Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Umarłam po śmierci Gangstera
#1
To początek większej całości, która, mam nadzieję, kiedyś powstanie. Będę wdzięczna jeśli ktoś zechce przeczytać i wyrazić swoją opinię.


__________________________________________

Umarłam po śmierci Gangstera

Czy kiedykolwiek kochałaś tak żeby tracić świadomość? Żeby nie widzieć, nie słyszeć i nie czuć zupełnie nic poza miłością? Czy jesteś w stanie wyobrazić sobie pustkę; taką absolutną, bez żadnego szmeru, bez najbledszego promyka światła, bez najsłabszego zapachu, bez myśli, bez słowa, bez dźwięku, bez wspomnień, bez istnienia?
Nawet ślepiec ma świadomość barw i kształtów, niemy zna znaczenie słów, głuchy wie, że istnieje muzyka. Każdy jakimś zmysłem potrafi odczuwać świat. Ja już nie.
Miłość wypełniała każdą komórkę mojego ciała, i to Coś, to nieuchwytne Coś, które w nim mieszka. Na całym globie nie było nic oprócz niej, nic oprócz Niego, nic oprócz nieświadomości istnienia czegokolwiek poza nią i poza Nim.
Ja tak kochałam i przez wszystkie lata, które minęły od czasu, gdy Jego już nie ma, nie spotkałam ani jednej pary oczu, w których czaiłoby się to, co było w moich w tamtym świecie, świecie, który przeminął razem ze mną. Teraz już mnie nie ma, jest tylko wspomnienie mnie, gdy żyłam, gdy istniałam dla Niego. Gdy moja dusza należała do niego.
Teraz nie mam duszy. Mam tylko ciało, które tkwi na kanapie, chodzi po ulicach, siada przy stole. Ale po co mi ciało skoro jest tylko masą mięśni, rozlewiskiem żył i tętnic?
Czuję ból tylko wtedy, gdy wiem, że powinnam go czuć, gdy przypominam sobie poznane w dzieciństwie reguły: ogień parzy, upadek boli, rana krwawi. Ileż razy słyszałam ostrzeżenia o niebezpieczeństwach czyhających na bezbronne dziecko? Teraz, tylko dzięki ich pamięci jeszcze jestem, ale tak naprawdę to już nie żyję.
Umarłam tego pięknego, letniego popołudnia, gdy Jego krew wsiąkała w moją rozpaloną słońcem skórę; nigdy nie zapomnę jej zapachu, jej chłodu przenikającego do kręgosłupa, paraliżującego szpik i mózg.
Dlaczego wszyscy mówią, że krew jest ciepła? Jego krew była zimna, wtedy, gdy Jego ciało jeszcze było gorące.


ROZDZIAŁ I

Obudził ją głuchy dźwięk stóp uderzających o zimne, marmurowe płyty podłogi. Dzieciaki dawały znak, że są gotowe aby rozpocząć nowy dzień. Słyszała ich tłumione głosiki, ale wciąż nie otwierała oczu. Z niechęcią pomyślała, że będzie musiała wstać i stawić im czoła. Maluchy nie mogły doczekać się wyjścia na plażę, ale ich entuzjazm, tym razem, nie podziałał na nią mobilizująco.
Parę godzin niespokojnego snu nie wystarczyło aby zregenerować siły. Miała już dość tych wakacji. Perspektywa spędzenia kolejnego dnia nad brzegiem morza, wśród obcych, stłoczonych pod parasolami ludzi nie napawała jej optymizmem.
- Ja wszystko widzę – powiedziała uchylając powieki. – Znów biegacie na bosaka.
Nie przejęły się jej karcącym tonem. W pokoju rozległo się radosne popiskiwanie, a zaraz potem dwa ciałka bezceremonialnie wkroczyły na niewielką powierzchnię jej łóżka. Naciągnęła prześcieradło na głowę i, z nadzieją, że dzieci dadzą jej jeszcze chwilę wytchnienia, zamknęła oczy. Natychmiast pożałowała tego gestu. W mroku czekała na nią ta sama myśl, która wieczorem tak skutecznie odganiała sen.
Z niezadowoleniem usiadła na łóżku. Dzieciaki właśnie zaczynały dyskusję o tym, co w pierwszej kolejności pochłoną na śniadanie. Vincenzo optował za płatkami z mlekiem, Luisa, jak co dzień marzyła o filiżance cappuccino i croissancie. Miała pięć lat i choć rodzice stanowczo sprzeciwiali się takim pomysłom, to ona z żelazną konsekwencją właśnie takiego śniadania domagała się każdego ranka.
- Znów będę musiała stoczyć z tobą wojnę o cappuccino? – zapytała wstając z łóżka.
Nieszczęśliwa minka dziewczynki wywołała falę czułości. Pocałowała ją i pomimo porannego odrętwienia wzięła na ręce. Zapach jej dziecinnego ciałka zawsze działał kojąco, ale tym razem wywołał nieprzyjemne uczucie niepokoju.
- Kochani, ubieramy się pręciutko i schodzimy na śniadanie – powiedziała przezwyciężając nadchodzące rozdrażnienie.
Pocałowała czubek dziecięcej główki i zniknęła w łazience. Pochyliła się nad umywalką, zatrzymała w dłoniach strumień chłodnej wody i zanurzyła w niej twarz. Natychmiast poczuła ulgę. Szybko ściągnęła nocną koszule i weszła pod prysznic. Z zadowoleniem popatrzyła na efekt prawie miesięcznego pobytu nad morzem. Jej skóra miała piękny odcień miodu akacjowego, miejsca okryte przez dość skąpe bikini wydawały się należeć do kogoś innego. Podobała jej się ta nowa wersja własnego ciała. Miała już prawie dwadzieścia cztery lata, ale chyba po raz pierwszy w życiu mogła pochwalić sie tak piękną opalenizną. Lubiła się opalać, lubiła lato i beztroskie chwile na słońcu. Prawie każde wakacje spędzała nad wodą, ale dopiero tu poznała różnicę między Mazurami a rozsławionym toskańskim wybrzeżem.
Przez chwilę rozkoszowała się własnym dotykiem rozprowadzając na skórze krem do opalania i już w lepszym humorze spojrzała w lustro. Uśmiechnęła się na dźwięk dziecięcych głosików dobiegających z pokoju.
Cała trójka z ochotą zabrała się do pakowania rzeczy niezbędnych na plaży. Luisa, jak co rano, próbowała przemycić setki niepotrzebnych drobiazgów. Nie była stanowcza jak zwykle i pozwoliła jej zabrać kilka dodatkowych zabawek. Mogły okazać się silną kartą przetargową przy negocjacjach w sprawie cappuccino.
Codzienny śniadaniowy rytuał tym razem przebiegł dość sprawnie i niebawem wyszli z hotelu. Na plaży, pomimo wczesnej pory, był już tłok. Witani co chwilę przez wakacyjnych znajomych, z trudem dobrnęli do swoich leżaków. Vincenzo i Luisa byli lubiani wśród innych dzieci i ich rodziców. Ona sama też budziła sympatię i prawie każdy chciał zamienić z nią powitalne uprzejmości. Było kilka rodzin, z którymi widywała się prawie codziennie i naprawdę polubiła ich towarzystwo, ale mimo wszystko czuła się obco wśród nich. To nie był jej świat, znalazła się tu trochę przypadkowo i poza banalnymi, plażowymi pogaduszkami nic jej z nimi nie łączyło.
Dokładnie natarła dziecięce ciałka kremem ochronnym i rozłożyła ręczniki. Teraz czekał ją bój z dziećmi o pozostanie przez kilka minut pod parasolem. Czuła się znużona tymi wakacyjnymi obowiązkami, ich niezmąconą powtarzalnością i gwarem panującym wokół.
Nie miała ochoty ani na rozmowy z dorosłymi ani na harce z maluchami, a perspektywa spędzenia kilku godzin na słońcu wywołała autentyczny ból głowy. Ze wszystkich sił starała się, aby dzieci nie wyczuły jej nienajlepszego nastroju; to były ostatnie dni ich wakacji, nie miała prawa psuć im zabawy. Niespodziewany ratunek nadszedł w postaci korpulentnej i bardzo bezpośredniej w kontaktach, niedawno poznanej mamy sześcioletnich trojaczków. Razem z Vincenzem i Luisą tworzyli zgraną paczkę małych rozrabiaków.
- Margherita, zabieram dzieciaki na spacer, wybierzecie się z nami?
- Przepraszam, ale nie mam dziś siły – odparła grzecznie.
- Ja też nie – roześmiała się Angela – ale nadzieja, że uda mi się spalić kilka kalorii jest jak najskuteczniejszy środek dopingujący.
- Pomysł jest dobry, ale nie czuję się najlepiej, więc nie dotrzymam ci towarzystwa – powiedziała dość stanowczo.
Rozczarowanie na delikatnej twarzy Luisy namalowało niewielką podkówkę.
- Chcecie iść z Angelą?
Potaknęły niemal równocześnie.
- Nie będzie to dla ciebie kłopot? – zadała jeszcze obowiązkowe pytanie.
- Troje czy pięcioro, to żadna różnica – odparła z uśmiechem.
- Jestem twoją dłużniczką – wdzięczność Margherity była absolutnie szczera.
Patrzyła jak powoli oddalają się brzegiem morza i poczuła ulgę. Ułożyła się wygodnie na łóżku, wzięła przyniesioną ze sobą książkę, ale już po kilku przeczytanych zdaniach odłożyła ją na bok. Nie mogła się skupić, czuła się fatalnie. Wstała żeby pójść do wody i nagle poczuła zawroty głowy. Ze wszystkich sił starała się utrzymać na nogach, ale ziemia zaczęła niebezpiecznie wirować pod jej stopami. Zachwiała się i opadła na łóżko.
- Margherita – usłyszała zaniepokojony głos spod sąsiedniego parasola. – Źle się czujesz?
Nie miała siły na odpowiedź, popatrzyła nieprzytomnym wzrokiem dookoła i straciła kontakt z rzeczywistością. Gdy się ocknęła wokół było kilka osób, ratownik podawał jej wodę, reszta patrzyła z niepokojem. Uśmiechnęła się dziarsko.
- Nic mi nie jest.
- Powinna pani dzisiaj zrezygnować z plaży – powiedział ratownik. – Odprowadzę panią do hotelu.
- Dziękuje, już mi lepiej – odparła cicho.
Była zła na siebie. Za to, że nie potrafiła panować nad własnym ciałem i za wywołanie zamieszania. Wiedziała jak trudno będzie teraz o chwilę spokoju. Uprzejmość Włochów często graniczy z natarczywością. Muszą zamanifestować swoją chęć pomocy, przelicytować się pomysłami, co zrobić w tej sytuacji, albo przynajmniej skomentować ten nieoczekiwany przerywnik w monotonni porannego lenistwa. Skupiła całą uwagę na tym, aby nie okazać zniecierpliwienia i niewdzięczności, ale najchętniej wszystkich wysłałaby na księżyc. Potrzebowała jedynie ciszy i spokoju.
- Naprawdę już wszystko w porządku, to były tylko zawroty głowy – powiedziała i na dowód swoich słów, powoli wstała z łóżka. – Zaczekam na dzieci i wrócimy do hotelu.
Popatrzyła błagalnym wzrokiem na ratownika. Z całego towarzystwa to on wydawał się najrozsądniejszy. Nie pomyliła się. Zrozumiał jej niemą prośbę.
- Myślę, że najlepiej będzie jak damy pani trochę odpocząć. Będę miał ją na oku – dodał zwracając się do zgromadzonych wokół urlopowiczów.
Rozeszli się powoli komentując incydent, który w ich oczach rozrósł się do rangi wydarzenia.
Schowana przed zaciekawionymi spojrzeniami w przyjaznym cieniu parasola, gorączkowo szukała usprawiedliwienia dla kaprysów swojego ciała. Przemęczenie. To tylko przemęczenie, to tylko ta nudna powtarzalność i całkowity brak prywatności, ten nieustający harmider i obowiązkowa wakacyjna wesołość. Ten upał. I samotność.
Jeszcze nigdy nie czuła się tak samotna. Tu na tej plaży pełnej rozgrzanych ciał z impetem wskakujących do przejrzystej, aksamitnej wody i na balkonie hotelowego pokoju, z którego wieczorami obserwowała jak kolejne grupy roześmianych, młodych ludzi przesuwają się po zatłoczonych chodnikach, zmierzając do miejsc, w których dadzą upust nagromadzonym w ciągu dnia emocjom.
Czy zazdrość, którą czuła patrząc na nich mogła okazać się chorobą?
Wypiła resztę przyniesionej przez ratownika wody i z nadzieją, że ciepłe promienie słońca rozluźnią spięte niepokojem mięśnie, wtuliła się w rozłożony na plażowym łóżku kolorowy ręcznik.
Wpatrywała się w odległą, łamaną przepływającymi jachtami, rozmytą kreskę horyzontu i zazdrościła tym, którzy mogli jej dotknąć. I modliła się żeby właśnie zazdrość mogła okazać się jej chorobą.
Z odrętwienia wyrwał ją znajomy głos Marii. Usiadła zbyt gwałtownie. Zawirowały parasole i niebo i wszystkie te twarze, które jeszcze niedawno pochylały się nad nią.
- Widzę, że to prawda.
- Co takiego? – zapytała nieprzytomnie.
- Od wejścia na plażę słyszę tylko o tym, że źle się poczułaś.
- Nic się nie stało, po prostu zakręciło mi się w głowie.
- Skoro tak twierdzisz – Maria bez zbędnych komentarzy przyjęła jej wytłumaczenie.
Te słowa wypowiedziane przez kogokolwiek innego mogłyby zabrzmieć szorstko, mało przyjaźnie, ale w ustach Marii były jedynie odzwierciedleniem cechy, którą najbardziej w niej ceniła. Nieinwazyjność. Maria pozostawiała przestrzeń i czas. Nie zadawała niepotrzebnych pytań, nie naciskała, nie wymuszała wyjaśnień ani zwierzeń, potrafiła na nie czekać.
- Gdzie są dzieci? – zapytała po chwili.
- Angela zabrała je na spacer.
Maria odpowiedziała na pozdrowienia przechodzącej pary znajomych. Zamienili kilka nic nieznaczących zdań.
- Andrea dzwonił rano – powiedziała szukając w przepastnej torbie olejku do opalania. – Udało mu się pozałatwiać wszystkie sprawy i już wyjechał. Pewnie dotrze do nas na obiad. Będzie mógł spędzić z nami o jedno popołudnie więcej niż planował.
- To dobrze. Dzieciaki już nie mogą się doczekać kiedy zabierze je na motorówkę.
- Bardzo cię dzisiaj wymęczyły?
- Wręcz przeciwnie, do tej pory były grzeczniejsze niż zwykle.
- Może i dla Andrei będą miały trochę litości?
Margherita pokręciła głową.
- Nie liczyłabym na to. Jak tylko go zobaczą będą piszczały z radości i nie pozwolą mu złapać tchu. Zazdroszczę im tej niewyczerpanej energii.
- Tobie też zwykle jej nie brakuje – Maria uważniej spojrzała na dziewczynę.
- Zwykle nie – przyznała – ale miesiąc wakacji to chyba jednak za dużo.
- Miesiąc spędzony w jednym pokoju z potworami, chciałaś powiedzieć. Ale masz rację – dodała po chwili – tylko moja matka mogła uznać, że cztery tygodnie w Viareggio to świetny pomysł. Na szczęście to jeszcze tylko dwa dni i wrócimy do spokojnego, cichego domku na przedmieściach.
Margherita skrzywiła się nieznacznie. Niechciana myśl znów zawirowała przed jej oczami. Jak będzie wyglądał jej powrót do domu?
- Wyjdę na spotkanie dzieciaków – powiedziała wstając ostrożnie.
Starała się nie zwracać uwagi na karcące spojrzenia świadków jej porannego omdlenia, ale czuła je, czuła jak parzą skórę, jak obnażają skrywający się pod jej powierzchnią strach. Podeszła do linii wody i pozwoliła aby chłodną pieszczotą objęła jej stopy.
- Wszystko w porządku? – usłyszała przyjazny głos ratownika.
- Tak, tak – odparła pospiesznie. – Wszystko jest w porządku.
Ruszyła przed siebie. Piasek uginał się pod jej ciężarem, jego drobinki przyjemnie łaskotały delikatną skórę miedzy palcami, wraz z wodą wybijały się w górę, tworzyły fantazyjne mozaiki na stopach i odpływały zanim zdążyła utrwalić je w pamięci.
Mijała kolejne kąpieliska oddzielone od siebie grubymi, poszarzałymi sznurami. Bagno Corallo, Petrini, Principe Azzurro. Panował na nich podobny tłok, podobna wrzawa, podobna atmosfera beztroski, różniły jedynie kolory parasoli i wygodnych plażowych łóżek; niebiesko-białe, żółte, zielono-pomarańczowe. Na wszystkich, uporczywie towarzysząca jej myśl malowała czarne, złowrogie plamy. Dopiero na tle wypłowiałej czerwieni kąpieliska Teresita zamiast nich zobaczyła pięcioosobową, wesołą gromadkę.
Vincenzo jako pierwszy złożył jej szczegółowe sprawozdanie ze spaceru. Widział statek, na którym piraci czekali na zachód słońca żeby spokojnie zejść na ląd.
Luisa otworzyła zaciśnięte piąstki i podarowała jej znalezione muszelki. Margherita poczuła się odrobinę lepiej, dziecięce głosiki i ich niegasnący entuzjazm podziałały jak najlepsze lekarstwo. Reszta przedpołudnia upłynęła według wakacyjnego schematu. Około jedenastej zabrała dzieci do hotelu, słońce o tej porze stawało się dla nich zbyt niebezpieczne. Potem zabawa kąpielą, trochę przytulania i pieszczot, szukanie odpowiedzi na tysiące pytań nurtujących małą główkę Vincenza. Lubiła te „poważne” rozmowy z małym geniuszem. Zmuszały ją do wysiłku i pozwalały doskonalić język. Miał niepełna siedem lat ale to właśnie on był jej najlepszym nauczycielem.
Gdy zeszli na obiad Maria i Andrea już czekali przy stoliku.
- Luigi przesyła ci buziaki – powiedział po krótkim, serdecznym powitaniu.
- Dlaczego nie przyjechał? – nie zdążyła zatrzymać w sobie tego pytania.
Andrea omiótł ją zdziwionym spojrzeniem.
- Podobno sama mu to odradziłaś.
Margherita przypomniała sobie jedną z ich zwyczajowych, wieczornych rozmów. Luigi oczekiwał od niej rozsądnej decyzji i podjęła ją. Za nich oboje.
- Faktycznie – przyznała nieco zawstydzona. – Nie zabralibyśmy się wszyscy do jednego samochodu. – Przytoczyła jeden z argumentów Luigiego.
Jednak nie udało jej się ukryć rozczarowania. Maria wychwyciła jej od razu.
- Ustaliliśmy z Andreą – powiedziała zmieniając temat – że należy ci się chwila wytchnienia. Zajmiemy się dziećmi a ty będziesz mogła trochę odpocząć.
- Jesteście kochani, ale nie ma takiej potrzeby.
Nadzieja, że nie wycofają swojej propozycji wyraźnie zabrzmiała w jej odpowiedzi.
- Nie przyjmuję sprzeciwu – powiedział Andrea mrugając porozumiewawczo w stronę żony. – Uciekaj zanim Maria zmieni zdanie.
Uśmiechnęła się do nich z wdzięcznością.
- Dziękuję – powiedziała odkładając lnianą, opatrzoną eleganckim emblematem hotelu, serwetkę.
- Będę w pokoju gdybyście mnie potrzebowali.
Ucałowała dzieci i lawirując między stołami opuściła restaurację.
Z ulgą zamknęła za sobą drzwi pokoju. Pozbierała porozrzucane zabawki i zamknęła ciężkie, drewniane okiennice. Zapanował przyjazny mrok. Położyła się na chłodnym prześcieradle i po raz kolejny próbowała przeanalizować fakty. Zmęczenie mieszało daty i obliczenia, rozmywało wspomnienie ostatniego spotkania z Luigim.
Obudziła ją dopiero świadomość czyjejś obecności. Ostrożnie uchyliła powieki i zobaczyła Marię pakującą rzeczy maluchów.
- Mamo – usłyszała przyciszony głos Vincenza – dlaczego Margherita ciągle śpi? Czy ona żyje?
- Co ci przyszło do głowy? – zapytała. – Oczywiście, że żyje, jest tylko zmęczona i musi odpocząć – szeptała Maria. – A my nie będziemy jej budzić, zabierzemy tylko wasze ubranka i pójdziemy na kolację.
- A Margherita nie pójdzie z nami?
- Nie, kochanie. Dziś będziemy sami. Może nawet zostaniecie na noc ze mną i z tatą.
- Super – radość w głosie chłopca była rozbrajająca.
To było ostatnio jego ulubione słowo. Wszystko było „super”. Kamyczek znaleziony na plaży, przejeżdżający kabriolet, lody z bitą śmietaną, pożeracz ognia na ulicy, nowe okularki do nurkowania. Nawet otarte kolano jego siostry było super.
- Mamo, a czy Margherita nie umrze z głodu jak ją tu zostawimy?
- Na pewno nic jej nie będzie.
- A mogę dać jej buziaka?
- Jutro dasz jej tysiąc buziaków.
Ciąg pytań i odpowiedzi oddalał się powoli, poczekała aż przetnie go dźwięk zamykanych drzwi. Otworzyła oczy. Zaniepokoił ją mrok panujący dookoła.
Energicznie wstała z łóżka, naciągnęła na siebie lekką, kolorową sukienkę, umyła twarz i szybko wyszła z pokoju.
Musiała zdążyć. Musiała jeszcze dziś poznać diagnozę.
Był już wieczór, ale powietrze wciąż było gorące; lekki wiatr od morza niósł ze sobą drobinki słonego zapachu wody. Wzięła głęboki oddech i pewnym krokiem skierowała się w stronę połyskującego zielonym światłem kwadratowego krzyża.
Kolejka zdawała się nie mieć końca. Co o tej porze, będąc na wakacjach, można kupować w aptece? Tabletki antydepresyjne? Witaminy? Plastry opatrunkowe? Balsam na oparzenia słoneczne? Kremy z filtrem? Pigułki antykoncepcyjne?
Test ciążowy.
Schowała głęboko do torebki niewielki pakunek. Mijała te same budynki, te same uliczki, tak jak wcześniej skręciła tuż za narożnym domem, w którym ostatnie dni życia spędził Paganini, a jednak droga powrotna była zdecydowanie dłuższa, zdawała się nie mieć końca, dokładnie tak jak kolejka w aptece.
Nawet schody w hotelu zdawały się wyższe, dłuższe. Tak jak korytarz, jak pokój, który dzielił ją od zacisza łazienki.
Przepisowe dwie minuty trwały tak długo jak jej dotychczasowe życie.
Biała, podłużna, plastikowa płytka spokojnie czekała aż Margherita opuści wzrok. Zanim to zrobiła już wiedziała. Wiedziała, że zobaczy dwie niebieskie kreseczki. Niewinne dwa małe znaczki, które zmienią jej świat i ją samą. Wyłożone beżowymi płytkami ściany ożyły. Ze wszystkich czterech stron głośno maszerowały w jej kierunku, ich ciężkie kroki wystukiwały jeden, powtarzający się, monotonny dźwięk. Banał. Banał. Banał.
Musiała wyjść zanim zamkną jej drogę ucieczki. Szarpnęła pozłacaną klamkę. Drzwi ustąpiły niespodziewanie łatwo. Zachwiała się, ale nie przystanęła. Musiała wyjść, musiała ostudzić emocje i pomyśleć. Spokojnie, trzeźwo, rozsądnie. Tak jak uczyła ją mama. Musiała wyjść zanim Maria przyprowadzi dzieci, zanim ktokolwiek zobaczy ogarniające ją przerażenie.
Była pora kolacji, w restauracjach rozsianych gęsto wzdłuż promenady panował gorączkowy ruch. Kelnerzy biegali między ustawionymi w na chodniku stolikami, zaspakajając potrzeby rozleniwionych wypitym winem gości. Widziała pary patrzące sobie słodko w oczy i szeptem rozmawiające o swoich uczuciach. Rozbawione, hałaśliwe grupy nastolatków okupujących największe stoły i rodziców uważnie obserwujących swoje pociechy, które uporczywie starały się wyrwać spod ich kontroli. Pobrzękiwanie talerzy przeplatało się z nawoływaniami kelnerów i jazgotem przejeżdżających skuterów.
Szła długo. I szybko. Nie oglądała się za siebie. Nie pozwalał jej na to strach, że dwie niebieskie kreseczki idą tuż za nią, że rozciągają się na chodniku wyznaczając tor, po którym podąży za nią również żal za pogrzebaną w hotelowej łazience wolnością, że wkrótce dogoni ją także rozczarowanie rodziców i nieśmiałe zdziwienie Luigiego. Tego bała się najbardziej. Wiedziała, że zdziwienie przerodzi się w, przepełnioną wdzięcznością i dumą, radość, że pojawią się oczekiwania i plany, które należało będzie zrealizować.
Jej oddech stał się ciężki, zmęczenie znów zaczynało paraliżować nogi. Weszła na trotuar ciągnący się wzdłuż plaży. Rozsądek kazał jej usiąść na ławce. Patrzyła na purpurową smugę na widnokręgu. Słońce już zaszło, ale jego ślad ciągle jeszcze odbijał się w ciemnej masie wody. Promenada nadmorskiego kurortu tętniła życiem. Kilka osób czekało w kolejce do kabiny telefonicznej, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. Chcieli jak najszybciej podzielić się swoimi wrażeniami z kimś kto gdzieś czekał na wiadomości od nich. Ktoś kopał piłkę, ktoś palił papierosa i popijał piwo z zielonej puszki, ktoś przesadną gestykulacją próbował udowodnić swoje racje w prowadzonej głośno dyskusji, ktoś grał na gitarze. Zazdrościła im. Zazdrościła im wszystkim, ale już wiedziała, że to nie zazdrość była jej chorobą. Słyszała rozmowy, salwy śmiechu wybuchające nagle i gasnące powoli wśród tysiąca innych dźwięków. Pragnęła być cząstką tego gwarnego, rozbawionego, zmierzającego w różnych kierunkach tłumu.
Zamrugała powiekami. Tak długo gromadzone łzy wreszcie zaczęły spływać po policzkach.
Jeszcze niedawno była jak oni, pozbawiona trosk i problemów, roześmiana, jeszcze niedawno chciała realizować swoje marzenia gdzieś w dalekim świecie, chciała poznać czarną atmosferę Nowego Orleanu, poczuć smak łacińskiej dzielnicy Paryża, zatracić się w szaleństwie zabawy okraszonej marihuaną. Chciała na rowerze przemierzyć Europę a osiadła na mieliźnie włoskiego mieszczaństwa. Teraz to oni będą decydować o jej przyszłości. Zaplanują ślub i wesele. Tylko, że to nie były jej plany. Ale będą. Przecież gdzieś, w głębi siebie ona miała podobne. Musi tylko je oswoić, zaakceptować, polubić, przyspieszyć ich ewolucję.
To będą dobre plany, zabiorą jej trochę wolności ale dadzą głębię egzystencji o której uczono ją kiedyś na lekcjach religii. Stanie się częścią podstawowej komórki społecznej, kolejną kobietą wypełniającą nadrzędny obowiązek bycia dobrą matką i przykładną żoną. Rozciągną nad nią swoje opiekuńcze skrzydła. Dadzą jej dom i poczucie bezpieczeństwa. Będą spełniać jej zachcianki. Kochający mąż na każdą rocznicę ślubu będzie przynosił kwiaty i cenne prezenty, oczekując w zamian tak niewiele; bo Luigi naprawdę wymagał od niej niewiele. Wystarczała mu jej obecność, jej uśmiech, cieszył go każdy jej gest, każde czułe słowo. Miała ich dla niego wiele, miała dla niego całe pokłady czułości. Teraz będzie miała jeszcze więcej. Nauczy się myśleć tak jak on, czuć tak jak on, swoją wizję przyszłości, zamieni w jego wizję przyszłości. Będzie kochała jego i ich dziecko, potem zapragnie drugiego, swoje życie będzie odmierzała ich kolejnymi urodzinami.
Przeciągłe gwizdnięcie tuż za jej plecami bezceremonialnie wdarło się do idyllicznego świata, który właśnie zaczęła kreować. Głęboko wciągnęła w płuca wilgotne, przesycone zapachem kwiatów i morza wieczorne powietrze. Uśmiechem odpowiedziała na skierowany pod jej adresem komplement.
Potężny reflektor zamontowany na dachu pobliskiej dyskoteki wyrzucił w niebo snop kolorowych świateł, oznajmiając, że drzwi właśnie zostały otwarte. Wtopiła się tłum zmierzający w tamtym kierunku. Ktoś zaproponował wspólną zabawę. Odrzuciła zaproszenie. Przeszła przez ulicę i kontynuowała swój marsz w świetle ulicznych latarni. Wiatr kołysał sztywnymi, ostrymi pióropuszami wszechobecnych palm. Obserwowała cienie poruszające się pod jej stopami. Zaczynała odzyskiwać spokój. Przykre myśli powoli ulatywały. Kolejny klakson przejeżdżającego samochodu sprawił nawet, że znów zaczynała czuć się dziewczyną, za którą kierowcy spoglądali w lusterka wsteczne swoich wozów. W tym mieście nikogo to nie dziwiło, nikogo nie oburzało, przez większość dziewcząt było wręcz pożądane. To oznaczało, że są godne zainteresowania, że docenia się ich urodę, idealną sylwetkę, czar, powab; wszystkie te cechy, które pragnie posiadać każda kobieta. Dawnym zwyczajem odrzuciła w tył opadające na policzki jasne włosy. Słońce, tak jak jej ciału, podarowało im swoisty koloryt, opromieniło złotymi refleksami, które lśniły w światłach reflektorów. To wystarczyło, aby została dostrzeżona.
Ona też lubiła zaspokajać dziewczęcą próżność. Lubiła ukradkowe spojrzenia i bardziej odważne próby zawarcia znajomości. Bawiło ją niewinne flirtowanie z nieznajomymi, szczególnie w miejscach takich jak to, gdzie nikt od nikogo nie oczekiwał zobowiązań, deklaracji, długotrwałych starań. Wystarczył nieuchwytny sygnał, aby wiedzieć czy warto zatrzymać wzrok na dłużej, jeśli go nie było w kolejce stały następne twarze.
Niepostrzeżenie dotarła do miejsca, gdzie rozświetlone restauracje ustępowały pola bardziej dyskretnym lokalom. Wiele z nich świeciło jeszcze pustkami, ale po północy zatętnią życiem, muzyką, zapachną alkoholem i nikotyną. Opiekując się dziećmi nie miała okazji aby skorzystać z ich uroków. Poczuła nieodpartą chęć, aby zajrzeć do jednego z nich. Wybór ułatwiła jej muzyka dobiegająca zza niedomkniętych drzwi. Nie była to typowa włoska, rzewna melodia. Zaskoczył ją dźwięk trąbki. "The Big Easy" w Viareggio – pomyślała rozbawiona.
Pokonała kilka, prowadzących w dół schodków i weszła do środka. Oświetlony bar tuż przy wejściu zachęcał do zamawiania kolorowych drinków i swym blaskiem łamał półmrok panujący w dalszej części lokalu. Dojrzała kilkanaście niskich stolików otoczonych zgrabnymi fotelami i sofami, rozrzuconymi wokół niewielkiego parkietu. Muzyka była głośna, ale jej wyjątkowość stwarzała klimat niepodobny do zwykłej dyskoteki. Leniwa atmosfera i zaledwie kilka osób zajętych sobą, były wystarczającą zachętą, aby pozostać tu choć przez chwilę. Wdrapała się na stołek przy pustym barze i wsłuchała w muzykę. Nigdy wcześniej jej nie słyszała, usypiała jednostajnym rytmem bębnów, aby za chwilę eksplodować przenikliwą wibracją trąbki.
Drgnęła na widok barmana, który pojawił się niemal bezszelestnie.
- Czym mogę służyć? – zapytał uprzejmie, sondując wzrokiem jej reakcję.
Wystarczył jeden uśmiech, aby zawodową powściągliwość zamienił w niemniej profesjonalną nutę zażyłości.
- Jakiż dobry wiatr przygnał do nas taką boginię? – zapytał nalewając zamówiony sok.
- Ten od morza oczywiście – odparła w tym samym tonie.
- Afrodyta zrodzona z morskiej piany.
Roześmiała się.
- Uwielbiam barmanów – powiedziała – w ich ustach każde pochlebstwo jest tak niezwykle wiarygodne.
W odpowiedzi zrobił urażoną minę, która jednak niezbyt długo zagościła na jego twarzy. Miał sympatyczny głos i miłe spojrzenie. Kokieteryjnym ruchem podniosła szklankę i spoglądając mu w oczy podniosła do ust. Natychmiast podjął wyzwanie.
- Jakie imię nosi bogini?
- Nie wiem, czy zwykły śmiertelnik godzien jest jego poznania – droczyła się.
- Pewnie nie, ale ja jestem barmanem, bogiem tego miejsca.
Spodobała jej się ta odpowiedź.
- A tak poważnie. Nigdy wcześniej nie widziałem cię tutaj a twoja opalenizna mówi wyraźnie, że już jakiś czas upiększasz Viareggio.
- Nie wiedziałam, że bywanie tutaj jest obowiązkiem każdego turysty. Przepraszam za swoją ignorancję.
- Ważne jest, że jednak tu dotarłaś, … – zawiesił głos w oczekiwaniu aż poda swoje imię.
- Margherita.
- …Margherito. Imię piękne jak jego właścicielka – uśmiechnął się. – Paolo, do usług jaśnie pani. Skłonił się lekko.
- Nie dziwię się już, że zaglądają tu wszyscy turyści. Pełen profesjonalizm i dobra muzyka.
- Podoba ci się ? – zapytał z błyskiem w oku.
- Bardzo – odparła szczerze.
- To nie jest niestety nasz zwyczajowy repertuar, pozwalam sobie puszczać ją, gdy jeszcze nie ma zbyt wielu gości. Potem jest tak jakby trochę zakazana – dodał konspiracyjnym szeptem.
- Dlaczego? – spytała zdziwiona.
- Wsłuchaj się w tekst – powiedział. – Specjalnie dla ciebie puszczę mój ulubiony kawałek.
Po chwili z głośników popłynął rozdzierający głos trąbki, która kazała jej zajrzeć właśnie tu. Muzyka rosła niepokojąco, gęstniała, pulsowała. „...Let`s go straight to number one…” – wyśpiewał zmysłowy, kobiecy głos.
Margherita poczuła jak lekki rumieniec zabarwia jej twarz. Ten utwór zdecydowanie nie mógł być ścieżką dźwiękową niewinnej kreskówki.
- To z filmu „Zazel” – powiedział z wymownym spojrzeniem. – Świetny erotyk. Znasz?
Paolo wyraźnie zapraszał ją do flirtu.
- Rozumiem, że to muzyka dla ciebie, a jaką sprzedajesz gościom? – spytała opuszczając niebezpieczne tory, na jakie skierowała się ich konwersacja.
- Jeśli zostaniesz dłużej, to będziesz miała okazję posłuchać – odparł sprytnie i odszedł aby obsłużyć nowych klientów.
Wolno sączyła swój napój obserwując salę. Przybyło kilka osób, pierwsza para pojawiła się na parkiecie, kelnerzy wyszli z ukrycia i dyskretnie demonstrowali swoją gotowość do pracy. Pożałowała, że nie trafiła tu wcześniej. Zanim jej życie uległo zmianie. Siedziała oparta o ścianę na samym końcu długiego kontuaru, patrzyła na rząd ustawionych na tle przyciemnianego lustra butelek o różnych kształtach i wielkości. Kusiły nieznanymi, zamkniętymi w nich smakami. Z ochotą skosztowałaby jednego z przyrządzanych przez Paola aromatycznych, barwnych drinków. Spojrzała w jego kierunku. Natychmiast poczuł jej wzrok i uśmiechnął się porozumiewawczo. Napełnił szklanki i wrócił do niej.
- Pokłóciłaś się ze swoim chłopakiem? – zapytał.
Rozbawił ją jego udający troskę ton.
- Wręcz przeciwnie, nigdy jeszcze nie byłam z nim tak blisko jak dziś – odparła zupełnie szczerze.
- To dlaczego jesteś tu sama?
Nie zdążyła odpowiedzieć, musiał podejść do kolejnego gościa domagającego się obsługi.
Lokal zapełniał się powoli. Stracił tę atmosferę leniwego oczekiwania, jaka panowała wcześniej, ale wciąż zachęcał aby w nim pozostać.
Zaczęła budzić zainteresowanie swoją samotnością, ale jeszcze nie na tyle, aby ktoś odważył się zakłócać jej spokój. Paolo często spoglądał w jej stronę. Może właśnie te powłóczyste spojrzenia sprawiały, że ciągle jeszcze mogła być sama. Pomachała do niego i ręką przesłała całusa odgrywając rolę wybranki barmana. Natychmiast zjawił się naprzeciw niej.
- Mogę oddać? – zapytał patrząc jej prosto w oczy.
- Chyba nie masz czasu – odrzekła ruchem głowy wskazując przywołującego go kelnera.
Zrobił zrozpaczoną, teatralną minę i z szybkością błyskawicy przechylił się nad barem. Musnął ustami jej policzek i pobiegł do kolegi. Kelner popatrzył z uśmiechem w jej kierunku. Poufałym gestem poklepał Paola po ramieniu.
Bawiła ją ta sytuacja. Potrzebowała właśnie takiego niewinnego przekomarzania się, potrzebowała towarzystwa rówieśników, muzyki i braku obowiązków.
- Zupełnie zawróciłaś w głowie naszemu Paolo – szepnął przechodzący obok kelner.
Barman wykorzystując chwilę spokoju podszedł do niej z kieliszkiem przystrojonym egzotycznymi owocami.
- Wyjątkowy drink dla wyjątkowej kobiety – powiedział dumny ze swego dzieła.
- Pewnie smakuje bosko, ale przykro mi. Nie piję alkoholu.
- Chyba nie boisz się, że będę próbował cię upić? – zapytał poważnie.
Przepraszającym gestem musnęła jego dłoń.
- Jestem w ciąży – powiedziała zaskakując samą siebie.
Pierwszy raz głośno wypowiedziała to zdanie.
- Gratuluję – odparł, uprzejmością pokrywając zawód.
Drzwi wejściowe otworzyły się po raz kolejny i Paolo miał doskonały pretekst, aby zostawić ją samą.
Koniec flirtu – pomyślała z żalem.
Przesunęła wzrokiem po nowoprzybyłych. Zaintrygowała ją chwila ciszy, jaka zapanowała gdy weszli w strefę światła. Powstał jakiś krótkotrwały, niespotykany ruch wśród obsługi. Kelnerzy prześcigali się z powitalnymi uprzejmościami, Paolo stanął na baczność i w milczeniu czekał na zamówienia. Uważniej przyjrzała się sprawcom tej mobilizacji. Nieduża, czteroosobowa grupka, dobrze ubranych, swobodnie poruszających się mężczyzn zatrzymała się przy barze.
Paolo podał im zamówione napoje i odwrócił głowę w jej kierunku.
Zapragnęła kontynuacji niewinnej zabawy, nieopatrznie przerwanej jednym, krótkim wyznaniem.
- Żartowałam – powiedziała bezgłośnie w jego kierunku.
Nie poruszył się. Margherita poczuła rozczarowanie i złość.
Głośna salwa kobiecego śmiechu wywołała falę zazdrości, spotęgowała smutek, który znów zaczynał oplątywać ją siecią utkaną z długiej listy czekających wyrzeczeń. Połykając łzy obserwowała jak jeden z mężczyzn przy barze wyciągnął paczkę z papierosami. Drugi natychmiast podał mu ogień. Wypuścił w górę smugę dymu. Widziała jego profil i piękną, wypielęgnowaną dłoń. Patrzyła na niego o sekundę za długo. Wyczuł jej zainteresowanie i powoli odwrócił się w jej kierunku.
Nigdy jeszcze nie widziała takiej intensywności spojrzenia. Głęboko osadzone oczy pełne były, jakiegoś wewnętrznego mroku, jakiejś nieokreślonej głębi, jakiejś powagi niepasującej do tak młodej twarzy. Miał najwyżej trzydzieści lat; jednodniowy zarost nie mógł jej zmylić, choć z pewnością nie odmładzał. Był wysoki, szczupły, jego smukłość graniczyła wręcz z chudością, ale postawa zdradzała siłę i uwydatniała idealne proporcje całego ciała. Podniesiona dumnie głowa nie budziła sympatii. Lekko niesymetryczna górna warga, zdecydowanie zbyt wąska w stosunku do dolnej, wyraźnie zarysowanej na mocnym podbródku, nadawała jego twarzy wyraz wyższości i pogardy. Wysokie czoło i mądre oczy łagodziły nieco to niekorzystne wrażenie, ale skłonność do ironii czająca się w opuszczonych kącikach ust i niewielka blizna ukryta w lewej brwi, budziły niepokój.
Zupełnie nie był w jej typie; lubiła mężczyzn o mocniejszej budowie, emanujących ciepłem, uśmiechniętych, wesołych. On wyglądał jak chmura burzowa i taką roztaczał wokół siebie aurę, a jednak nie mogła oderwać od niego wzroku. Miał w sobie nieokreślony, niemal mistyczny magnetyzm. Hipnotyzował ją. Z największym trudem opuściła powieki, drżącą ręką podniosła do ust kieliszek z kolorowym płynem. Poczuła słodki, zaostrzony alkoholem smak poziomek i wanilii. Poszukała wzrokiem Paola i gestem wyraziła uznanie dla jego barmańskiego kunsztu. Nawet się nie poruszył. Odpowiedział jedynie krótkim, zdawkowym uśmiechem.
Nieznajomy zgasił niedawno przypalonego papierosa i ruszył w jej kierunku. Chciała wstać, uciec przed jego wzrokiem, ale wciąż tkwiła w tym samym miejscu.
Poruszał się miękko i zdecydowanie zarazem, jak kot stąpający po swoim terytorium. Stanął przed nią i niedbałym ruchem oparł się o barową ladę.
- Nie szukam wrażeń – powiedziała zbyt szybko.
Uśmiechnął się, ale ten uśmiech nie złagodził ostrości jego rysów, spowodował jedynie nienaturalne napięcie mięśni, które zdradzało, że uśmiech nie pojawiał się na jego twarzy zbyt często.
- Ja też nie – usłyszała.
Głos był głęboki i zaskakująco ciepły. Nie pasował do niego.
- Boisz się mnie.
Absurdalność tego stwierdzenia byłaby nawet śmieszna gdyby nie fakt, że było prawdziwe.
- Jak baranek motyla – słowa wypłynęły bez jej udziału.
Tym razem naprawdę wydawał się rozbawiony.
Zawstydziła się własnej opryskliwości. Znów poczuła nieszczęsny rumieniec zdradzający jej dziewczęcą naturę.
- To dobrze – odparł powoli. – Strach jest zły.
- A ty? – zapytała spoglądając mu prosto w oczy.
Ku jej zdumieniu opuścił wzrok.
- Pytasz, czy jestem zły?
Ledwie dostrzegalne ostrzeżenie, wyrażone nieznacznym wydęciem warg kazało jej wycofać to pytanie.
- To wiem – odparła.
Na jego twarzy pojawiło się coś na kształt rezygnacji. Zawładnęła nią obawa, że zupełnie go do siebie zraziła.
- Pytałam tylko, czy ty boisz się mnie.
Jego reakcja znów ją zaskoczyła. W jego mądrych oczach zobaczyła wdzięczność.
Ta chwila rozmowy diametralnie zmieniła pierwsze wrażenie, jakie wywołał wchodząc do klubu.
Patrzył na nią w sposób, którego nie potrafiła określić; z zaciekawieniem i subtelną prowokacją, ale bez zachwytu, bez zaproszenia, bez rodzącego się pożądania. Poczuła irytujące rozczarowanie.
- Miło było cię spotkać – powiedziała zeskakując z wysokiego barowego stołka.
Zrobiła krok w kierunku wyjścia.
- Uciekasz – usłyszała jawne szyderstwo w jego głosie.
Zatrzymała się i powoli odwróciła w jego stronę.
- Wychodzę – sprostowała.
- Dlaczego?
Zawahała się.
- Nie wychodź – usłyszała polecenie.
Wspięła się na palce i pocałowała go. Prosto w usta, bezwstydnie, wyzywająco.
- A teraz już mogę? – zapytała.
- Tak.
Odsunął ją od siebie.
Irytacja przerodziła się w złość, która wyraźnie zabrzmiała w jej głosie.
- Dziękuje. To właśnie chciałam usłyszeć.
Odwróciła się, ale zrobiła to zbyt późno. Bezbłędnie rozpoznał jej kłamstwo.
Poczuła jego dłoń na ramieniu.
- Nie wierzę, że brakuje ci odwagi aby zostać.
- Kim ty, do cholery jesteś, żeby mówić mi czy i kiedy mogę wyjść? – spytała napastliwie.
- Kucharzem – odpowiedział. – Pachnącym cebulą kucharzem.
Roześmiała się. W jednej chwili złość odpłynęła. Pierwszy raz poczuła do niego sympatię.
- Zaprosisz mnie do tańca jeśli nie wyjdę? – usłyszała własne słowa.
Chciała zostać, chciała pić, palić i tańczyć i chciała przytulić się do niego, żeby zapomnieć, żeby nie myśleć o tym co będzie jutro, o tym co czeka na nią po powrocie do domu.
Bez słowa, niespiesznie poprowadził ją na parkiet. Wtopili się w tłum. Mocno przyciągnął ją do siebie. Miała wrażenie, że zna jej ukryte pragnienia i że zamierza je spełnić. Wtuliła się w niego z całą siłą, jaką w sobie miała. Nie słyszała muzyki, rytm wyznaczało jego ciało, mocne, nieznajome, kojące. Poddała mu się bez zahamowań, bez pruderii, bez zawstydzenia. Jej ciało było plasteliną, kształtowaną każdym jego ruchem, przesuwało się za jego dłońmi, podążało za jego stopami, bezwarunkowo poddawało jego woli. Pod letnią, lnianą koszulą poszukała jego skóry, przytuliła rozpalony policzek do pulsującej w jego szyi tętnicy. Chłonęła jego ciepło i zapach. Chciała oddychać jego oddechem. Położyła dłoń na jego karku, tuż pod linią włosów. Poczuła dreszcz przebiegający przez ciało. Swoje i jego. Ostry zarost drażnił jej policzek. Dotknęła językiem niewielkiej, wypukłej chrząstki osłaniającej wnętrze ucha.
Poraziła go subtelna intensywność tej pieszczoty. Chwycił ją za nadgarstki i nieznacznie oddalił od siebie.
Poczuła ból wolnej przestrzeni, spojrzała na niego z wyrzutem i prośbą. Zrozumiał. Natychmiast przyciągnął ją z powrotem do siebie. Jeszcze mocniej, zachłannie.
Otrzeźwienie przyszło nagle, niechciane, złowrogie wywołane przez zanikającą świadomość. Musiała odejść zanim zapragnie więcej. Nie miała prawa pragnąć więcej. Nie miała prawa czuć takich emocji. Nie miała prawa tu być.
Odepchnęła go, strząsnęła z siebie jego dłonie, umknęła przed spojrzeniem. Każdy krok oddalający ją od niego był torturą, wydobywającą z jej gardła niemy krzyk. Zachwiała się pod ciężarem poczucia straty, ale brnęła dalej, przepychając się przez rozkołysany tłum.
Wybiegła na zewnątrz, wprost w ciemność i wilgotne ciepło letniej nocy. Ogarnęło ją zmęczenie, oparła się o drzewo wyrastające z wąskiego trawnika oddzielającego wydeptany chodnik i czarny pasek asfaltu. Wciągała w płuca zapach kwiatów kołyszących się lekko na jego gałęziach. Jej ciało wciąż pulsowało muzyką, ale obręcz poczucia winy ograniczała ruchy, skracała oddech.
Skuliła się w sobie na widok smukłej sylwetki w otwartych drzwiach lokalu. Nie chciała żeby to był on i pragnęła żeby to był on.
Zbliżał się powoli jak do dzikiego, wystraszonego zwierzątka potrzebującego pomocy. Wyciągnął rękę w jej kierunku.
- Idź sobie – powiedziała cicho, wciskając się plecami w chropowaty pień rozłożystego storczykowca. – Chcę być sama.
- Dobrze – odpowiedział łagodnie, ale nie poruszył się.
Jego obecność, wbrew jej woli, uspokoiła ją.
Jego twarz ukryta była w mroku, tylko na czarnych włosach migotały kolorowe cienie neonu, zapraszającego do środka. W oddali, za jego plecami, z otwieranych co chwilę drzwi lokalu, wylewała się smuga światła i muzyki. Tak bardzo chciała tam wrócić, wtopić się w atmosferę niefrasobliwej zabawy i nie czuć wstydu ani własnego grzechu. Znów poczuła łaskotanie łez.
Aby uniknąć jego spojrzenia przesunęła się w bok. Kora przyjemnie drapała jej nagie ramiona i plecy okryte cienkim materiałem sukienki. Zrobiła jeszcze dwa małe kroczki i ukryła się w cieniu pnia. Stał się jej schronieniem, przywarła do niego jeszcze mocniej, przycisnęła dłonie do jego powierzchni. Teraz widziała przed sobą ulicę, z rzadka oświetlaną blaskiem reflektorów przejeżdżających aut, gdzieś dalej było morze, gdzieś były miejsca, do których kiedyś chciała dotrzeć. W milczeniu żegnała się z nimi i żegnała się ze swoją wolnością.
Była mu wdzięczna za ciszę i za to, że jest, że nie odszedł. Marzyła, aby podszedł bliżej i, jakby czytał w jej myślach, zrobił to. Tak jak ona oparł się o drzewo. Dzieliło ich i łączyło jednocześnie. Żyło pomiędzy nimi, niesłyszalny szum soków płynących w jego wnętrzu współgrał z szumem krwi płynącej w ich żyłach. Nieśmiało, jakby przez przypadek dotknął jej ręki. Nie cofnęła jej, poszukała drugiej i znalazła ją, czekającą, gotową na oddanie swojego ciepła.
Postanowiła. Nie pozwoli odebrać sobie tej ostatniej chwili beztroski. Będzie się śmiać, będzie tańczyć, będzie szaleć do samego rana, a potem wróci grzecznie do swojego poukładanego świata. Zapomni o tej szalonej, zielonej nocy, zapomni o swoich emocjach i niegrzecznych marzeniach.
- Nie zapłaciłam rachunku – powiedziała.
- Och, to straszne – odparł z odrobiną kpiny.
- Tak, to straszne – utrzymała jego ton.
- I nieuczciwe.
- Właśnie.
Cisza w jego obecności była tak samo zmysłowa jak jego głos. Delektowała się nią jeszcze przez chwilę.
- Powinnam tam wrócić.
Miękko wysunęła się z cienia i popatrzyła na kolorowy szyld nad drzwiami. Odczytała świetlisty napis - Number One. Jednocześnie ruszyli w jego stronę.
- Umiesz tańczyć salsę? – zapytał znów odgadując jej pragnienia.
- Nie.
- Ja też nie.
Roześmiała się.
Weszli razem w sam środek szaleństwa. Jak dwoje znajomych z przedszkola, zżytych przez podrapane na tych samych gałęziach kolana. Unosił ją w tańcu, nadawał jej ciału nowe kształty, muskał jej włosami swoją twarz, śmiał się. Nie kłamał, nie umiał tańczyć, ale potrafił bawić się rytmem, a ona podążała za nim i była szczęśliwa. Byli dziećmi, które zakradły się na przyjęcie dorosłych i nie mają zamiaru zwracać uwagi na ich karcące spojrzenia. Zdyszani, spoceni, rozradowani, niewinni, wydobywali ze swoich ciał resztki sił, aby być razem, aby oszukać czas.
Świtało już, gdy wychodzili trzymając się za ręce.
Świadomość, że za chwilę będzie musiała się z nim rozstać była dla niej pokutą za zdradę, której dopuściła się w stosunku do niebieskich kreseczek pozostawionych w hotelowym pokoju. Jeszcze raz z ufnością pozwoliła mu pokierować swoimi krokami. Wsiadła do samochodu. Dźwięk zamykanych drzwi był odgłosem sędziowskiego młotka poprzedzającego sentencję. Koniec. Koniec wakacji i koniec zabawy.
Rzeczowym tonem podała nazwę hotelu. Uruchomił silnik. Patrzyła na przesuwające się za szybami obrazy. Chciała je zapamiętać, aby jutro zapomnieć. Szum opon był jej skargą wykrzykiwaną w ciszę uśpionego miasta. Nie chciała końca.
W podziękowaniu za tę noc podniósł do ust jej drżącą, leżącą bezwładnie na brzegu fotela, dłoń. Dotknęła jego policzka. W tym geście zawarła cały swój sprzeciw, całą rozpacz i prośbę o więcej.
Zrozumiał. Zatrzymał auto.

***

Gdy zeszła na śniadanie przywitały ją rozradowane dziecięce buźki i zatroskane twarze ich rodziców.
- Margherita – zawołał Vincenzo.
Błyskawicznie zerwał się z krzesła.
- Tata powiedział, że weźmiemy łódź i popłyniemy do piratów.
- Fajnie – odparła biorąc go na ręcę.
- Poprosimy ich żeby pokazali nam swoje skarby.
- Chyba nie będzie to łatwe – odparła ze śmiechem. – Wiesz jak pilnie strzegą swoich zdobyczy.
- Jak ty ich poprosisz, to na pewno nam pokażą – odparł pełen dziecięcej ufności.
- Jeśli Margherita będzie chciała popłynąć z nami – wtrąciła Maria.
- Popłyniesz? – zapytał z nadzieją.
- Oczywiście, że tak. Też chciałabym zobaczyć te ich legendarne skarby. Zawsze o tym marzyłam.
- Super.
Postawiła chłopczyka i usiadła do stołu.
- Przepraszam za wczoraj – powiedziała.
- Nie ma o czym mówić – odezwał się Andrea.
Maria obrzuciła ją uważnym spojrzeniem.
- Jak się dziś czujesz? – zapytała z niespotykaną u niej troską. – Nie wyglądasz najlepiej. Nie musisz z nami płynąć, jeśli nie czujesz się na siłach.
Strach, że wiedzą o jej nocnym szaleństwie ścisnął jej krtań.
- W porządku – odparła ostrożnie. – Przespałam całe wczorajsze popołudnie, nawet nie wiem, kiedy wróciliście z plaży.
- Faktycznie spałaś jak kamień, gdy byłam w waszym pokoju.
- Nic nie słyszałam – skłamała.
- Zjadłaś chociaż kolację?
- Nie byłam głodna, za to wieczorem poszłam na spacer. Przepraszam, że zostawiłam was samych z dziećmi.
- W końcu to nasze dzieci – powiedział Andrea.
- Ale ja jestem ich opiekunką.
- Która w tym roku jeszcze nie miała urlopu – Maria wpadła jej w słowo. – Pomyśleliśmy z Andreą , że powinnaś trochę odpocząć zanim wrócimy do domu. Dziś masz ostatnią szansę, korzystaj póki możesz.
- Nie – odparła pospiesznie. – Chcę poszukać z wami tych strasznych piratów – dodała puszczając oko do Vincenza.
- To kończymy śniadanie i pędzimy do portu – zadecydował jego ojciec.
Dzieci wydały chóralny okrzyk radości i popiskując z podniecenia ochoczo poderwały się z miejsc.
- Pójdę na górę spakować rzeczy – Margherita szybko dopiła poranne cappuccino.
- Idę z tobą – powiedziała Maria – już część przygotowałam, ale nie mogłam znaleźć okularków Luisy.
- Spotkamy się przed hotelem – rzuciła jeszcze w stronę męża i razem z Margheritą skierowała się w stronę schodów.
- Naprawdę nie będę miała ci za złe, jeśli z nami nie popłyniesz – powiedziała do dziewczyny, gdy zostały same.
- Dlaczego miałabym odmówić sobie tej przyjemności? – zapytała.
- Bo czasem są powody, dla których należy z nich zrezygnować. – Margherita wyczuła w jej głosie obcy ton.
Klucz, który trzymała w dłoni zadrżał lekko. Całą uwagę skupiła na prostej czynności otwierania drzwi.
- Za chwilę do ciebie przyjdę – powiedziała Maria znikając w sąsiednim pokoju.
Margherita analizowała usłyszane przed momentem słowa. Ton szczerej troski przekraczał zwyczajową życzliwość Marii, ale naprawdę niepokojąca była ta nuta ostrzeżenia, którą zawarta w ostatnim zdaniu, tak jakby wiedziała wszystko o ostatniej nocy.
Zarumieniła się na jej wspomnienie. Nikt nie miał prawa o niej wiedzieć. Ta szalona noc należała tylko do niej. Była jej skarbem, jej polisą ubezpieczeniową od nieszczęścia stabilizacji. Stojąc tam, pod tym egzotycznym drzewkiem obiecała sobie, że zapomni, ale wiedział, że nigdy jej się to nie uda i już nie chciała zapomnieć. To wspomnienie zatrzyma w sobie, zamknie w najgłębszym zakamarku pamięci, aby rozświetlało jej codzienność. Będzie miała swoją tajemnicę, będzie bogatsza o emocje, których już nigdy więcej nie zazna. Machinalnie pakowała plażową torbę; kilka zabawek, zapasowe kostiumy, czapeczki, parę cukierków dla dzieci, okulary.
Weszła jeszcze do łazienki po krem i zamarła z wyciągniętą ręką. Na półce pod lustrem, tuż obok pojemniczka, po który przyszła leżał biały, podłużny przedmiot z dwoma okienkami.
Zachowanie Marii nagle zaczęło mieć sens. Poznała jej tajemnicę, ale nie tą, której nie mogła poznać. Wiedziała jedynie o tym o czym wkrótce będą wiedzieć wszyscy.
Margherita opanowała drżenie rąk i spokojnie opuściła pokój.


Odpowiedz
#2
Na amen!
Ciała nie znalezionoBig Grin

_______________________

zmarwychwstałam ciało :-)
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#3
(04-12-2011, 16:24)Natasza napisał(a): Na amen!
Ciała nie znalezionoBig Grin
No właśnie! Gdzie się podział mój tekst?
Oto jest pytanie!



Odpowiedz
#4
Ja też tak miewam - post opuszcza galaktykę forum i buja w przestworzach megabajtów.


Wrzuć mi na pocztę - edytuję i wkleję.

Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#5
A już chciałam posądzać Autorkę o jakieś niecne praktyki... Zwracam honor! Big Grin
"KGB chciało go zabić, pozorując wypadek samochodowy, ale trafił kretyn na kretyna i nawet taśmy nie zniszczyli." - z "notatek naukowych" Mestari

Odpowiedz
#6
Co dziwne - ten tekst pokazywał się w edycji! Cuuuuuda!

____________________________


Skoro już dotykałam tego tekstu - to pierwsze wrażenie
Dlaczego oni muszą być tacy egzotyczni, bohaterowie Ci?
Jakoś tak alergicznie reaguję na imiona przywodzące na myśl telenowelę brazylijską.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#7
Podoba mi się. Podchodzisz do tematu z innej strony i jestem ciekawa, jak to się dalej potoczy. Ładny portret Margherity.
Mała uwaga: jeśli chcesz to wydać, hm... lepiej nie wrzucaj już więcej. Pytałam się tu kiedyś na forum - bo też planuję wrzucić kawałek mojej powieści - i wcześniejsza publikacja większego fragmentu nie jest mile widziana przez wydawnictwa. Także ostrożnie Wink
Komentując dzielę się osobistymi, subiektywnymi odczuciami, nie poczuwam się do znajomości prawdy absolutnej Wink

W cieniu
Nie ma
Czarne płaszcze

[Obrazek: Piecz1.jpg] 

Odpowiedz
#8
(04-12-2011, 16:59)Natasza napisał(a): Co dziwne - ten tekst pokazywał się w edycji! Cuuuuuda!

____________________________


Skoro już dotykałam tego tekstu - to pierwsze wrażenie
Dlaczego oni muszą być tacy egzotyczni, bohaterowie Ci?
Jakoś tak alergicznie reaguję na imiona przywodzące na myśl telenowelę brazylijską.

Niestety, akapity uleciały.

A co do imion, trudno, żeby "egzotyczni" (choć zdecydowanie nie brazylijscy) bohaterowie nosili polskie imiona.


To jest dokładnie to co w pliku Word. Musiały ulecieć wcześniej jakieś fragmenty ///Natasza

(04-12-2011, 19:48)Kruk napisał(a): Podoba mi się. Podchodzisz do tematu z innej strony i jestem ciekawa, jak to się dalej potoczy. Ładny portret Margherity.
Mała uwaga: jeśli chcesz to wydać, hm... lepiej nie wrzucaj już więcej. Pytałam się tu kiedyś na forum - bo też planuję wrzucić kawałek mojej powieści - i wcześniejsza publikacja większego fragmentu nie jest mile widziana przez wydawnictwa. Także ostrożnie Wink


Bardzo dziękuję za komentarz. Miło mi się zrobiło.
Pozdrawiam
Odpowiedz
#9
ciekawie, sprawnie, OK. Sądzę, że warto dokończyć i spróbować wydać (np. e-book). Powodzenia!



Pozdrawiam.
G.A.S - Groteska, Absurd, Surrealizm.
Odpowiedz
#10
(04-12-2011, 21:26)Szach-Mat napisał(a): ciekawie, sprawnie, OK. Sądzę, że warto dokończyć i spróbować wydać (np. e-book). Powodzenia!



Pozdrawiam.

Dziękuję.

Wieczorem byłam na imieninach u cioci.
Obecność obowiązkowa.
Nie mogłam tylko rzucić okiem na stół, musiałam przy nim zasiąść.
Było ciekawie, sprawnie, OK.
Dziś nie pamiętam co jadłam wczoraj ale i nie cierpię na niestrawność.

Czy to był tylko szach, czy mat?
Odpowiedz
#11
x(ruda),



sarkazm i ironia? - jeśli tak, to już cię lubię.


nie chciałem cię urazić swoim komentarzem. Po prostu piszę krótko. Na każdym polu. I nie ma to nic wspólnego z jakąkolwiek formą lekceważenia.



Pozdrawiam serdecznie.
G.A.S - Groteska, Absurd, Surrealizm.
Odpowiedz
#12
(06-12-2011, 12:48)Szach-Mat napisał(a): x(ruda),

Absolutnie nie czuję się urażona.
Chodziło mi raczej o to co pomiędzy wierszami.
Wystawiając głowę pod topór wcale nie liczyłam na to, że kat będzie miał grypę i, osłabiony antybiotykami, nie dotnie.


sarkazm i ironia? - jeśli tak, to już cię lubię.



… a skoro tak, drogi Szach-macie, to załatwmy sprawę polubownie. Zamiast e-cukierka(booka), choć znamy się krótko i mało ”treściwie”, daj mi przepis na tajemniczą recepturkę. Wtedy naprawdę będzie OK.

Pozdrawiam serdecznie.

Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości