciekło jej życie. Ta magiczna para oczu, te brązowe studnie miłością płynące, zdały się jej i bratem, i siostrą, którzy wreszcie się odnaleźli.
Krew z otwartych żył plamiła jej suknię (czarną dziś… jak zwykle) gorset i bose stopy. Ściekała też niżej, po stopniach, zlewając się z obojętnym deszczem. I dopiero wtedy, gdy oprócz ciepła krwi chłód deszczowych kropel na palcach stóp poczuła, cofnęła dłoń, którą pannie podać próbowała. Wzdrygnęła się, struchlała.
Co, jeśli pozna mnie, jaka jestem? – przelękła się. Co będzie, kiedy wyjdę na deszczu bezlitosną próbę? Stanę tam przecież sama już, bo opuszczona natychmiast, moknąc i krwią, i łzami, i deszczem na niepotrzebny dodatek. Bo nie jestem ja panną w bieli i radosnych pląsach; nie jestem jedynym dobrem na tej mokrej planecie. A ono, dobro to prawdziwe, najprawdziwsze, piękne a beztroskie – ono mnie znienawidzi, przerazi się mym ciałem niebacznym, bezdoskonałym, na skalanie wrażliwym… i pęknę, skonam samotnie, zapatrzona w jej taneczny odwrót.
Coś uniosło jej palcem brodę, tak że wejrzała na pannę na schodach. „Coś”, bo nie mogła to być ona. Wciąż za daleko czekała, ze zbyt daleka posyłała jej rumieńcem znak pojednania, oczami dowody braterstwa, uśmiechem – do porzucenia obaw powodów sto. Wciąż za daleko… aż na wyciągnięcie ręki; na ten jeden krótki wysiłek, arcyprosty; na krok, ostatni, niewielki, najistotniejszy.
I taneczny.
Usta jak pociągły pąs rozciągnęły się jeszcze bardziej. Rodzeństwo Estery, to w parę oczu zaklęte, rozłożyło szeroko ramiona. Smukła dłoń, w biały rękaw odziana, spotkała się wreszcie z tą, co gdy w czerni odbita – nie kłamała. Bo nie chodziło tu o czerń bynajmniej mroczną i nieczułą; gniewną, groźną i niełagodną. Mowa o czerni rodzaju prawdziwym, w pełni odkrytym; przepięknym, szlachetnym – niewinnym. Takim, któren z bielą połączony pląsał radośnie i rytmicznie, i ze zgraniem przyrodzonym odtańczał taniec spełnienia. Zwycięstwa. I wolności.
Gdy ręce obojga niewiast się zetknęły, ciało na szczycie schodów padło zwiotczałe na betonowe stopnie, w głośnym chlupocie deszczyny, co wnet porwała ją niżej, ku kałużom przed letniskowym domem. Mokło tam aż do późna, gdy biały całun na niebie pogonił był w ślad za przedziwną parą…
Za bielą i czernią, które w tan szalony poszły społem jak siostry. Jedna i druga lawirowała pomiędzy kroplami, w przestrzeniach wolnych od nich.
Jedna i druga pozostawała sucha.
#2
Piękne. Rzuciło mi się parę błędów, ale to może edytnę sobie potem.
Poetyckie, malownicze, mam wrażenie, jakbym patrzyła na zachwycający obraz. Dałeś mi dowód na to, że można wielokrotnie wykorzystywany motyw odkryć na nowo.
Dobrze, że Ci wyszła nibyromantyczna stylizacja - wyszła całkiem Twoja własna.
Czuję się, jakbym obejrzała film.
Jeszcze wrócę.
Komentując dzielę się osobistymi, subiektywnymi odczuciami, nie poczuwam się do znajomości prawdy absolutnej Wink

W cieniu
Nie ma
Czarne płaszcze

[Obrazek: Piecz1.jpg] 

#3
Spojrzawszy na objętość tekstu, a następnie spojrzawszy która jest godzina, powiedziałem sobie: nie dzisiaj.
Jednakże wczytałem się tak bardzo, że nie mogłem przestać. Naprawdę, bardzo mi się podobało, genialny był motyw pamiętnika, cała Estera wydaje się taka żywa, wiarygodna i w pewnym senie naturalna, niepapierowa. Tam gdzieś w jednym miejscu zauważyłem nagromadzenie "było", aczkolwiek nie rzuca się to tak bardzo w oczy, to stwierdziłem, że sobie daruję wytknięcie, bo co znaczy taki mały chochlik przy takim tekście Smile Oby więcej takich tekstów!

