Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Drwina
#1
WWWMała nota na wstępie: tekst umieściłem w dziale "Fantastyka", choć element fantastyczny jest w nim tylko jeden, w dodatku mogący... podlegać dyskusji. Poza tym - jeśli ktoś już będzie podejmował się krytyki, prosiłbym o przeczytanie całości, ponieważ ważna jest też dla mnie, poza ogólną oceną utworu, opinia na temat fabuły. Przepraszam również, jeśli komuś nie będzie odpowiadał sposób, w jaki tekst został sformatowany. Starałem się, by był jak najbardziej przejrzysty, brałem też pod uwagę szerokość forum. Niektóre fragmenty zostały dodatkowo rozbite, by nie tworzyć zbędnych w tym przypadku "ścian tekstu". A teraz - zapraszam do lektury Smile

Drwina


WWWSamozwańczy błędny rycerz w końcu dopiął swego: zbłądził. Minęły trzy dni, odkąd zanurzył się w gąszczu starej kniei, położonej nieopodal traktu. I cóż: już od pierwszej chwili miał wrażenie, że był to pomysł co najmniej… nietrafiony. Kręta ścieżynka, którą szedł, wreszcie zatarła się; zniknęły też znaki, wyryte na drzewach, dotąd wyznaczające jej bieg. Gdy po jakimś czasie natrafił na leśny strumyk, podążał wzdłuż jego nurtu, przynajmniej dopóty, dopóki ten nie zniknął w głębi ziemi. Czyli aż do teraz. Willi podrapał się po brodzie w zamyśleniu, czując pod palcami tygodniowy zarost. Nagle doznał olśnienia: jego nauczyciel miecza, Galfin, pokazał mu parę sztuczek kuglarskich, które trudno nazwać magią. A teraz jedna z nich mogła uratować mu życie – musiał tylko znaleźć odpowiednio długi patyk, rozwidlony na jednym końcu. Zaczął więc dokładnie przeczesywać okolicę, starając się jednocześnie nie zgubić strumyka z oczu. Już po chwili wrócił z idealną różdżką nad nurt i zaczął chodzić w tę i we w tę od miejsca, w którym woda wpadała do wąskiej kawerny. Jeśli dobrze pamiętał słowa starca, to gdy czubek badyla znajdzie się nad podziemnym biegiem strugi, zadrży. Jednak mimo iż usilnie próbował coś osiągnąć, na zmianę to zwiększając odległość, to manipulując samą gałęzią, nieraz także odwracając ją tak, by to widełki znajdowały się nad ziemią, a nawet zmniejszając jej długość – nie osiągnął niczego. Zauważył z kolei, że znów się zgubił. Rozwścieczony odrzucił różdżkę, tak że ta rozpadła się na kawałki, zderzywszy się z najbliższym drzewem. Spojrzał jeszcze na grube drzazgi, które po niej pozostały, po czym przeklinając swoją głupotę i wiarę w przesądy, zaczął szukać nurtu samopas, przystając co chwilę i nasłuchując. Tak spędził czas aż do nocy – wtedy to, zrezygnowany i wyczerpany, usiadł ciężko pod jakimś drzewem, by zapaść w kamienny sen.

WWWDopiero rano zdał sobie sprawę, że zadrwił sobie z niebezpieczeństwa, jakie w okolicznych lasach stanowią dzikie zwierzęta i zbójcy wszelkiego autoramentu czy mróz, od którego cały był skostniał. Dziękując bogom za ochronę, a także karcąc się za junacką lekkomyślność, która wszak nie przystoi rycerzowi (a tym miał nadzieję kiedyś zostać), wyjął sakwę z prowiantem, a z niej suszone mięso, po czym wżarł się w nie łapczywie; wydawało mu się, że zjada własną skórzaną zbroję, tak było ono pozbawione smaku i ciągliwe. Zagryzł je czerstwym chlebem, popił wodą z bukłaka i podźwignął się z trudem na nogi, by wyruszyć w dalszą drogę. Plamy Słońca, przelewającego swoje światło przez korony drzew, łaskotały go delikatnie po twarzy. Powietrze było rześkie; od czasu do czasu wiał też lekki zefir. Wszędzie wokół śpiewały drozdy, momentami słychać było stukanie dzięcioła. Po raz pierwszy odkąd się tu znalazł, Willi poczuł się szczęśliwy z faktu, iż znajduje się w tym lesie, iż jest w tym dziewiczym odłamku świata, dotąd jeszcze nietkniętym niszczącą ręką człowieka. Jego radość dodatkowo przybrała na sile, gdy zobaczył zalążek ścieżki, wpadającej w szpaler drzew. Przyspieszył kroku i wszedł na jej zarośnięty odcinek, z każdym krokiem coraz bardziej udeptany. Nareszcie… W jednej chwili odpuściły wszystkie najczarniejsze myśli, jakie kłębiły się w jego głowie niczym stado sępów, czekających, by móc pochwycić bezbronną ofiarę w dole. Stawiał chyże kroki, a w międzyczasie drzewa rozstępowały się coraz bardziej, tak że ścieżka zamieniała się w drogę.

I wtedy usłyszał głosy. Jeden był wysoki, skrzekliwy, jakby należący do starszej kobiety, a drugi niski i bulgoczący. Junak zamarł, nasłuchując. To nie mogli być zbójcy, wtedy głosów na pewno byłoby więcej; poza tym od to kiedy staruszki napadały na samotnych, zdrożonych wędrowców? Coś ciągnęło go w tamto miejsce, coś kusiło, by sprawdził, kim są rozmówcy. Machinalnie obrócił się w prawo i zaczął ostrożnie stąpać ku źródłu hałasu. Mijał kolejne drzewa, nadal jednak nic nie ukazywało się jego oczom. Aż do momentu, gdy zobaczył, że las przed nim przerzedza się, ustępując miejsca małej polanie. Zaczął skradać się jeszcze ciszej; głosy przybrały na sile. Wreszcie ujrzał małą, zgarbioną staruszkę z koszem, podnoszącą co i rusz coś z ziemi i wkładającą to do niego. I wtedy jakaś gałązka ułamała się pod ciężkim buciorem Willego. Zmełł w ustach przekleństwo, by nie pogarszać sprawy, po czym ostrożnie schował się za najbliższym drzewem. Wyszło jednak na to, że dmuchał na zimne, gdyż staruszka nawet nie spojrzała w jego stronę, nadal pochłonięta rozmową ze swoim adwersarzem, prawdopodobnie mężczyzną – tak przynajmniej sądził młodzieniec. Wskazywałby na to niski, chrapliwy głos, którym tamten dość niezdarnie operował:
WWW- …Jesteśmy w okolicy, co więc szkodzi, żeby odwiedzić ojca? Że niby co? Że za często? – Wydał z siebie jakiś nieartykułowany odgłos, który u normalnego człowieka (chwat powoli przestawał wierzyć w twierdzenie, iż jest to „normalny” człowiek) miałby zapewne oznaczać westchnienie pełne irytacji; jednak w tym przypadku kojarzył się raczej z bulgotaniem wrzątku, połączonym ze świstem, jaki wydaje para pod dużym ciśnieniem. – Jak dla mnie to o wiele za rzadko – kontynuowała istota. - Jeśli mamy go w końcu przekonać… Ach, cholera. Czemu nie mogę ci go po prostu przynieść? – Kobieta odburknęła coś niewyraźnie, schylając się po kiść jagód i wkładając ją do niewielkiego koszyka z plecionki, który zawiesiła sobie na przedramieniu.
WWW- Tak, wiem, to mój ojciec… i zależy ci, aby… - Stwór nagle urwał. Zaraz potem powiedział coś jeszcze, jednak na tyle cicho, by Willi nie mógł tego zrozumieć. Chwat wychylił się trochę, potem jeszcze troszeczkę, jeszcze centymetr, dwa… i to wystarczyło.
WWW- Hej, hej! Witajcie, młodzieńcze! Czyżbyście się zgubili? – Staruszka uśmiechnęła się promieniście i ruszyła energicznym krokiem w jego stronę. Teraz nie miał już wyboru: wychylił się cały, po czym wyszedł jej na spotkanie.
WWW- Witajcie i wy, zacna matrono. – Chłopka czy nie chłopka, junak zawsze dbał o wszelkie ceregiele; z doświadczenia wiedział, że takie zachowanie popłaca, gdyż może tym zrazu zyskać sobie względy rozmówcy. Poza tym sam nie był pewien swojej przeszłości, a jak sądził, mógł wywodzić się z gminu. – Nie zgubiłem się. Przechodziłem tędy jednak i gdy usłyszałem głosy, postanowiłem sprawdzić, czy to nie leśni zbóje. Los był akurat na tyle łaskaw, by obdarzyć mnie waszym miłym towarzystwem!
WWW- Oj, nie przeceniajcie mnie panie, ja jestem tylko prostą kobieciną. Wszystko, co posiadam, to ten koszyk – wskazała na jagody – i niebo nad głową. Ale zaraz… wspomnieliście co o jakich głosach. A przeca nikogo tu ze mną nie ma… Może być, że ćwiczyłam brzuchomówstwo. Tak, tak… kiedyś, swego czasu, podróżowałam z pewną trupą; to od niej nauczyłam się tej – głos baby w istocie stał się na chwilę tubalny – jakże niełatwej sztuki. O, widzieliście? – Uśmiechnęła się jeszcze promienniej i wyciągnęła w jego stronę koszyk owoców. – A może jagódek? – spytała niewinnie. W samej rzeczy, Willi nie był w stanie wyobrazić sobie czegoś bardziej pokrzepiającego niż ich widok, przynajmniej jak na tamtą chwilę. Chociaż z drugiej strony, nie był też do końca przekonany co do prawdziwości tego, o czym staruszka mówiła wcześniej – po prostu głos, który udało jej się wykrzesać, nie pokrywał się z tym, co usłyszał przed swoim lapsusem, i co dobiegało z całkowicie innej strony. Postanowił jednak nie drążyć tematu:
WWW- Pełen podziwu jestem dla pani kunsztu, jak i szczodrej propozycji słodkich leśnych jagód, lecz niestety czas mnie nagli. Spytam więc ja lepiej: którędy do wsi? Słyszałem, iż jest jaka w okolicy; to właśnie do niej się kieruję.
WWW- Oczywiście, już ci mówię, kochanieńki. – Z każdym słowem baby narastało w nim nieodparte wrażenie, że ta chce się go co prędzej pozbyć. – Kiedy ścieżka, którą pewno szedłeś już wcześniej, dojdzie do rozstajów, skręć w prawo i tak rób na każdych następnych, jakie napotkasz. Coś jeszcze chcesz wiedzieć? – spytała głosem tak słodkim, że aż go zemdliło.
WWW- Dziękuję, to wszystko. A teraz, ponieważ - jak mówiłem - czas mnie nagli, żegnam szanowną nestorkę. – Skłonił głowę i co prędzej się oddalił. Jednak już po parunastu krokach miał dziwne odczucie, że staruszka wraz z tym drugim znów podjęli swoją dysputę; przezornie zostawił oboje za sobą. Jął też jeszcze szybciej przebierać nogami, przez co zaraz dotarł do rozstajów, o których mówiła baba. I tu na chwilę przystanął, by się namyślić. Nie wiedział bowiem, czy jej ufać – z jednej strony, nawet gdyby chciała zachować pozory niewinności (choć Willi nie miał najmniejszego pojęcia, na czym miałaby polegać jej wina – po prostu ją czuł), to nie na rękę byłoby jej oszukiwać go w chwili, w której mogła już być pewna, że dał się zwieść jej obłudzie – w razie, gdyby się zorientował, cała jej intryga po prostu zakończyłaby się fiaskiem. Z resztą… co mogłoby się stać, gdyby poszedł tą prawą odnogą? Przecież ta seniorka ledwie dźwigała swój koszyk, więc trudno od niej oczekiwać, by podołała w walce z młodym i wysportowanym mężczyzną, w dodatku uzbrojonym w miecz. I wtedy przypomniał sobie ten drugi głos… aż mu ciarki przebiegły po plecach. Wyobraźnia zawtórowała serią koszmarnych obrazów, przebłysków z dzieciństwa, gdy raz miał w ręku księgę o potworach; „Strzygoń” głosił podpis pod jednym z nich. Kiedy zamrugał oczami, te jednak znikły. Zaraz naszła go inna myśl: a może miał tu zostać i się zastanawiać, aż ktoś zakradnie się od tyłu i… a może, a może… To podziałało jak impuls. Bezwiednie skręcił w prawą odnogę i nim się obejrzał, był już na polach, na których, porozrzucane bezładnie, stały wiejskie chałupy, skupiające się na wschodzie wokół niewielkiego placu. Wszystkie rzucały wydłużone cienie w jego stronę, jakby macki, chcące sięgnąć po jego duszę… wzdrygnął się na samą myśl o tym. Na wprost, tuż nad horyzontem, zachodziła Gwiazda Dnia; niebo wokół niej mieniło się w barwach różu. Płynęły po nim leniwie niewielkie obłoczki, przypominające owce, wypasane na niebiańskich łanach przez pasterzy-gwiazdy, którzy już powoli wychodzili ze swoich kryjówek na wschodzie. Ponieważ teren był pagórkowaty, a las znajdował się na jednym ze wzgórz, by dotrzeć do wioski, Willi musiał zejść po stromym zboczu.

WWWStawiając ostrożne kroki, myślał o tym, co go tu sprowadziło. Przede wszystkim chudnąca w oczach kiesa – bez niej trudno było przeżyć choć jeden dzień, a jej teraźniejsza zawartość pozwalała może na wykarmienie kwoki, lecz nie dorosłego mężczyzny. Dalej do działania pchało go pragnienie przygód: odkąd tylko opuścił sierociniec, co miało miejsce już trzy lata temu, chciał walczyć z potworami, zbójcami i wszelkimi nieprawymi tego świata. Kupił nawet prostą skórznię, w którą dziś się odział, a także ostry, stalowy miecz – ten jak dotąd kosztował go najwięcej. Co tu ukrywać – jak każdy młodzieniec w jego wieku marzył o przyszłości rycerza i paladyna, świętego wojownika. Chciał, by bardowie śpiewali chansons de geste, pieśni o czynach, jego czynach. A teraz będzie miał okazję dowieść, że jest wart tych ballad. Tymczasem, gdy tak rozmyślał, zrobiło się już całkiem ciemno, a Księżyc wypełzł na niebo, kryjąc się za chmurami. Willi mijał opuszczone pola oraz kryte strzechą wiejskie chałupy, w których okiennicach, przysłoniętych błoną, drżały słabe płomyki świec. On również drżał – teraz do ciemności doszło jeszcze zimno - a jego oddech zamienił się w parę.

Wtem usłyszał podniesione głosy na ściernisku po lewej; dojrzał także kilka pochylonych sylwetek, przemykających po ciemku w tę i we w tę. Zbliżył się i zrozumiał. Ściernisko pełne było padlinożerców. I to zarówno tych ludzkich, jak obdarte kocmołuchy, klęczące na zamarzniętej ziemi i wygrzebujące skostniałymi paluchami resztki plonów, jak i tych ptasich, reprezentowanych przez buszujące wśród ugoru wrony. Zarówno tych, jak i tych próbował przegonić batogiem jakiś waligóra, odziany w poplamiony skórzany fartuch i nieogolony.
WWW- Won mi stąd, smoluchy! – krzyczał abnegat, akcentując każde słowo trzaskiem bicza. – Won! Słyszeliście? Czy kradniecie też słowa? – Willi zmarszczył czoło i położył rękę na głowni miecza, poprawiając jednocześnie ułożenie skórznia. Ponieważ i jemu zdarzyło się głodować, sam dobrze wiedział, co to znaczy. Z tego i z jeszcze jednego powodu – chciał od razu zyskać sobie dobrą sławę w okolicach – postanowił przeszkodzić drabowi w jego niecnym procederze.
WWW- Hejże! – zawołał, gdy tamten podniósł jednego z biedaków za frak i zaczął ryczeć mu w twarz. – Puść go, wielkoludzie! Cóż on ci uczynił? – Wysoki jak chmielowa tyka grubas obrócił się, świecąc czerwonym z wściekłości licem i wodząc kaprawymi oczyma po okolicy; widocznie szukał źródła sprzeciwu. I gdy już je dostrzegł, odrzucił obdartusa na bok, po czym ruszył w stronę Willego, zatrzymując się tuż przy nim.
WWW- Chciałeś coś, mały? – wycedził drab, zionąc czosnkiem, zmieszanym z wonią przetrawionego samogonu. Junak cofnął się mimowolnie, starając się nie zważać na smród. Poprawił pas raz jeszcze, tak aby miecz w razie czego mógł się szybciej wysunąć. Był to zabieg, którego nauczył go stary Galfin, jego mentor przez ostatnie trzy lata. Galfin był tak biednym rycerzem, że nie miał nawet na chleb i musiał zarabiać na uczeniu chłopców z ulicy, chłopców takich jak Willi. Oprócz sztuki władania bronią starzec dał mu też podstawową wiedzę z retoryki. Chwat miał teraz nadzieję, że będzie musiał użyć tylko tej drugiej…
WWW- Mówiłem, żebyś ich zostawił. – Na te słowa grubas roześmiał się, ukazując gnijącą klawiaturę zębów, co spotęgowało smród. Nagle jednak spoważniał:
WWW- Grozisz mi?
WWW- Tylko jeśli zajdzie taka potrzeba. Pamiętaj, że zacząłem od prośby. – Palce Willego rozpoczęły nerwowy taniec nad rękojeścią miecza, dyktowany przez melodię, którą zna każdy wojownik. Melodię śmierci.
WWW- Ty… - Dryblas wzdrygnął się lekko. Dla junaka był to wyraźny sygnał tego, co zaraz nastąpi. I co nastąpiło. Bicz przeciął powietrze, nie napotykając jednak żadnego oporu. Willi wywinął się zręcznie, zanurkował pod potężnym ramieniem tamtego i gdy znalazł się za jego plecami, mógł pozwolić sobie wreszcie na dobycie miecza. Stal szczęknęła złowrogo; surowy brzeszczot zalśnił w świetle Księżyca. Gdy jednak chwat wznosił go do ciosu, coś owinęło się wokół jego ręki i pociągnęło ku sobie niczym sztandar wroga. Poczuł mocne uderzenie, od którego zrobiło mu się czarno przed oczami. Natychmiast spadły nań ciosy nahaja.
WWW- Spokój! Igor, zostaw go, do kurwy nędzy! To jakiś herbowy! – usłyszał, nim zapadł się w ciemność… głupoty ludzkiej.
WWW- N-nie jesthem żadhen herpofy! – zawołał z ustami pełnymi krwi i już w następnej chwili żałował swoich słów, gdyż ciosy tylko się nasiliły.
WWW- Mówiłem: zostaw go, do cholery! - Bicz przeciął mu twarz bólem po raz ostatni, po czym wreszcie odpuścił. Chwat natychmiast obrócił się na bok, by wypluć krew i spojrzeć koso na nowoprzybyłego. Tamten odwzajemnił spojrzenie spod skórzanego czepca, opadającego mu na czoło, po czym wskazał go biczem, którym dopiero co go powalił.
WWW- A teraz pomóż mu wstać – rzekł do dryblasa, nazwanego przezeń Igorem. - Żyjesz, młody? Bardzo cię poturbował? A tak w ogóle, to na cholerę rzucałeś się na taką górę mięcha jak Igor? – zwrócił się już do chłopaka.
WWW- Chciał przegonić tamtych – Willi powiódł ręką wokoło, gdy nagle zorientował się, że na rżysku poza nimi nie ma nikogo.
WWW- Jakich tamtych? – Pytanie było bardziej skierowane do draba, więc to on pierwszy na nie odpowiedział, drapiąc się po głowie:
WWW- Aaa, takich tam kocmołuchów, co se w ziemi grzebali i plony kradli. – Chłopak jednak rzekł:
WWW- Biedaków, którzy przyszli, by pożywić się porzuconymi płodami ziemi. On chciał im w tym przeszkodzić. Mogę wiedzieć, z czyjego rozkazu? – Powoli odzyskiwał rezon, lecz wciąż nie na tyle, by wstać. Gdy jednak waligóra podszedł i chciał pomóc mu się podnieść, splunął na jego rękę. Tamten zaklął.
WWW- Patrz, ocharał mnie!
WWW- Później poskarżysz się mamie. A rozkazy wyszły od sołtysa tej wsi, mały. Sprzeciwiając się im, łamiesz prawo, które tu panuje. Masz coś na swoją obronę? – powiedział ten drugi, poklepując się znacząco po sakiewce. Junak westchnął, odpinając swój trzos od skórznia, po czym rzucił go pod nogi mężczyzny. Tamten schylił się i, nie zaglądając nawet do środka, zamaszystym ruchem podniósł go i schował do kieszeni. – Teraz pójdziesz z nami – zawyrokował. – A jakbyś chciał kiedyś opowiedzieć komuś o swojej przygodzie, to wspomnij, że wybawił cię Ulryk. – Willi podniósł się chwiejnie na nogi, wspierając się na rękojeści miecza, którego klinga za chwilę miała znaleźć się w pochwie. Chwat skinął dotąd bezimiennemu wybawcy, by go poprowadził. Wszyscy trzej zanurzyli się w noc.

***

WWW- Więc mówisz, że to on pierwszy zaatakował? – spytał sołtys, nalewając piwa do dwóch cynowych kufli. Willi przyjął jeden z nich, z trudem obejmując go zesztywniałymi na mrozie palcami. Pociągnął łyk ciemnego trunku; w smaku był słodko-gorzki.
WWW- Ja nie mówię. Tak po prostu było. – Odczuwał zbyt duże zmęczenie, by kłócić się teraz z mężczyzną, zwłaszcza mając przed sobą suto zastawiony stół. Wiedział jednak, że ten nie wziął się znikąd; wszak trafił tu jako więzień, a nie jako kumotr zarządcy. Pozostawało jedynie zagadką, jaki interes będzie miał ów człek do niego. Miał nadzieję, że dobrze płatny, gdyż łapówka dla strażnika była wszystkim, co posiadał.
WWW- Nawet gdybym ci uwierzył, to wciąż nie wiem, o co wam poszło. – Junak parsknął z niezadowoleniem, jednak tym razem już się nie wzbraniał przed zdaniem relacji. Wcześniejsze opory motywował tym, iż prędzej dostanie pracę, jeśli będzie sprawiał wrażenie człowieka pozbawionego skrupułów. Czasy były takie, że niestety wymagały takich postaw, zwłaszcza przy odwalaniu jakiejś fuchy.
WWW- Pański człowiek rzucił się na mnie, bo próbowałem go powstrzymać przed linczem na niewinnych biedakach, którzy chcieli się pożywić resztkami plonów, nim te całkowicie zgniją. – Modlił się w duchu, by tymi słowami nie zaprzepaścił sobie szansy, jaka właśnie się przed nim otwarła. Na szczęście sołtys tylko się roześmiał i poklepał go dobrodusznie po ramieniu.
WWW- Zuch chłopak! – zawołał, wyraźnie podchmielony. – Wyobraź sobie, że właśnie kogoś takiego mi trzeba. – Jakbym sobie nigdy tego nie wyobrażał - pomyślał gorzko Willi. Uzewnętrznił to jednak w zupełnie inny sposób, udając sztuczne zainteresowanie:
WWW- Tak? – Uniósł teatralnie obydwie brwi. Rzeczywiście, cynicy mają największe branie – zdziwił się już w myślach, gdy na twarzy zarządcy wykwitł szelmowski uśmiech. Człek ów cały emanował tępym zadowoleniem.
WWW- A, bo jest taka sprawa mała… - Oczywiście w tym momencie musiał dolać piwa - stwierdził junak. - Ludzie giną w okolicy. – Przy tych słowach już spoważniał.
WWW- Ponieważ?... – Próbował zmusić mięśnie twarzy, by przybrały bardziej sardoniczny wyraz. Udało się. Punkt dla niego. Sołtys był zmieszany jak chrzczone wino.
WWW- Ponieważ… no, bestyjka chyba się trafiła. Nie chyba. Ani chybi. W pobliskim lesie siedzi. A ludzie znikają już ze dwa roczki… - Na wieść o bestii chłopak zastrzygł uszami. Wszystko wskazywało na to, że jego rycerska przyszłość nadchodziła wielkimi krokami…
WWW- Wielu… wielu już wysłaliście? Na potwora? – spytał, nim zdążył ugryźć się w język. Modlił się, by sołtys nie dostrzegł tej nuty tchórzostwa. Wtedy jego poza runie jak zamek z kart…
WWW- Czy wielu? Paru było… ale żaden taki dostojny mąż, jak wy! – Ciekawe, czy mówiłeś to samo tym poprzednim, draniu – zadrwił Willi w myślach.
WWW- A zapłata? – Wyciągnął nogi przed siebie, by dać pozór swojemu zadufaniu.
WWW- Będzie duża zapłata! – zapewnił go tamten gorączkowo. – W złocie! Ale na razie nic się nie przejmujcie, tylko cieszcie moją gościną. Możecie tu zostać, ile chcecie, zanim wyruszycie, by rozwiązać sprawę. Mój dom jest waszym do…
WWW- Wolnego, wolnego... jeszcze nic nie rzekłem – przerwał mu chłopak znudzonym, ale stanowczym tonem.
WWW- Oczywiście. – Żyła na skroni sołtysa zapulsowała; cały oblał się rumieńcem, a jego pot dał się czuć nawet na drugim końcu stołu, czyli tam, gdzie siedział Willi. Widać było, że ledwie powstrzymuje się od tego, by nie rzucić się na kolana i nie zacząć wznosić błagalnych modłów na jego cześć… dla junaka było to jak najbardziej na rękę. Im bardziej skołuje kontrahenta, tym więcej złotych jaj zdoła wyrwać z jego gniazda. Pod tym względem lata życia na ulicy, przez które chwat musiał przejść, zdawały się być najwspanialszą inwestycją na przyszłość.
WWW- Ile dacie? – postawił sprawę jasno. Zarządca nie wytrzymał:
WWW- Ile chcecie! Sto! Dwieście! Tysiąc! Mogę nawet dziewkę wam podesłać, by ogrzała łoże! Tylko błagam, zgódźcie się! – Spod nadproża drzwi do izby wyglądały twarze jego milicji, które widać od dłuższego czasu przysłuchiwały się ich rozmowie; one też błagały. Willi westchnął jakby od niechcenia i odchylił się na rzeźbionym krześle, które pewnie kosztowało majątek. Westchnął jeszcze raz i rzekł:
WWW- Dobrze, zgładzę wam tego potwora. Tylko jak złamiecie choć jeden z warunków… powiedzmy, że mój ojciec ma swe lenna tuż za lasem. Jeśli złożę mu na was donos, jego ludzie będą tutaj, zanim wy w ogóle zorientujecie się, że mnie nie ma. A wtedy z tej wsi nie zostanie kamień na kamieniu. Czy raczej – rozejrzał się ostentacyjnie wokoło – deska na desce. – Było to oczywistą nieprawdą, ale z doświadczenia wiedział, że sołtysów mało interesuje, pod czyją jurysdykcją się znajdują. Ważne, by danina była mała. - I dziewka ma być wymyta, inaczej zaszlachtuję ją jak brudną świnię – dodał, już wstając. Na każde z jego słów kontrahent głośno przytakiwał. – Najlepiej przyślijcie mi ją zaraz, bom zmarzlak. – Gdy ruszył w stronę drzwi do izby, mały tłumek, który przy nich stał, rozstąpił się jak trawy pod naporem wiatru. Gdy zaś mijał go bezpośrednio, czuł na sobie wiele spojrzeń. Spojrzeń życzliwych, neutralnych i wrogich; ale jednego mógł być pewien. Wszedł tu jako więzień. Wyszedł jako pan.

***

WWWGdy dziewka przyszła o umówionej porze, odesłał ją, nie uraczając choćby jednym spojrzeniem. Tego się nie spodziewała, lecz oczywiście nie stawiała oporu. On zaś wiedział, że przyszłemu rycerzowi cudzołóstwo nie przystoi, a człowiekowi, którego rolę musiał odegrać przed chwilą – jak najbardziej. Na szczęście otrząsnął się już ze złowrogiego stanu, jaki pozostawiła w nim ta chwilowa zmiana tożsamości. Choć udawana, bolała równie mocno jak prawdziwa. Przez chwilę nawet miał wyrzuty sumienia: z jednej strony wiedział, że nie miał wyboru, jeśli chciał przeżyć i zapewnić sobie lepszą przyszłość, ale z drugiej – po prostu coś w nim krzyczało, kiedy widział twarz sołtysa, posłuszną i przerażoną. Rozebrał się i już miał kłaść się spać, gdy nagle zdał sobie sprawę, że skądś zna tego człowieka. Było to mgliste uczucie, nie do końca dla niego jasne, a jednak tak mocne, że czuł, jakby właśnie oszukał kogoś bliskiego. Zadrżał na tę myśl. Gdy naciągał na siebie wełniany koc, pierwsze promienie słońca wyglądały już zza okna.

***

WWWWiększość swojego życia Willi spędził w sierocińcu, a pozostałą jego część – na włóczędze; od dziecka czuł się jak prawdziwy homo viator. Nic więc dziwnego, że gdy zobaczył śniadaniowy stół, wprost oniemiał z wrażenia. To, czym uraczono go przy kolacji, było niczym w porównaniu do tego, co miał spożyć teraz. Deski blatu uginały się od wiejskich specjałów: były tam bochny świeżo wypieczonego chleba, były michy twarogu, były stosy kurzych i gęsich jaj, był też dorodny kapłon o skórce tak wypieczonej, że zdawała się chrupać pod samym spojrzeniem. Do dań serwowanych na zimno zaliczyć można było jeszcze wianek grubej kiełbasy, szynkę, marynowane śledzie, michę kapusty kiszonej oraz kaczkę w miodzie. Oprócz tego sołtys kazał wytoczyć beczkę wina, którym raczyli się wszyscy zebrani: głównie ludzie z jego milicji, paru nadzianych bamberów oraz ich kobiety wraz z kudłatymi dziećmi, których krzyki próbował zagłuszyć jakiś wędrowny bard, serwujący z kąta izby wesołe melodie. Ot, sielanka, sielanka i jeszcze raz sielanka. Junak nie ukrywał, że lubi sielankę.

Natychmiast kazał sobie nałożyć kapłona, którego zagryzał teraz jeszcze ciepłym chlebem. Zastanawiał się przy tym, czy sołtys musiał zatrudnić specjalnego kucharza, by to przygotował, czy też posiadał takiego na co dzień. Jeśli to ta pierwsza opcja była prawdziwa, to mógł być pewien, że na poszukiwaniach delikwent spędził całą noc. Świadczyłyby o tym jego podkrążone oczy i nieświeży wygląd, jakby zarządca w ogóle nie spał. Nie umknął też uwadze Willego brak jakiejkolwiek jego rodziny przy stole, mimo że charakter uczty był wybitnie odświętny. Postanowił zagadać, częściowo przez to, że wciąż czuł wyrzuty za wczorajszą rozmowę; może miał nadzieję jakoś to zrekompensować. Widział, że choć sala była przepełniona, sołtys siedział praktycznie sam. Dziwiło to przy jego randze.
WWW- Długo już sprawujecie swój urząd? – zagaił.
WWW- Będzie z dwadzieścia lat – odparł mężczyzna ponuro.
WWW- Czyli prawie tyle, ile chodzę po tym świecie. Tak, to dużo. Słyszałem, że ludzie na pańskim zawodzie nie utrzymują się dłużej jak przez dekadę. Ponoć wielu jest takich, którzy lubią innym podcinać stołki… - Tym razem Willi postanowił zrezygnować z pozy, którą wcześniej przyjął. Nie była już potrzebna, skoro dobili targu; nie wiedział też, czy byłby w stanie jeszcze ją wytrzymać. Zarządca z kolei ożywił się:
WWW- Niee, u nas, w Siole Starym, spokojnie się żyje. Nikt nikomu nie nastręcza kłopotów, bo i nikt nie ma po temu interesu. Jak komu lemiesz stępieje, to zara mu drugi swojego użyczy. A jak komu bydło zachoruje na nosaciznę, to ferwor jest na całą wioskę. Każdy z każdym tu pije, panie. Może to przez potwora; wszak nieszczęście jednoczy.
WWW- Może… - Willi zamyślił się. Jak niewiele potrzeba ludziom do szczęścia… po co więc ten cały trud? Po co być rycerzem? By dążyć ku złudnej chwale? I co ona mu da? Czy naprawi zepsuty pług? Czy wyleczy mu bydło? Ale nie. On się nie da zaprzęgnąć do pługa. Na samą myśl o tym poczuł ukłucie wstydu. Nie możesz tak myśleć – skarcił się. Nie możesz, bo ten los jest ci pisany. Dotąd cały czas to czułeś, więc tak musi być. Nie ma już odwrotu. Wczoraj podpisałeś swój wyrok. Klamka zapadła. A teraz albo go wykonasz, albo zginiesz.

***

WWWPopas trwał jeszcze cztery długie dni. Podczas nich Willi niewiele robił; może to dlatego tak mu się dłużyły. Piątego czuł jednak, że to już jest ten. Nie tylko on; obaj z sołtysem jakby zrozumieli się bez słów, ponieważ gdy wyszedł przed jego sadybę, czekał tam na niego osiodłany karosz, nadymając niecierpliwie chrapy. Dosiadł go bez słowa i już miał się kierować w stronę lasu, gdy nagle usłyszał głos za plecami:
WWW- Poczekajcie, panie! – Był to oczywiście sołtys. W rękach trzymał dwa spore kielichy, w których chlupotało wino. Podszedłszy, podał jeden z nich junakowi. – Nie idzie tak bez strzemiennego – objaśnił z zadowoleniem. – Jak ci na imię?
WWW- Willi. – Ledwie zauważalny skurcz przebiegł po twarzy zarządcy, ścierając z niej na chwilę uśmiech. Po chwili ten wrócił, lecz wyraźnie wymuszony.
WWW- Więc za twoje powodzenie, Willi. – Wypili w milczeniu, zgodnie z tradycją ostatni łyk wylewając sobie przez lewe ramię, by napoić nim złe duchy. Miało to odgonić pecha i tym samym zapewnić wędrowcom bezpieczną podróż. Gdy ta była zapewniona, chwat postanowił jeszcze o coś zapytać:
WWW- Mości sołtysie… - zaczął. Zastanawiał się, jak sformułować to pytanie, aby nie wyjść zrazu na idiotę. Choć pewnie nie będzie mu dane zbyt długo cieszyć się tą opinią… postanowił więc spróbować:
WWW– Kiedy tu jechałem, jeszcze w lesie… spotkałem jakąś starszą kobietę. I może nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że ona z kimś rozmawiała. To znaczy… z kimś o bardzo niskim głosie. Rzekłbym wręcz, że bulgoczącym. Gdy jednak się zbliżyłem, nikogo przy niej nie ujrzałem, ona zaś mnie zapewniła, że ćwiczyła brzuchomówstwo. Ale… ale ja jej nie wierzę. Ktoś tam z nią był. Ktoś… albo coś. Czy ta kobieta jest wam znana? – Sołtys wzdrygnął się.
WWW- Być może… sądzę jednak, że to dłuższa historia. Na razie mogę ci powiedzieć tyle, że jest niegroźna – rzekł i poklepał go po plecach. Po raz pierwszy od wielu lat czuł, że ma ojca, choć łączył ich tylko jeden kontrakt. Czy aby na pewno?

***

WWWChoć karosza dosiadał pierwszy raz, koń w ogóle nie stawiał oporu, dając się łatwo prowadzić. Problem zaczął się dopiero wtedy, gdy dotarli na skraj lasu. Szkapa parsknęła i wbijając kopyta w ziemię, odmówiła dalszej jazdy. Willi zeskoczył z siodła, obszedł ją dookoła, po czym chwycił mocno za uzdę i pociągnął; ona jednak ani drgnęła. Spróbował delikatniej, klepiąc ją po pysku, lecz koń wierzgnął tylko i kłapnął zębami. Gdyby nie wędzidło, chwat mógłby więcej nie chwycić miecza. Odsunął się, rozglądając się wokoło. Nie wierzył, że las mógłby być przyczyną fanaberii. I rzeczywiście: między grubymi pniami dostrzegł białą suknię, przemieszczającą się powoli w jego stronę niczym duch. Po chwili w jej wycięciach pojawiła się głowa, ręce i nogi, a na tej pierwszej – czapka z pomponami. Zaraz też poznał właścicielkę stroju, starą i pomarszczoną babę, którą spotkał już wcześniej. Na jej stetryczałej twarzy wykwitł dobroduszny uśmiech, kojarzący się jednak z czymś przerażającym, jak mina wypacykowanego jarmarcznego trefnisia. Skojarzenia tego sortu miała chyba sama szkapa, gdyż na widok baby zarżała i wyrwała mu ogłowie z rąk. Nim zdążył choćby zakląć, jej zad zniknął już za rogiem. Zrezygnowany obrócił się w stronę kobiety, która będąc już prawie przy nim, przemówiła:
WWW- Powinieneś lepiej pilnować wierzchowca. – Choć z natury był spokojny, Willi miał ochotę uderzyć staruszkę, gdy to powiedziała. Powstrzymał jednak swoje zapędy. „Na razie mogę ci powiedzieć tyle, że jest niegroźna” – usłyszał w głowie słowa sołtysa.
WWW- Chyba miał zły dzień – rzekł tylko, nie chcąc wyjść na impertynenta. Mimo to tym razem oszczędził sobie ceregieli.
WWW- A ty? Jaki ma być twój dzień?
WWW- Słucham?
WWW- Pytałam, co zamierzasz zrobić. – Chwat wyprężył się dumnie.
WWW- Przybywam tu, aby zabić potwora, który skrywa się w tej kniei. Z polecenia samego sołtysa, działającego w imieniu całej wsi, ciemiężonej przez ową bestyję. Ktokolwiek stanie w jej obronie, zginie.
WWW- Wsi czy potwora? – spytała staruszka bystro. – Oj, pewnie, że potwora. Lecz ja nie zamierzam bynajmniej stawać – dodała wesoło, choć uśmiech znikł jej z twarzy. – Za to mogę ci pomóc, butny młodzieńcze, bo ten las jest moim jedynym domem, a jak to z domami bywa, zna się je jak własną kieszeń. Wpierw jednak zapraszam cię na kubek mleka, boś sam blady jak potwór. – Willi znowu został postawiony przed wyborem: zaufać kobiecie czy nie zaufać. I wybrał – zaufać.

***

WWWW chwili, gdy chłopak zniknął za najbliższym wzgórzem, sołtys obrócił się w stronę swojego domostwa, wzdychając ciężko. Mroczne okiennice kryły w sobie ponure wnętrze; choć tak często wypełnione gośćmi, napawało go nostalgią. Pamiętał, kiedy jeszcze było przesiąknięte śmiechem dziatwy… ale nie cudzej, tylko jego dziatwy. Dalej konkretyzując - jego syna. Chłopiec był mały, kędzierzawy, miał zielone oczy oraz wieczny wyraz zdziwienia na twarzy. Zdumiewające, że tak przypominał mu Willego, którego znał przecież tylko kilka dni, i nie była to w dodatku najlepsza znajomość, zważywszy na jej czysto handlowy charakter. A jednak… coś jakby w nim umarło, kiedy odjechał na łowy. Zwłaszcza że nie sądził, by było to polowanie na potwora; spodziewał się raczej, że role myśliwego i ofiary się odwrócą, jak to miało miejsce w przypadku wszystkich trzech poprzednich śmiałków, których posłał na bestię.

WWWI wtedy przypomniały mu się słowa chwata… słowa, w których wspomniał o kobiecie i o straszydle; pewien był, że o nim. „Ktoś tam z nią był. Ktoś… albo coś”. On wiedział co. I wiedział, czego to od niego chciało. Ale po cóż miał mówić młodzieńcowi, zwłaszcza przed taką misją? Wtedy nie dość, że tamten by nie pojechał, to jeszcze sam mógłby mieć kłopoty. Poza tym żywił jeszcze pewne podejrzenia co do tożsamości kobiety. Miał nadzieję, że nie stanie więcej na drodze junaka. Odrywając się jednak na chwilę od myśli, przekroczył próg domu. Wnętrze powitało go chłodnym pocałunkiem. Skierował swoje kroki do kancelarii, gdzie czekała go codzienna praca. Sterty zakurzonych, pożółkłych papierzysk, wymagających niezwłocznego przejrzenia. Dlaczego na czymś tak kruchym musi opierać się świat? – pomyślał, siadając w misternie rzeźbionym fotelu. Następnie otworzył kałamarz, wziął do ręki pióro, po czym… zamarł. Coś zmusiło go, by spojrzał przez otwarte okiennice, wpuszczające ostre lance światła, które przeszywały całe konstelacje pyłków, fruwających w zawiesistym powietrzu. Za nimi był tylko popołudniowy, wiejski krajobraz; wtem jednak to samo uczucie, które dopiero co kazało mu spojrzeć przez futrynę, przykuło jego uwagę do jakiegoś ciemnego punktu na wzgórzach. Punkt ów zbliżał się, powoli rosnąc do rozmiarów plamy, a z plamy przemieniając się w… karosza, którego pożegnał ledwie pół godziny wcześniej. Koń z rżeniem wpadł na podwórze, zatrzymując się przed drzwiami stajni i wierzgając niecierpliwie. Mężczyzna zerwał się z siedziska, rozlewając przy tym kałamarz, po czym, oniemiały, wbił wzrok w szkapę.

I wtedy już wiedział – wiedział, że chłopak spotkał czarownicę. Tylko przy jej obecności zwierzęta tak się zachowują. A może po prostu tamta nosi zapach syna… tego czegoś, co od piętnastu lat nawiedzało go rokrocznie. I zaraz też doznał kolejnego olśnienia: tak, piętnastu lat. Bestia zaś miała dwadzieścia… podobnie jak chłopak. To by się zgadzało. Imię… gdy tylko je usłyszał, poznał swoją latorośl. Już wtedy. I te rysy… choć bardziej podobne do matki, je również rozpoznał. Teraz trzeba się spieszyć… trzeba się spieszyć, nim będzie za późno, a jego prawdziwy potomek zginie.

***

WWWByło za późno. Nim Willi zorientował się, że coś tu nie gra, wypił już połowę mleka. To wystarczyło – jakby w następnej chwili ocknął się w nieznanym miejscu, nagi i przywiązany do drzewa. Konopne pęta wrzynały się w ciało, sprawiając ból przy najlżejszym ruchu. A junak musiał się ruszać, gdyż dotarły doń chłody nocy, która właśnie zapanowała na niebie i ziemi. Starając się powstrzymać drżenie, rozejrzał się wokoło, jednak nikogo nie dostrzegł. Mimo to czuł, że ktoś jest z nim na polanie, tak jak słyszał szelest w koronach drzew albo widział światło księżyca, dzisiaj będącego w pełni. Zrozpaczony wbił wzrok w jego tarczę, gdy wtem, dosłownie na ułamek sekundy, ta zniknęła przysłonięta cieniem czegoś… ogromnego. Szelest nasilił się, z gałęzi nad jego głową posypały się liście. Zamarł. I nieomal krzyknął, gdy coś gorącego pociekło po jego ramieniu, a mdlący fetor gnijącego mięsa wdarł do jego nozdrzy. Czekając na najgorsze, słyszał ciężkie sapanie bestii, przeplatające się ze zachłannym węszeniem…
WWW- Nie zjem go. Zły zapach – zawyrokował potwór.
WWW- O czym ty mówisz? – Znana mu już staruszka wyłoniła się zza drzew, wlokąc za sobą brudnoszary ogon trenu.
WWW- Nie zgadniesz, kim mi on wonieje.
WWW- No, kim?
WWW- Tatusiem. Po prostu wykapany ojciec.
WWW- Co? – kobieta zamarła w pół kroku, mierząc chwata wzrokiem pełnym niedowierzania. Przez chwilę dyskutowali dalej, a on mógł tylko siedzieć bezczynnie i przyglądać się, gdyż usta miał zakneblowane. W końcu, gdy jego ciemiężyciele uzgodnili to, co chcieli, baba zwróciła się do niego z następującymi słowami:
WWW- Wypuścimy cię, ale musisz obiecać nam dwie rzeczy. Pierwsza – zostaniesz tu i mnie wysłuchasz. Żadnych forteli, tylko ty, ja i Lotar. – Lotar? A więc w dzisiejszych czasach nie dość, że samotne kobiety wychowywały potwory, to jeszcze dawały im ludzkie imiona… tego było dla Willego za wiele:
WWW- Mmmm… yyy…
WWW- Drugi z warunków - ciągnęła niewzruszenie staruszka – jest oczywisty: poza tym, że nigdy się już tu nie zjawisz, nikomu nie opowiesz o tej całej sytuacji. Zgoda? Jeśli tak, kiwnij głową. – Ponieważ przedstawiona przez seniorkę propozycja nie brzmiała zbyt groźnie, a i nie miał zbytniej alternatywy, może poza śmiercią głodową, rozszarpaniem przez dzikie zwierzęta bądź potwora, czy wreszcie – zamarznięciem w lesie, zgodził się. Baba dała znak dłonią, a gałąź nad jego głową zatrzeszczała, nim cielsko bestii nie zwolniło jej z ciężaru, którym obarczało ją od dłuższej chwili. Ziemia przygarnęła go równie niechętnie; od wstrząsu Willemu zakręciło się w głowie. Większy zamęt w umyśle chwata spowodował jednak sam widok potwora: od bazy mocarnych stóp, zwieńczonych długimi na pół łokcia szponami, odchodził potężny trzon, w którym, tuż pod skórą, napinały się złowieszczo zwały mięśni, aż trzeszczało, a zwieńczenie kolumny nóg stanowiły grube jak u wołu uda, z pewnością umożliwiające dalekie skoki poczwarze. Na tych dwu filarach opierało się lico budowli, wzniesionej jakby z samych mięśni; klatka potwora porośnięta była gęstym a skudlonym czarnym włosiem, przypominała zaś pierś konia. Odchodziły od niej, niczym potężne przypory, dwie ogromne łapy, wlokące się za straszydłem po ziemi. Nim jedna z nich sięgnęła ku junakowi, by przeciąć więzy, ten musiał wytrzymać spojrzenie bezdennych oczu, głęboko osadzonych w wydłużonej czaszce, przypominającej wilczą, lecz nie mającej w sobie nic z dzikiego piękna, jakim obdarzono te zwierzęta; biła od niej za to jakaś dzika emanacja, szalona i przesycona żądzą mordu.
WWW- Spokojnie, mały – żuchwa bestii poruszyła się, gdy mimowolnie odsunął się przed jej szponami. Była jednak na tyle delikatna, że z oswobodzenia wyszedł bez szwanku. Zaraz zerwał się i, przypomniawszy sobie, że jest nagi, skrył się za najbliższym drzewem, dodatkowo przerażony obecnością stwora. Nie był w stanie pojąć teraz, jak w ogóle miałby się z nim mierzyć, zwłaszcza że nieomal skończył jako jego kolacja.
WWW- Tam są twoje rzeczy. – Staruszka wskazała na drugi koniec polany - w istocie, na bezładnej kupce leżały tam jego klamoty. Rzucił się ku nim jak spragniony do wodopoju; po chwili miał już wszystko na i przy sobie.
WWW- Pewnie zastanawiasz się, co miało się tu z tobą stać – podjęła seniorka. Bestia wlepiała w niego dwa czarne księżyce, tak że wciąż czuł się nieswojo. Jej wzrok ześlizgiwał się po nim jak chłodny prysznic. – Poza tym, że Lotar musi regularnie jeść, chciałeś go zabić. Nie wątpię, że zajmuje cię też kwestia, czemu cię uwolniliśmy. Zdziwi cię, gdy powiem, że… z miłości. Nie, nie do ciebie – wyszczerzyła w jego stronę resztki poczerniałych zębów – a do tego, kto cię tu przysłał. To jednak będzie dłuższa historia. Sądzę, że skoro już zrobiłam to dla niego, to ty także powinieneś ją poznać. Dlatego siadnij sobie gdzieś pod drzewkiem… może nie pod tamtym, do którego właśnie byłeś przywiązany... i posłuchaj.

***

WWWChoć był jej bratem, kochała go. Ale nie tą siostrzaną miłością, którą zwykło się kochać braci. Tej wyzbyła się już we wieku młodzieńczym; w miarę, jak rosły jej piersi i biodra stawały się szersze, było jej coraz mniej. Wtedy też zdała sobie sprawę, że była w nim po prostu zadurzona, pragnęła go, tak jak inne dziewczynki pragnęły swoich lubych. Chciała tak jak one chodzić z nim do lasu, kąpać się nago w jeziorze, oglądać seraficzne zachody słońca, a w przyszłości – mieć z nim dzieci. Jednym słowem, chciała być z nim w związku. Jednak już wtedy wiedziała, że i dlaczego będzie to niemożliwe. Ileż to było nocy nieprzespanych, ileż łez wylanych, ileż włosów wyrwanych i rzuconych w kąt… Choć inni widzieli jej smutki, nigdy nie poznali ich przyczyny. Wiedziała bowiem, co się robi z takimi jak ona. „W najlepszym wypadku ktoś by cię wydziedziczył” – odpowiadała jej piastunka, gdy pytała ją o to pod pozorem ciekawości. „Kazirodztwo. Incest. Czyn haniebny i zabroniony”.

WWWBerta, bo takie było jej imię, i rozpacz w jej sercu – obie rosły niczym dwie łodygi z jednego nasiona. Po jakimś czasie były już właściwie dwie Berty: Berta Cnotka oraz Berta Nierządnica, obie walczące o hegemonię. Jedna chciała ustrzec się przed nieszczęściem i zapewnić sobie godziwy mariaż, druga zaś – domagała się swojego brata, chciała mieć go dla siebie, kochać go, czasem nawet posiąść na sianie. Żadna nie potrafiła dopiąć swego… do czasu. Gdy bowiem brat zaczął się spotykać ze Złotowłosą, córką kowala i piękną dziewoją, mieszkającą tuż za winklem, której imienia nigdy nie poznały, a może nie chciały poznać, wiedziały już, że decyzję trzeba powziąć tu i teraz. Gdy zaś tamta urodziła mu dziecko, małe, czarnowłose, zielonookie i brzydkie, a zazdrość sięgnęła zenitu, zwyciężyła wreszcie Nierządnica. Nic nie mogło jednak odbyć się bez planu, toteż zaraz jęła go obmyślać i wypatrywać okazji, by móc go wdrożyć.

WWWTymczasem chłopiec rósł i gdy miał już trzy wiosny, Berta Nierządnica, oszalała z zazdrości o kobietę i dziecko, postanowiła wreszcie działać. Jej fortel polegał na tym, że wpierw jęła dosypywać bratu do jedzenia (które zwykle sama mu przygotowywała) szczyptę pewnego specyfiku, zakupionego na jarmarku od jakiejś starej, jędzowatej baby. Powodować miał on wysypkę, podobną do tej, jaka występuje w wypadku czarnej ospy. Oczywiście miała po pewnym czasie stwierdzić, że brat jest chory na tę ostatnią – jako cyrulik była ceniona od najmłodszych lat, gdy w tajniki sztuki leczenia wprowadzała ją jej babka, nim nie zmarła na dyzenterię, toteż wszyscy zawierzyli życie brata jej osądowi. Ten zaś głosił, że mężczyzna umrze w najbliższym czasie. I gdy leżał na łożu śmierci, przekonany o jej rychłym nadejściu, Nierządnica, przebrawszy się w strój czarownicy, cała zakutana w chusty, by jej nie poznał, przyszła do niego nocą. Wtedy przedstawiła mu następującą propozycję: jeśli ofiaruje jej swojego syna na wychowanie, sprawi że choroba zniknie w ciągu tygodnia. Mężczyzna, zrozpaczony, zgodził się na ten układ; niespieszno mu było, by opuszczać ziemski padół. Wychodząc z jego izby, w której leżał wstrząsany dreszczami i wymiotujący, przystanęła na chwilę tuż za drzwiami. Tu przydała się jej znajomość brzuchomówstwa, którego nauczyła się od trupy komediantów, by móc spełnić swoją intrygę. Udała bowiem, że za wejściem rozmowę jej i brata podsłuchiwała jego siostra, notabene ona sama, i usłyszawszy, na jaką propozycję przystał, postanowiła chronić dziecko przed czarownicą. Po krótkiej sprzeczce porwała smyka i uciekła z domu; tak przynajmniej wynikało z monologu Berty.

WWWPo tym „zdarzeniu” wróciła do mężczyzny i powiadomiła go o tym, co zaszło. Nalegała, żeby kazał ścigać siostrę, lecz on odmówił. Wtedy opuściła jego izbę, udając rozsierdzenie i poprzysięgając, że znajdzie kobietę i odbierze jej dziecko. Zaraz potem jednak sama porwała brzdąca, uciekła ze wsi i oddała go do sierocińca. Tak pozbyła się znienawidzonego bachora, który nie był jej i który był dla niej z tego faktu solą w oku; teraz pozostawało zdobyć jej własnego. Wiedziała bowiem, że nie zdoła przekonać brata, by związał się z nią na stałe, lecz przynajmniej mógł dać jej potomka, ich potomka, który będzie stale przypominał jej o tym, co ich łączyło, choćby przez jedną noc – oczywiście tylko wtedy, gdy intryga się powiedzie. Wróciwszy po „poszukiwania” do wioski i oznajmiwszy zstępnemu, jaki był ich wynik, oczywiście pod przebraniem czarownicy, zaoferowała mu szansę odnowienia paktu: skoro nie mógł dać jej żyjącej latorośli, to niech pocznie z nią nową. Brat postawiony przed groźbą powrotu do choroby zgodził się. Musiał jednak przystać na jeden warunek – podczas „dobijania targu” będzie miał opaskę na oczach; Berta nie chciała, by ją poznał. Gdy było po wszystkim, opuściła ich dom, który był już wtedy właściwie tylko jego domem, i więcej jej nie widziano.

WWWPrzez dziewięć następnych miesięcy zamieszkała w pobliskim miasteczku, nosząc w łonie rosnącego w niej potomka. Gdy nadszedł dzień porodu, nie wiedziała, że będzie najstraszniejszym, jaki kiedykolwiek przeżyje. I nie chodziło tu bynajmniej o ból, który towarzyszył jej przy rodzeniu, ani nawet o spartańskie warunki, jakie panowały w miejscu, w którym do niego doszło – chodziło o syna. Dziecko urodziło się potworne, zdeformowane; stary cyrulik, który odbierał poród, po ujrzeniu go uciekł z przerażeniem. Zaraz potem wieść o jej felernym potomku rozeszła się po osadzie: ludzie szeptali o czarownicy, którą przecież nie tak dawno musiała zostać, odgrażali się, że spalą ją wraz z koszmarnym potomkiem, a prochy wrzucą do rzeki bądź pozwolą, by rozniósł je wiatr. Nie podlegało wtedy wątpliwościom, że będzie musiała uciekać.

WWWOdtąd żyła skazana na włóczęgę w okolicznych lasach; „mały potwór” tymczasem rósł, stając się powoli dużym. Wszystko wskazywało jednak na to, że mimo deformacji ciała jest jak każde inne dziecko. Ona także go tak traktowała, gdyż nie była w stanie porzucić swojego, nie – ich potomka na pastwę wilków; poza tym – kochała go, kochała mimo wszystko. Po jakimś czasie nawet przestał wzbudzać w niej obrzydzenie. Karmiła go piersią, uczyła chodzić i mówić… wszystko utrzymywało się w tym stanie, aż nadszedł pewien ponury dzień. Dzień, w którym nie znalazła go przy swoim posłaniu w chatce, którą zbudowała w środku lasu. Wybiegła wtedy z niej tak, jak stała: w pomiętej lnianej halce i w skórzanych pantoflach. Syna szukała aż do nocy; kiedy wreszcie go znalazła na skraju lasu, bliskiemu miastu, pochylony był nad czymś małym, o szkarłatno-białej barwie. Pamiętała wszystko, jakby to zdarzyło się wczoraj: zapach krwi zaraz uderzył w jej nozdrza, podobnie jak odgłosy mlaskania do uszu. Gdy podeszła bliżej, zrozumiała, a wiedza, którą wtedy zdobyła, miała ją już zawsze prześladować: jej syn zapolował, zaś jego ofiarą padła mała wiejska dziewczyna; jej brzuch był rozdarty, a z jego wnętrza wylewały się wnętrzności. Wyglądała jak zepsuta lalka. Kikut odgryzionej ręki celował oskarżycielsko w stronę Berty, a oczy były równie martwe, jak u zabawki, którą stała się w rękach jej potomka. Pamiętała też, że krzyczała, tak że syn wreszcie odwrócił łeb; na jego wypacykowanej posoką twarzy widniało dalekie niezrozumienie. Cóż takiego zrobiłem, matko? Czy to nie ty mnie uczyłaś, jak polować? Tak, uczyła go… lecz nie na ludzi. Jednak od tego czasu sama pomagała mu znaleźć pożywienie: często zabierała na noc zdrożonych wędrowców do swojej chaty, której większość nie opuszczała żywa. Kochała go. Była w stanie zrobić dla niego wszystko, tak bardzo przypominał jej brata, brata, którego również kochała i którego zarazem kochać nie mogła. Aż pewnego dnia przyszedł on – młody, dumny i wyrachowany – i dał się zaprosić na kubek śmierci. On. Bękart jej brata, którego oddała niegdyś do sierocińca, który miał zniknąć na zawsze z jej życia…

***

WWW…a jednak nie zniknął. Żył. Oddychał. I chciał zabić jej syna. Teraz jednak tylko stał w milczeniu, opierając się plecami o pień drzewa. Z jego twarzy wyczytała, że był skonfundowany tym, co właśnie usłyszał. Nie bała się go, bo jej syn był tutaj, lecz coś nie dawało jej spokoju jak złośliwy giez. Coś, co od dawna nosiła w sercu, jednak było utajone… aż pewnego dnia wynurzyło się na powierzchnię jej świadomości. Poczucie winy. Spadło na nią znienacka, jak sokół pikujący na swoją ofiarę, lecz przygniotło ciężarem głazu. W jednej chwili całe jej życie rozpękło się na tysiące kawałków, które niczym zwierciadło odbijały poszczególne sceny dramatu, którym było. Każdy był dowodem jednego – winy. Ogromnej, niezaprzeczalnej. Czy była szczęśliwsza ze swoim synem? Jak jej bardzo jej brat musiał cierpieć, by powiodła się jej intryga? Co czuł, gdy utracił swoje jedyne dziecko? A ci ludzie? Ofiary jej małego Lotarka, który w wieku ośmiu lat zabił dziecko? Potwora, straszydła, bestii, szkarady, owocu jej zakazanego związku? Łzy wypełniły jej ślepnące oczy; odwróciła głowę zawstydzona. Zaraz jednak nadeszła kontrofensywa: czyż nie kochała go tą matczyną miłością, która każe czasem poświęcić życie za dziecko? A jak by wyglądało jej życie, gdyby w odpowiednim momencie nic z nim nie zrobiła? Czy byłaby wieczną panną? Co gdyby rodzice zeswatali ją z kim innym? Jak by wtedy wyglądało jej życie? Rozterki Berty przerwał Willi:
WWW- Nie wiem, co o tym myśleć. Brzydzę się tobą, Berto. Po prostu się brzydzę. – Te słowa trafiły ją w samo serce, jednak milczała. – Lecz mój ojciec, a zarazem sołtys, który mnie tu przysłał… on wcale nie był lepszy. Bo choć nie był naprawdę chory, to czy nie wydał swojego syna nieznanej kobiecie? Czy tak postępuje człowiek honoru? I mimo iż nie jestem w stanie stwierdzić, czyja wina jest większa w tym kazusie, to wiem, kto powinien ponieść za to konsekwencje. Ten, który był skutkiem twej intrygi – i rzucił się z mieczem na jej syna, a ona już się nie wahała.
WWW- Nie! – Ryk Lotara poniósł się po okolicy, gdy miecz przebił ciało matki. – Nie! Myślisz, że masz prawo sądzić? Ty… - Odrzucił Willego w tył, tak że trafił potylicą w drzewo, od którego właśnie się odbił. Pociemniało mu przed oczami. Bestia dopadła go; fetor, który dobiegał jej z pyska, omiótł twarz junaka niczym lepka pajęczyna. - Życie to nie bajka! Nie jesteś rycerzem, a ja złym smokiem! – ryczała, zaś jej ogromne pazury cięły skórę chwata. – Zabiłeś ją… bogowie, zabiłeś ją… a teraz ja zabiję ciebie.
WWW- Stój! – okrzyk rozległ się w chwili, gdy ramię Willego eksplodowało palącym bólem. Poczuł, że potwór puszcza go ze swojego żelaznego uścisku, a on sam osuwa się na ziemię. Po chwili ciemność ustąpiła, tak że zaczął rozróżniać konkretne kolory. Najbardziej wyraźnym był brąz kołpaka sołtysa, który nagle zmienił swoje położenie; mężczyzna uklęknął, podobnie jak syn, brudnoszara plama gdzieś po prawej.
WWW- Spóźniłem się. Cholera, spóźniłem się… - Dopiero po chwili Willi zorientował się, że płakał. – Nie, nie… mój syn… Nie… nie… nie… nie!
Junak chciał się coś powiedzieć, jednak nie był w stanie choćby wykrztusić słowa. Za to potwór odezwał się:
WWW- Nie tylko syn. Spójrz. Oto twoja siostra. Zbyt długo unikałeś swego losu, ojcze. Teraz zemścił się na tobie z całym swoim okru…
WWW- Zamilcz! – wrzasnął sołtys falsetem. Musiał być z obstawą, gdyż w tej samej chwili jakiś przerażony koń zarżał, a jeździec spróbował go uspokoić.
WWW- Nie będziesz mi rozkazywał. Nie po tym, co tu się stało. To twoja wina. Gdybyś go na mnie nie nasłał, oboje by żyli. On i moja matka. Twoja siostra.
WWW- Jak to… jak… moja siostra? – Do zarządcy dotarło wreszcie, czyje jest ciało kobiety, leżące na środku polany. – Och, Berta? Co ty pleciesz, psie… co ty pleciesz.. nawet jej nie znałeś… nie, to nie może być ona! Igor! Odwróć trupa! – Willi usłyszał kroki, po czym kolejny wrzask mężczyzny, jeszcze bardziej żałosny od poprzedniego. Próbował się ruszyć, lecz był sparaliżowany bólem. Czuł, jak uchodzi z niego krew… i życie. Musiał walczyć, by utrzymać przytomność.
WWW- Teraz rozumiesz. Tak, to była ona. Kochała cię od dziecka, lecz nie mogła przecież wyjść za własnego brata. Więc uknuła intrygę.
WWW- Nie… - Sołtys cofnął się, będąc dalej na czworakach. – Nie…
WWW- To ona przyszła do ciebie tej nocy, to ona nawet wywołała samą chorobę – ciągnął stwór nieubłaganie. – Ona też zabrała ci syna i oddała go do sierocińca, by móc począć własnego. Oto cała prawda. A gdy już się z nią zmierzysz, zmierz się też ze swoim przeznaczeniem. I pójdź za mną, ojcze. Na nic zdały się twoje odmowy i próby zabicia mnie; teraz już nie masz wyboru. Musisz pogodzić się z losem. Musisz żyć z tym, co wyszło z twoich lędźwi.
WWW- Nie… bogowie… nie… - załkał tamten. – Nie… nigdy…
WWW- Musisz. Zrób to chociaż dla swojej siostry. Byłem dla niej wszystkim, tak jak niegdyś ty. Czy nie jesteś w stanie dać jej chociaż tyle? Tylko na to cię stać? Na płacz i odmowy?
WWW- Nie! Dobrze… wygrałeś… psie. Igor, Bruno, zabierzcie ciała. Spalcie je nad rzeką. Wrzućcie do niej prochy. Niech stary Egon obejmie po mnie stanowisko. A wy… wy macie milczeć. Możecie wziąć całe moje złoto… ale macie milczeć. A teraz żegnajcie, panowie. Przykro mi, że do tego doszło, lecz żegnajcie. – Kątem oka Willi zobaczył, jak potwór wraz z jego ojcem znikają między drzewami. Gdy spróbował rozpaczliwie się podnieść, stracił przytomność.

***

WWW- Ty… jak myślisz, ile dadzą nam za ten miecz? A ta zbroja też niczego sobie… Bogowie! On żyje! – Junak poczuł, jak czyjeś ręce odklejają się od niego. Gdy wzrok zaadoptował się do ciemności, ujrzał dwóch zbirów sołtysa, Igora, którego miał już nieprzyjemność poznać, i Bruna, obu klęczących nad jego głową.
WWW- Gdzie jest wasz dowódca? Gdzie sołtys? – zapytał jednym tchem.
WWW- Patrzcie go… nie dość, że cham zmartwychwstał, to jeszcze zadaje pytania! – wykrzyknął grubas, a ten drugi zawtórował mu śmiechem. – Sołtys polazł gdzieś z potworą, ale mamy ciebie, ptaszku. Poczekaj, tylko oskubiemy cię z piórek, i już będziesz wolny. Nie spodziewałeś się, że znowu zobaczysz starego Igora, i to w takiej chwili, co, młody? – wyszczerzył swoje zepsute zęby. Tym razem smród był gorszy niż poprzednio. – No, a teraz bądź z łaski swojej cicho, to może damy ci żyć. – Willi zaklął w duchu. Rzeczywiście, tego się nie spodziewał, bo z natury nie był aż tak wielkim pesymistą. Teraz mógł się tylko modlić, by wraz z mieczem i zbroją oprawcy nie zabrali także jego życia. Wbił wzrok w jaśniejące niebo… i wtedy przypomniał sobie, jak się tu znalazł. Znowu miał przed oczami twarz sołtysa, całą czerwoną i we łzach. Żałował go, w końcu był to jego ojciec… żałował też kobiety, jak i swojej reakcji na to, co mu opowiedziała. Nie powinien być tak pochopny – w jednym zgadzał się ze stworem. I gdy tak rozmyślał, tamci kończyli już rozwiązywać rzemienie skórzni; jeden ściągał ją z niego, a drugi – bawił się zdobycznym mieczem. Jego świst brzmiał jak oskarżenie, przypominał junakowi jego napad wściekłości. Napad, którego jeszcze długo miał żałować. W końcu tamci skończyli.
WWW- No, masz szczęście, bratku, że przy sobie miałeś jeszcze złotko. – Dryblas zadzwonił sakiewką. – I żebyśmy więcej cię tu nie widzieli… - Splunął, po czym oboje odeszli w noc. Willi leżał chwilę, wciąż będąc sztywnym jak kłoda, w końcu jednak zdobył się na to, by spojrzeć na ciało staruszki. Leżała zaledwie trzy metry od niego… Omal nie krzyknął, gdy zobaczył, jak jej pierś unosi się i opada.
WWW- Ona żyje… - szepnął. – Żyje… - Z wielkim wysiłkiem podniósł się na czworaki i podczołgał do kobiety. Była nieprzytomna, ale w rzeczywiście żyła. Z rany na jej brzuchu wciąż sączyła się krew. Chwat podniósł rękę, czując się, jakby podnosił trzytonowy kamień. Dotknął nią twarzy Berty. I omal nie krzyknął, gdy ta otworzyła oczy. Wyzierał z nich smutek.
WWW- To… ty… - wystękała z trudem. Spróbowała się podnieść, jednak zdjęta spazmem bólu opadła. – Ty… Czy mój syn żyje?
WWW- Żyje, ale odszedł z ojcem. – Po twarzy staruszki popłynęły łzy.
WWW- Więc ty zostań ze mną. Nie zostawiaj mnie tu… proszę…
WWW- Nie zostawię. Wszystko będzie dobrze. – Dla potwierdzenia tych słów pogładził ją po ramieniu.
WWW- Więc mówisz, że odszedł… Och, to musiało się tak skończyć. To była drwina. Los zadrwił sobie z nas, wszyscy przegraliśmy. To była drwina. Okrutna drwina. – Gdy odchodzili w stronę wschodzącego słońca, a zarazem w stronę chatki kobiety, zrozumiał jej słowa.
WWW- Czasem trzeba się z nim pogodzić – odpowiedział i odtąd żył razem z Bertą, a gdy ona zmarła, sam wykopał jej grób i pochował ją w trumnie z desek jej domu. Sołtys żył zaś z synem w pobliskich lasach, lecz on nigdy się o tym nie dowiedział. Że los zadrwił sobie z nich, że odwrócił role, tak jak robił to już od niepamiętnych czasów. Niepodzielnie rządził.
Odpowiedz
#2
Wybacz, ale nie przeczytałem całości - zdołałem wytrwać do połowy drugiego akapitu.

Tekst jest koszmarny. Zdania są albo za długie i często nie wiadomo o co w nich chodzi, albo urywane w połowie, a dalszy ciąg piszesz od kolejnego. W dodatku zdarza Ci się w nich przeskakiwać z tematu na temat.

To zdanie mnie zirytowało podwójnie:
Cytat:Rozwścieczony odrzucił różdżkę, tak że ta rozpadła się na kawałki, zderzywszy się z najbliższym drzewem.
Nie dość, że nieporadne, to najpierw kazałeś mi wyobrazić sobie jak różdżka się rozpada, a potem dopiero powiedziałeś, że to stało się na skutek uderzenia w drzewo.

Ponadto: Czy wziąłeś kiedykolwiek do ręki świeżo wycięty patyk i cisnąłeś nim o pień? Obawiam się, że nigdy, bo inaczej nie napisałbyś zacytowanego powyżej zdania. Zapewniam cię, że taki patyczek co najwyżej się odbije i poleci gdzieś w bok, ale z pewnością nie rozpadnie na kawałki.

Aha... Interpunkcja leży.
Pisać każdy może - jeden lepiej, a drugi gorzej.

Moja twórczość:
Dobry interes
Problem
Dług

Program w którym piszę:
yWriter5 - z własnym tłumaczeniem.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości