31-01-2011, 19:04
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 31-01-2011, 22:57 przez arnoldlayne.)
Uwstecznienie libido jako przyczyna powstawania nerwic
Do ciasnej, słabo oświetlonej izby weszła wysoka, młoda kobieta. Zamknęła za sobą starannie drzwi i powolnym, ale niezwykle lekkim krokiem zaczęła zbliżać się do łóżka, na którym siedział, wpatrując się uważnie w swoje ręce, kilkuletni chłopiec. Koszula nocna, którą miała na sobie, odsłaniała długie, niemalże białe nogi. Jej kształtne biodra kołysały się cudownie, kiedy szła przez ten klaustrofobiczny pokój. Ta chwila, którą zajęła jej droga, zdawała się trwać całą wieczność. Stanęła przed dzieckiem, które zatrzęsło się lekko. Jakimś sposobem wypełniała sobą całe pomieszczenie. Chłopiec podniósł niepewnie wzrok. Wiedział, że nie może, a jednak popatrzył na dziewczynę. Na jej doskonałe ciało. Na pełne piersi, wyglądające niesamowicie pod lekką koszulą. Zdawała mu się istotą boską. W jej przysłoniętej przez nieułożone jasne włosy, bladej twarzy było coś anielskiego. Ich spojrzenia spotkały się. Przerażony chłopiec zamknął oczy i złożył ręce , jak do modlitwy. Dziewczyna przez chwilę przyglądała mu się z obleśnym, tak niepasującym do niej uśmiechem. Odchyliła głowę i zaczęła ciężko, głęboko oddychać. Przesunęła dłońmi po swoim ciele. Jęknęła cicho. Kiedy odwróciła się, by podejść do stojącej w rogu szafy, chłopiec wyciągnął przed siebie rękę i dotknął jej nogi. Poczuł falę ciepłej przyjemności ogarniającej jego ciało. Jeden szybki ruch kobiety wystarczył, by spadł z łóżka. Drewniana podłoga była zimna. Chłopiec nie miał siły uciekać. Nie widział kiedy, ani jak w rękach dziewczyny znalazł się stary, skórzany pas. Zerwała z leżącego ubranie i uderzyła go. Na jego plecach pojawił się czerwony ślad. Zamachnęła się jeszcze raz. I jeszcze raz. Pomieszczenie wypełniło się, połączonymi w niezwykłej harmonii, krzykiem rozkoszy i wrzaskiem bólu oraz pobrzmiewającym w tle śmiechem.
***
-Kiedy wróci, będą nagrodzeni ci, którzy pamiętają, a wierni otrzymają zbawienie. Kiedy przyjdzie w chwale, ci, którzy kochają zaznają rajskich przyjemności! – powiedział potężnym głosem ksiądz Surym. Na jego chudej, kościstej twarzy widoczna była pasja, zdawał się wyższy niż zwykle. Zebrani w kościele ludzie zastygli w pozach, sugerujących, że z uwagą przysłuchują się każdemu słowu, wygłaszanemu z ambony. Niektórzy naprawdę wierzyli księdzu. Duchowny opuścił wzrok, a z chóru odezwały się majestatycznie organy.
Surym wyszedł z zakrystii i skierował się do tak zwanego świronka, małego budynku, stojącego obok klasztoru, który zamieszkiwał wraz z ojcem Ignacym. Jego współlokator wyjechał jednak kilka dni temu do Krakowa i miał wrócić dopiero za tydzień, tymczasowo Surym mieszkał więc sam. Na dworze nie było nikogo. Wszyscy zakonnicy zebrali się w stołówce, by spożyć, jak zwykle obrzydliwy, obiad. Najwidoczniej taka jest droga do świętości. Ksiądz przyśpieszył kroku, zaczął wręcz lekko podskakiwać, żeby się rozgrzać. Drobne płatki śniegu opadały na jego czarną szatę. Wreszcie przekroczył próg swojego mieszkania. Wdrapał się po skrzypiących, starych schodach prowadzących do jego pokoju i zdjął buty. Podszedł do okna. Było z niego widać stojącą w oddali drewnianą chałupę, dom rodzinny Suryma. Jeszcze dalej znajdowało się jezioro, gdzie jako mały chłopiec bawił się i łowił ryby. Teraz było zamarznięte. Ksiądz zamknął oczy i westchnął. Po chwili odwrócił się i podszedł do lekko zniszczonej szafy, w której trzymał wszystkie swoje rzeczy. Wyjął z niej stary, skórzany pas.
Wysoki, młody mężczyzna szedł nieśpiesznie po pokrytej śniegiem drodze, prowadzącej do klasztoru. Wiatr delikatnie rozwiewał jego długie, kruczoczarne włosy. Co jakiś czas mijał samotnie stojącą kapliczkę, bądź gospodarstwo, nie zwracał na nie jednak uwagi. Na drodze nie pozostał ani jeden ślad buta.
-Deus meus – wyszeptał. Jego sutanna leżała na łóżku. Ksiądz Surym klęczał półnagi na drewnianej posadzce. Pochylił głowę i wziął głęboki oddech. Uderzył pasem w swoje odsłonięte plecy. Zamachnął się jeszcze raz.
–Deus meus – powiedział i poczuł piekący ból. Zacisnął pięści. Wymierzył sobie kolejny cios. Oddychał bardzo głęboko. Napiął wszystkie mięśnie. Pas kaleczył jego skórę. Zamknął oczy i odchylił głowę. Paznokcie wbijały mu się w dłonie. Nie przestawał uderzać. Zobaczył znajomą twarz, nie mógł jej jednak rozpoznać. Ból mieszał się w nim z rozkoszą. To była twarz młodej dziewczyny. Lekko przysłonięta, przez opadające na nią jasne włosy. To na nią czekał. Zobaczył też jej ciało. Najpiękniejsze. Na jego plecach pojawiła się strużka ciemnoczerwonej krwi. Dziewczyna zbliżyła się. Jęknął głośno. Dotknęła go. Wyprostował gwałtownie palce u dłoni, upuszczając pas i przesunął nimi po swojej klatce piersiowej. Upadł ciężko na podłogę i dopiero teraz rozluźnił mięśnie. Odetchnął. Jego oczy wciąż były zamknięte.
-Deus meus – wyszeptał.
Kościelny, pan Józef, stanął przed drzwiami klasztoru. Na jego topornej twarzy widać było tęsknotę. Wcale nie miał ochoty pracować, kiedy panował taki mróz. Podniósł kołnierz swojego szarego, zniszczonego płaszcza tak, żeby zasłaniał twarz. Rozejrzał się dookoła. Klasztor, tak jak cała okolica pokryty był śniegiem. Nagle przed kościelnym pojawił się młody, ciemnowłosy mężczyzna.
-Gdzie mogę znaleźć księdza Suryma? – zapytał, choć doskonale znał odpowiedź.
-Na pewno jest u siebie – odparł szybko Józef. W jego głosie dało się słyszeć ulgę. Perspektywa odkopywania braciszków spod białej, zimnej pokrywy przynajmniej chwilowo się oddaliła.
– Zaprowadzę pana – dodał po chwili Józef. Włożył ręce do kieszeni i ruszył przed siebie. Młodzieniec poszedł za nim, mimo że nie potrzebował przewodnika.
- Święty człowiek ten Surym – oznajmił nagle kościelny, przerywając ciszę. – Potrafi przelać wiarę na ludzi – kontynuował, chociaż jego towarzysz nie zwracał na niego uwagi. W jego oczach widać było potrzebę kontaktu. W końcu zbliżył się do nieco do młodzieńca.
- Słyszałem, że on nawet biczuje się z miłości do tego swojego Boga – szepnął. Twarz jego rozmówcy nawet nie drgnęła. Szedł dalej, tak jakby nic nie usłyszał. Wiedział to od zawsze. Józef spuścił wzrok. Nie mógł znieść milczenia.
- Straszna ta pogoda, prawda? – powiedział wreszcie.
- Niech się pan nie martwi, to się wkrótce zmieni – usłyszał w odpowiedzi. Na jego ustach pojawił się ledwie zauważalny uśmiech.
Ciężkie drzwi kościoła otworzyły się. Do środka wszedł wysoki, czarnowłosy mężczyzna. Ksiądz Surym klęczał jeszcze przez chwilę, kończąc modlitwę. Wyszeptał ostatnie skierowane do Nieba słowa, po czym powoli wstał.
- Słucham – odezwał się, oczekując, by przybysz opowiedział mu o swoim problemie.
- Myśli ojciec, że to wszystko się dzieje tak naprawdę? – zapytał młodzieniec, podchodząc do Suryma. Na twarzy księdza pojawił się wyraz zdziwienia, ale też zaciekawienia.
- Pyta pan o Boga? Tak, istnieje naprawdę – odpowiedział.
- Czy to jest szczęście? Nigdy nie miałeś wątpliwości? – pytał dalej mężczyzna.
– Kochasz, ale czy słusznie? – kontynuował, nie czekając na odpowiedź
- Oczywiście! – Surym podniósł głos z oburzeniem.
- Czy to dzieje się gdzieś jeszcze poza twoją głową?! – niemal krzyczał młodzieniec. Wciąż zbliżał się do swojego rozmówcy, z każdą sekundą dystans dzielący ich był krótszy.
- Czy ktoś zbudowałby to, gdybym sobie wszystko wymyślił? – zdezorientowany ksiądz wskazał na ołtarz.
- Nie wróci! – wrzasnął ciemnowłosy, rozrywając czarną szatę księdza. Między starymi bliznami były też nowsze, jeszcze niezagojone rany. Surym chciał się cofnąć, ale młodzieniec złapał go. Był niezwykle silny. Jego ręka delikatnie dotknęła policzka duchownego. Ich usta zetknęły się. Ksiądz zanurzył się w młodych wargach mężczyzny. Kiedy rozłączyli się, zakręciło mu się w głowie. Ułożył się na ławce. Nie ruszał się. Zamknął oczy, nie chcąc widzieć złotego ołtarza, rażącego go.
Jej ciało było tak ciepłe, tak kuszące, jego dłoń na chudej twarzy księdza tak chłodna, jakby logiczna, racjonalna. Surym powoli podszedł do siebie. W swoich oczach widział beztroską zabawę nad jeziorem. Nagle na wąskiej plaży pojawiła się cudowna kobieca postać. Stanęła obok chłopca. Teraz już wiedział – nie powinien dotykać serca, jest zatrute. Wszystko stało się takie jasne i świetliste. Czarne włosy wysokiego młodzieńca były oślepiająco jasne. Kobieta jęknęła z rozkoszy, jednak dookoła rozległ się odgłos cierpienia. Dobrze zbudowany mężczyzna chciał dotknąć dziewczyny. Ona objęła go całym swoim nagim ciałem, ale on wciąż jej nie dotykał. Zaśmiała się i uderzyła pasem. Była aniołem. Surym poczuł okropny ból. Popatrzył na swoją twarz i zobaczył, że z ust płynie strumień ciemnoczerwonej krwi. To ona była ciepła. Garść księdza była pełna zębów. Poczuł jak łzy gromadzą się w jego oczach. Teraz było już za późno. Surym zerwał się z ławki tak gwałtownie, że od razu stracił równowagę. Upadł, lecz natychmiast z powrotem wstał. Zobaczył płomienie trawiące drewniane ściany kościoła. Przez uchylone drzwi uśmiechał się do księdza ciemnowłosy młodzieniec. Surym ruszył w kierunku wyjścia, jednak nagle pod jego nogi runął płonący filar, zagradzając drogę ucieczki. Ksiądz pobiegł w stronę zakrystii. Czuł jak dusi go gęsty dym. Tylko prowadzące na pierwsze piętro schody były wolne od płomieni. Nie myślał. Jeden ze stopni złamał się pod stopami księdza. Wdrapał się na górę, tylko po to by zobaczyć, że pożar ogarnął już cały budynek. Paliło się w jego głowie. Przeżegnał się i próbował ugasić ten szatański, jak mu się zdawało, ogień wodą święconą. Fiołka, którą miał przy sobie nie wystarczyła. Zauważył, że jego sutanna zapaliła się. Nadepnął na nią, chcąc ją zgasić. Stracił równowagę. Oparł się o okno. Kruche szkło prysło pod naciskiem mężczyzny. Stalowy krzyż, stojący pod oknem przebił wątłe ciało. Gorąca krew roztapiała śnieg.
Pomarszczoną twarz Józefa oświetlił promień słońca. Staruszek pozwolił, by letni wiatr popieścił jego ciało.
- Wie pan, w tym budynku kiedyś stał prawdziwy kościół – zaczepił nagle przechodnia, wskazując przebudowany przez prywatnych inwestorów budynek. W jego oczach widać było potrzebę kontaktu z ludźmi.
- Zdaje się, że teraz lepiej służy narodowi – odpowiedział mężczyzna. Z ekologicznej torby, którą za niewielką opłatą otrzymał przy kasie, wystawało zdjęcie. Jasnowłosa piękność rozchylała apetycznie nogi wzdłuż ramion stalowego, minimalistycznego, by nie odwracał uwagi od sedna sprawy, krzyża.
- Piękną mamy pogodę. Żyć nie umierać – wyszeptał Józef.
Do ciasnej, słabo oświetlonej izby weszła wysoka, młoda kobieta. Zamknęła za sobą starannie drzwi i powolnym, ale niezwykle lekkim krokiem zaczęła zbliżać się do łóżka, na którym siedział, wpatrując się uważnie w swoje ręce, kilkuletni chłopiec. Koszula nocna, którą miała na sobie, odsłaniała długie, niemalże białe nogi. Jej kształtne biodra kołysały się cudownie, kiedy szła przez ten klaustrofobiczny pokój. Ta chwila, którą zajęła jej droga, zdawała się trwać całą wieczność. Stanęła przed dzieckiem, które zatrzęsło się lekko. Jakimś sposobem wypełniała sobą całe pomieszczenie. Chłopiec podniósł niepewnie wzrok. Wiedział, że nie może, a jednak popatrzył na dziewczynę. Na jej doskonałe ciało. Na pełne piersi, wyglądające niesamowicie pod lekką koszulą. Zdawała mu się istotą boską. W jej przysłoniętej przez nieułożone jasne włosy, bladej twarzy było coś anielskiego. Ich spojrzenia spotkały się. Przerażony chłopiec zamknął oczy i złożył ręce , jak do modlitwy. Dziewczyna przez chwilę przyglądała mu się z obleśnym, tak niepasującym do niej uśmiechem. Odchyliła głowę i zaczęła ciężko, głęboko oddychać. Przesunęła dłońmi po swoim ciele. Jęknęła cicho. Kiedy odwróciła się, by podejść do stojącej w rogu szafy, chłopiec wyciągnął przed siebie rękę i dotknął jej nogi. Poczuł falę ciepłej przyjemności ogarniającej jego ciało. Jeden szybki ruch kobiety wystarczył, by spadł z łóżka. Drewniana podłoga była zimna. Chłopiec nie miał siły uciekać. Nie widział kiedy, ani jak w rękach dziewczyny znalazł się stary, skórzany pas. Zerwała z leżącego ubranie i uderzyła go. Na jego plecach pojawił się czerwony ślad. Zamachnęła się jeszcze raz. I jeszcze raz. Pomieszczenie wypełniło się, połączonymi w niezwykłej harmonii, krzykiem rozkoszy i wrzaskiem bólu oraz pobrzmiewającym w tle śmiechem.
***
-Kiedy wróci, będą nagrodzeni ci, którzy pamiętają, a wierni otrzymają zbawienie. Kiedy przyjdzie w chwale, ci, którzy kochają zaznają rajskich przyjemności! – powiedział potężnym głosem ksiądz Surym. Na jego chudej, kościstej twarzy widoczna była pasja, zdawał się wyższy niż zwykle. Zebrani w kościele ludzie zastygli w pozach, sugerujących, że z uwagą przysłuchują się każdemu słowu, wygłaszanemu z ambony. Niektórzy naprawdę wierzyli księdzu. Duchowny opuścił wzrok, a z chóru odezwały się majestatycznie organy.
Surym wyszedł z zakrystii i skierował się do tak zwanego świronka, małego budynku, stojącego obok klasztoru, który zamieszkiwał wraz z ojcem Ignacym. Jego współlokator wyjechał jednak kilka dni temu do Krakowa i miał wrócić dopiero za tydzień, tymczasowo Surym mieszkał więc sam. Na dworze nie było nikogo. Wszyscy zakonnicy zebrali się w stołówce, by spożyć, jak zwykle obrzydliwy, obiad. Najwidoczniej taka jest droga do świętości. Ksiądz przyśpieszył kroku, zaczął wręcz lekko podskakiwać, żeby się rozgrzać. Drobne płatki śniegu opadały na jego czarną szatę. Wreszcie przekroczył próg swojego mieszkania. Wdrapał się po skrzypiących, starych schodach prowadzących do jego pokoju i zdjął buty. Podszedł do okna. Było z niego widać stojącą w oddali drewnianą chałupę, dom rodzinny Suryma. Jeszcze dalej znajdowało się jezioro, gdzie jako mały chłopiec bawił się i łowił ryby. Teraz było zamarznięte. Ksiądz zamknął oczy i westchnął. Po chwili odwrócił się i podszedł do lekko zniszczonej szafy, w której trzymał wszystkie swoje rzeczy. Wyjął z niej stary, skórzany pas.
Wysoki, młody mężczyzna szedł nieśpiesznie po pokrytej śniegiem drodze, prowadzącej do klasztoru. Wiatr delikatnie rozwiewał jego długie, kruczoczarne włosy. Co jakiś czas mijał samotnie stojącą kapliczkę, bądź gospodarstwo, nie zwracał na nie jednak uwagi. Na drodze nie pozostał ani jeden ślad buta.
-Deus meus – wyszeptał. Jego sutanna leżała na łóżku. Ksiądz Surym klęczał półnagi na drewnianej posadzce. Pochylił głowę i wziął głęboki oddech. Uderzył pasem w swoje odsłonięte plecy. Zamachnął się jeszcze raz.
–Deus meus – powiedział i poczuł piekący ból. Zacisnął pięści. Wymierzył sobie kolejny cios. Oddychał bardzo głęboko. Napiął wszystkie mięśnie. Pas kaleczył jego skórę. Zamknął oczy i odchylił głowę. Paznokcie wbijały mu się w dłonie. Nie przestawał uderzać. Zobaczył znajomą twarz, nie mógł jej jednak rozpoznać. Ból mieszał się w nim z rozkoszą. To była twarz młodej dziewczyny. Lekko przysłonięta, przez opadające na nią jasne włosy. To na nią czekał. Zobaczył też jej ciało. Najpiękniejsze. Na jego plecach pojawiła się strużka ciemnoczerwonej krwi. Dziewczyna zbliżyła się. Jęknął głośno. Dotknęła go. Wyprostował gwałtownie palce u dłoni, upuszczając pas i przesunął nimi po swojej klatce piersiowej. Upadł ciężko na podłogę i dopiero teraz rozluźnił mięśnie. Odetchnął. Jego oczy wciąż były zamknięte.
-Deus meus – wyszeptał.
Kościelny, pan Józef, stanął przed drzwiami klasztoru. Na jego topornej twarzy widać było tęsknotę. Wcale nie miał ochoty pracować, kiedy panował taki mróz. Podniósł kołnierz swojego szarego, zniszczonego płaszcza tak, żeby zasłaniał twarz. Rozejrzał się dookoła. Klasztor, tak jak cała okolica pokryty był śniegiem. Nagle przed kościelnym pojawił się młody, ciemnowłosy mężczyzna.
-Gdzie mogę znaleźć księdza Suryma? – zapytał, choć doskonale znał odpowiedź.
-Na pewno jest u siebie – odparł szybko Józef. W jego głosie dało się słyszeć ulgę. Perspektywa odkopywania braciszków spod białej, zimnej pokrywy przynajmniej chwilowo się oddaliła.
– Zaprowadzę pana – dodał po chwili Józef. Włożył ręce do kieszeni i ruszył przed siebie. Młodzieniec poszedł za nim, mimo że nie potrzebował przewodnika.
- Święty człowiek ten Surym – oznajmił nagle kościelny, przerywając ciszę. – Potrafi przelać wiarę na ludzi – kontynuował, chociaż jego towarzysz nie zwracał na niego uwagi. W jego oczach widać było potrzebę kontaktu. W końcu zbliżył się do nieco do młodzieńca.
- Słyszałem, że on nawet biczuje się z miłości do tego swojego Boga – szepnął. Twarz jego rozmówcy nawet nie drgnęła. Szedł dalej, tak jakby nic nie usłyszał. Wiedział to od zawsze. Józef spuścił wzrok. Nie mógł znieść milczenia.
- Straszna ta pogoda, prawda? – powiedział wreszcie.
- Niech się pan nie martwi, to się wkrótce zmieni – usłyszał w odpowiedzi. Na jego ustach pojawił się ledwie zauważalny uśmiech.
Ciężkie drzwi kościoła otworzyły się. Do środka wszedł wysoki, czarnowłosy mężczyzna. Ksiądz Surym klęczał jeszcze przez chwilę, kończąc modlitwę. Wyszeptał ostatnie skierowane do Nieba słowa, po czym powoli wstał.
- Słucham – odezwał się, oczekując, by przybysz opowiedział mu o swoim problemie.
- Myśli ojciec, że to wszystko się dzieje tak naprawdę? – zapytał młodzieniec, podchodząc do Suryma. Na twarzy księdza pojawił się wyraz zdziwienia, ale też zaciekawienia.
- Pyta pan o Boga? Tak, istnieje naprawdę – odpowiedział.
- Czy to jest szczęście? Nigdy nie miałeś wątpliwości? – pytał dalej mężczyzna.
– Kochasz, ale czy słusznie? – kontynuował, nie czekając na odpowiedź
- Oczywiście! – Surym podniósł głos z oburzeniem.
- Czy to dzieje się gdzieś jeszcze poza twoją głową?! – niemal krzyczał młodzieniec. Wciąż zbliżał się do swojego rozmówcy, z każdą sekundą dystans dzielący ich był krótszy.
- Czy ktoś zbudowałby to, gdybym sobie wszystko wymyślił? – zdezorientowany ksiądz wskazał na ołtarz.
- Nie wróci! – wrzasnął ciemnowłosy, rozrywając czarną szatę księdza. Między starymi bliznami były też nowsze, jeszcze niezagojone rany. Surym chciał się cofnąć, ale młodzieniec złapał go. Był niezwykle silny. Jego ręka delikatnie dotknęła policzka duchownego. Ich usta zetknęły się. Ksiądz zanurzył się w młodych wargach mężczyzny. Kiedy rozłączyli się, zakręciło mu się w głowie. Ułożył się na ławce. Nie ruszał się. Zamknął oczy, nie chcąc widzieć złotego ołtarza, rażącego go.
Jej ciało było tak ciepłe, tak kuszące, jego dłoń na chudej twarzy księdza tak chłodna, jakby logiczna, racjonalna. Surym powoli podszedł do siebie. W swoich oczach widział beztroską zabawę nad jeziorem. Nagle na wąskiej plaży pojawiła się cudowna kobieca postać. Stanęła obok chłopca. Teraz już wiedział – nie powinien dotykać serca, jest zatrute. Wszystko stało się takie jasne i świetliste. Czarne włosy wysokiego młodzieńca były oślepiająco jasne. Kobieta jęknęła z rozkoszy, jednak dookoła rozległ się odgłos cierpienia. Dobrze zbudowany mężczyzna chciał dotknąć dziewczyny. Ona objęła go całym swoim nagim ciałem, ale on wciąż jej nie dotykał. Zaśmiała się i uderzyła pasem. Była aniołem. Surym poczuł okropny ból. Popatrzył na swoją twarz i zobaczył, że z ust płynie strumień ciemnoczerwonej krwi. To ona była ciepła. Garść księdza była pełna zębów. Poczuł jak łzy gromadzą się w jego oczach. Teraz było już za późno. Surym zerwał się z ławki tak gwałtownie, że od razu stracił równowagę. Upadł, lecz natychmiast z powrotem wstał. Zobaczył płomienie trawiące drewniane ściany kościoła. Przez uchylone drzwi uśmiechał się do księdza ciemnowłosy młodzieniec. Surym ruszył w kierunku wyjścia, jednak nagle pod jego nogi runął płonący filar, zagradzając drogę ucieczki. Ksiądz pobiegł w stronę zakrystii. Czuł jak dusi go gęsty dym. Tylko prowadzące na pierwsze piętro schody były wolne od płomieni. Nie myślał. Jeden ze stopni złamał się pod stopami księdza. Wdrapał się na górę, tylko po to by zobaczyć, że pożar ogarnął już cały budynek. Paliło się w jego głowie. Przeżegnał się i próbował ugasić ten szatański, jak mu się zdawało, ogień wodą święconą. Fiołka, którą miał przy sobie nie wystarczyła. Zauważył, że jego sutanna zapaliła się. Nadepnął na nią, chcąc ją zgasić. Stracił równowagę. Oparł się o okno. Kruche szkło prysło pod naciskiem mężczyzny. Stalowy krzyż, stojący pod oknem przebił wątłe ciało. Gorąca krew roztapiała śnieg.
Pomarszczoną twarz Józefa oświetlił promień słońca. Staruszek pozwolił, by letni wiatr popieścił jego ciało.
- Wie pan, w tym budynku kiedyś stał prawdziwy kościół – zaczepił nagle przechodnia, wskazując przebudowany przez prywatnych inwestorów budynek. W jego oczach widać było potrzebę kontaktu z ludźmi.
- Zdaje się, że teraz lepiej służy narodowi – odpowiedział mężczyzna. Z ekologicznej torby, którą za niewielką opłatą otrzymał przy kasie, wystawało zdjęcie. Jasnowłosa piękność rozchylała apetycznie nogi wzdłuż ramion stalowego, minimalistycznego, by nie odwracał uwagi od sedna sprawy, krzyża.
- Piękną mamy pogodę. Żyć nie umierać – wyszeptał Józef.
"I don't have to sell my soul,
he is already in me"
he is already in me"