Pozdrawiam
#4
Kurczę. Cieszę się, że się podobało, aż mi brzwi nie potrafią opaść - bo nie spodziewałbym sie takich opini nigdy. Głupio mi, że nie wziąłem sie za ten tekst i nie poprawiłem przed wysłaniem, a przeciez ma juz trochę miechów, ja zaś dawno w niego nie zaglądałem i wiekszosc błędów raczej jestem w stanie wyłapac. No i ten środek..;/ brak wyjaśnień, dlaczego własciwie estera posuneła sie do.. tego, do czego sie posunęła;] Mam zamysł na ten srodek, to wydarzenie, które przeważyło szalę. Ale, kurcze, nie umiem tego napisac;/ Cięęężko sie pisze. Pamietam, ze pisalem "Pannę.." niejako pod weną, w specyficznym nastroju i stanie ducha nawet;p i powstała wlasciwie w jedną noc. Wiele sprawiła muza i twórczosc beksinskiego. To były dziwne dni;/
Bardzo mi miło, ze sie wam podoba. Bardzo.
#5
Mówię sobie, kawał tekstu jak na miniaturkę, ale zacząłem i plum. Wciąga jakością pomysłu, może nie licząc tych rządz nieszczęsnych co się tam w dopływach ortografii przytkały Wink fabuła, mimo tego, że to opowiadanie metafizyczne, jest wartka i nie nudzi.

Ten koronkowy język i postać czarnej Heli Bertz, bardzo obrazowa. Tym bardziej się uśmiałem, bo sam znam Ester, hehe, koleżankę, hiszpankę, jest teraz na wymianie studenckiej - promieniuje właśnie taką urodą, jak duża dziewczynka z gry FEAR. Naszkicowałeś świetnie według mnie portrety psychologiczne, archetypy, z dużej perspektywy, nigdy niedopowiedziane. No i zapiski z notatnika, hehe, poplątanie żółci z piórem!

Ekstra, i się uśmiałem i byłem oczarowany i... jak kończyłem czytać to nie chciałem, żeby się skończyło, a mam tak na tym forum pierwszy raz. Jest tam parę miejsc do wyszlifowania, na pewno, tam raz są dwa "okna" obok siebie i to trochę wybija, odsysa od tekstu, ale masz materiał. Sporo smaczków, typu:

Cytat:Usypię ci kurhan w ogródku.
które obrazują postać i jej nastawienie, w ogóle gesty, maniery, język, wyrachowanie. Dla mnie bomba!

Serdecznie pozdrawiam!
#6
Cytat:tych rządz nieszczęsnych co się tam w dopływach ortografii przytkały
łe?
mof mi tak jeszcze. zwłaszcza dziś;/
#7
Cytat:Z dala od rządz, od przyziemnych porywów,
hehe, kac morderca. Rządza to rzeka na Nizinie Mazowieckiej, a żądza to ta co porywa przyziemnych, krwistych ludzi Wink
#8
ops;/

ale kanau
#9
Co do środka, to mnie osobiście nie brakowało tam czegoś, co by przeważyło szalę, dla mnie Estera po prostu doszła do momentu, w którym już naprawdę nie mogła więcej znieść.
Jeszcze chciałam dodać, że masz bardzo bogaty język, tyle sposobów znasz, żeby opisać, opowiedzieć... nie no, jedna z najlepszych prac, jakie widziałam.
Komentując dzielę się osobistymi, subiektywnymi odczuciami, nie poczuwam się do znajomości prawdy absolutnej Wink

W cieniu
Nie ma
Czarne płaszcze

[Obrazek: Piecz1.jpg] 

#10
nie podlizuj sie;P

napisałam, że wrócę, więc to zrobiłam Tongue //Kruk
#11
;]
;*
nie lansuj sie


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości