29-01-2011, 10:47
Duże połacie piasku uformowane w fantazyjne wydmy, rozciągały się po sam horyzont. Żar wzniecony bezlitosnym słońcem parzył każdy skrawek skóry. Satyr głośno jęknął, czując suchość gardła, a po chwili potężny wybuch bólu w skroniach.
- Co to jest – słowa cicho uleciały z ust wprawiając ziarenka piasku w ruch.
Jego głowa jak i reszta ciała spoczywała na rozgrzanym podłożu. Poruszył dłonią czując sypką fakturę pod opuszkami dłoni. Szok wywołany odkryciem palców momentalnie oderwał leżącego. Zaklął siarczyście rozglądając się po okolicy.
- To dopiero trafiłem. – z trudem wydobywał z wysuszonej krtani – Nic nie rozumiem, przecież przed chwilą leżałem w miękkiej, zielonej trawie, błogo zmęczony upojeniem winnym. Umilkł na chwilę po to aby za moment wybuchnąć niepochamowaną wściekłością.
- Tak, już wiem! Przecież ja się upiłem po wizycie zasmarkanego Dionizosa! Tak! Upiłem się jego winem zostawionym na zgodę, winem przyprawionym czarem, brzydkim czarem, który posłał mnie na tą piaskową dziurę! Satyr umilkł marszcząc czoło w przyśpieszonej pracy umysłu.
- K…a, przecież ja nawet nie jestem pijany, głupi skąpiec mógł chociaż dać mocniejsze to wino i tak ma go pełno – znowu zamilkł, aby pozwolić kłębiącym myślom, uporządkować się.
- Dobra ty głupia mordo, byłeś łakomy na czerwone winko, to teraz cierp. Muszę coś wymyśleć, przecież to niepodobne, abym ja Satyr stał jak ten marny człowiek, w dodatku z porażeniem umysłowym, na tych przeklętych górach piachu. Ledwie przebrzmiało ostatnie słowo w dusznym, rozpalonym powietrzu, gdy wilgotny i zimny powiew zagubionego wiatru rozbił się o plecy fauna.
- Znowu jakieś czary – mrugnął pod nosem odwracając się twarzą w kierunku nadpływającego ożywczego powietrza – może i czary, ale przyjemne. Ja Satyr niczego się nie boję, idę!
Ruszył powoli przed siebie. Jego nogi zakończone zgrabnymi kopytkami, z trudem pokonywały kolejne zwały miękkiego gruntu, a futro gęsto je porastające potęgowało dyskomfort spowodowany wysoka temperaturą. Klnąc nieprzyjemnie brnął dalej, aż wreszcie zauważył, że podąża lekko pod górę, a napływ dziwnego powietrza wzrasta. Zmusił się do większego wysiłku.
- Morze, co tu robi morze? – pytanie samo wyrwało się z ust gdy ujrzał kolejny wielki teren, tym razem pokryty wodą. Tafla marszczyła się lekko pod wpływem niewidzialnego wiatru, który zabierał ze sobą jego wilgoć i chłód. Jeszcze większe zdziwienie wywołał krąg otoczony kolumnadą jońską w oddali majaczący, prawie przy samym brzegu morskim. Satyr przyśpieszył już i tak szybki chód, zbiegając z pochyłości wydmy. Niespotykany widok przed nim zbliżał się z każdą sekundą ruchu. Wreszcie stanął przed budowla. Wybrukowany i okrągły placyk skrywał w sobie coś dziwnego. Satyr rozejrzał się wokół, ale nie widząc nic niepokojącego przestąpił ścianę kolumn. Na środku znajdował się duży kamienny ołtarz, ustawiony pomiędzy dwiema leżankami również wyciosanymi w białym marmurze. Na płycie ołtarza leżała jedna czerwona róża z w pełni rozwiniętym kwiatem, zachwycającym oczy.
- To mi się coraz mniej podoba – przerwał milczenie wyraźnie zaniepokojony.
- Czy ta piękna róża cię przeraża? – miękki aksamitny głos wydobył się za jego pleców. Gdy się odwrócił stała przed nim kobieta, kobieta-bóstwo. Długie jasne włosy spływały na jej ramiona, otaczając miła twarz z lekko zadartym noskiem. Regularne łuki brwiowe powiększały optymalnie oczy nadając im niespotykany efekt błękitnej głębi. Wszystko dopełniały zmysłowe usta wykrzywione w ironicznym uśmiechu. Usta czerwone i pełne. Na swoje smukłe ciało miała zarzuconą białą tunikę sięgającą do kolan z niedużym dekoltem. Jedwabna tkanina wyraźnie prezentowała kształty, które znajdowały się pod nią.
- Witam piękną panią – Satyr otrząsnął się już z szoku i śmiało przystąpił do stojącej ujmując delikatnie jej dłoń. Wiedział jak postępować z kobietami, w końcu tyle ich miał – jestem Satyr, z orszaku Dionizosa…
- Wiem – przerwała mu – ale teraz znajdujesz się we władzy Afrodyty.
- Afrodyta – szepnął, nigdy nie było mu dane oglądać najpiękniejszej z bogiń, nie miał więc pojęcia z kim rozmawia.
- Tak, to ja, a to moja zaciszna świątynia, w której lubię się zapomnieć – mówiąc to podeszła do jednej z kamiennych leżanek. Zgrabnymi palcami zmysłowo zsunęła ramiączko podtrzymujące tunikę, która powoli spadła na bruk. Oliwkowa skóra miała jednolity kolor na całym ciele. Miękko usiadła, pochylając się w pozie półleżącej mając głowę podpartą ręką.
- Podejdź tu mój wielmożny Satyrze. – nie trzeba mu tego było powtarzać dwa razy i już stał naprzeciwko niej pochłaniając każdy centymetr pięknego ciała swoim rozpalonym wzrokiem. Afrodyta ujęła jego dłoń kierując na ciepłe biodro, pozwalając aby tam spoczęła.
- Ah – wyjąkał faun, tracąc w tym momencie świadomość, zapadając się w czarna otchłań, ale ciągle mając przed oczami półleżącą patronkę miłości z Olimpu. Poczuł trawę pod sobą i rozdrażniony otworzył oczy. Leżał w oliwkowy gaju, tam gdzie usnął.
- Co jest znowu? – krzyknął zrywając się na równe nogi – tam jest moja Afrodyta, moja! A ja, jestem tu przeklęty los. – złapał za dzban spoczywający obok, mocno go przechylając. Jedna smętna kropla upadła na trawę. Czoło lekko mu się zmarszczyło.
- Hej, Dionizosie, to ja twój ulubieniec. Dionizosie gdzie jesteś? Potrzeba mi tego twojego wina…
Ruszył szybko mknąc między drzewkami oliwnymi. Jeszcze długo było słychać jego krzyki…
- Co to jest – słowa cicho uleciały z ust wprawiając ziarenka piasku w ruch.
Jego głowa jak i reszta ciała spoczywała na rozgrzanym podłożu. Poruszył dłonią czując sypką fakturę pod opuszkami dłoni. Szok wywołany odkryciem palców momentalnie oderwał leżącego. Zaklął siarczyście rozglądając się po okolicy.
- To dopiero trafiłem. – z trudem wydobywał z wysuszonej krtani – Nic nie rozumiem, przecież przed chwilą leżałem w miękkiej, zielonej trawie, błogo zmęczony upojeniem winnym. Umilkł na chwilę po to aby za moment wybuchnąć niepochamowaną wściekłością.
- Tak, już wiem! Przecież ja się upiłem po wizycie zasmarkanego Dionizosa! Tak! Upiłem się jego winem zostawionym na zgodę, winem przyprawionym czarem, brzydkim czarem, który posłał mnie na tą piaskową dziurę! Satyr umilkł marszcząc czoło w przyśpieszonej pracy umysłu.
- K…a, przecież ja nawet nie jestem pijany, głupi skąpiec mógł chociaż dać mocniejsze to wino i tak ma go pełno – znowu zamilkł, aby pozwolić kłębiącym myślom, uporządkować się.
- Dobra ty głupia mordo, byłeś łakomy na czerwone winko, to teraz cierp. Muszę coś wymyśleć, przecież to niepodobne, abym ja Satyr stał jak ten marny człowiek, w dodatku z porażeniem umysłowym, na tych przeklętych górach piachu. Ledwie przebrzmiało ostatnie słowo w dusznym, rozpalonym powietrzu, gdy wilgotny i zimny powiew zagubionego wiatru rozbił się o plecy fauna.
- Znowu jakieś czary – mrugnął pod nosem odwracając się twarzą w kierunku nadpływającego ożywczego powietrza – może i czary, ale przyjemne. Ja Satyr niczego się nie boję, idę!
Ruszył powoli przed siebie. Jego nogi zakończone zgrabnymi kopytkami, z trudem pokonywały kolejne zwały miękkiego gruntu, a futro gęsto je porastające potęgowało dyskomfort spowodowany wysoka temperaturą. Klnąc nieprzyjemnie brnął dalej, aż wreszcie zauważył, że podąża lekko pod górę, a napływ dziwnego powietrza wzrasta. Zmusił się do większego wysiłku.
- Morze, co tu robi morze? – pytanie samo wyrwało się z ust gdy ujrzał kolejny wielki teren, tym razem pokryty wodą. Tafla marszczyła się lekko pod wpływem niewidzialnego wiatru, który zabierał ze sobą jego wilgoć i chłód. Jeszcze większe zdziwienie wywołał krąg otoczony kolumnadą jońską w oddali majaczący, prawie przy samym brzegu morskim. Satyr przyśpieszył już i tak szybki chód, zbiegając z pochyłości wydmy. Niespotykany widok przed nim zbliżał się z każdą sekundą ruchu. Wreszcie stanął przed budowla. Wybrukowany i okrągły placyk skrywał w sobie coś dziwnego. Satyr rozejrzał się wokół, ale nie widząc nic niepokojącego przestąpił ścianę kolumn. Na środku znajdował się duży kamienny ołtarz, ustawiony pomiędzy dwiema leżankami również wyciosanymi w białym marmurze. Na płycie ołtarza leżała jedna czerwona róża z w pełni rozwiniętym kwiatem, zachwycającym oczy.
- To mi się coraz mniej podoba – przerwał milczenie wyraźnie zaniepokojony.
- Czy ta piękna róża cię przeraża? – miękki aksamitny głos wydobył się za jego pleców. Gdy się odwrócił stała przed nim kobieta, kobieta-bóstwo. Długie jasne włosy spływały na jej ramiona, otaczając miła twarz z lekko zadartym noskiem. Regularne łuki brwiowe powiększały optymalnie oczy nadając im niespotykany efekt błękitnej głębi. Wszystko dopełniały zmysłowe usta wykrzywione w ironicznym uśmiechu. Usta czerwone i pełne. Na swoje smukłe ciało miała zarzuconą białą tunikę sięgającą do kolan z niedużym dekoltem. Jedwabna tkanina wyraźnie prezentowała kształty, które znajdowały się pod nią.
- Witam piękną panią – Satyr otrząsnął się już z szoku i śmiało przystąpił do stojącej ujmując delikatnie jej dłoń. Wiedział jak postępować z kobietami, w końcu tyle ich miał – jestem Satyr, z orszaku Dionizosa…
- Wiem – przerwała mu – ale teraz znajdujesz się we władzy Afrodyty.
- Afrodyta – szepnął, nigdy nie było mu dane oglądać najpiękniejszej z bogiń, nie miał więc pojęcia z kim rozmawia.
- Tak, to ja, a to moja zaciszna świątynia, w której lubię się zapomnieć – mówiąc to podeszła do jednej z kamiennych leżanek. Zgrabnymi palcami zmysłowo zsunęła ramiączko podtrzymujące tunikę, która powoli spadła na bruk. Oliwkowa skóra miała jednolity kolor na całym ciele. Miękko usiadła, pochylając się w pozie półleżącej mając głowę podpartą ręką.
- Podejdź tu mój wielmożny Satyrze. – nie trzeba mu tego było powtarzać dwa razy i już stał naprzeciwko niej pochłaniając każdy centymetr pięknego ciała swoim rozpalonym wzrokiem. Afrodyta ujęła jego dłoń kierując na ciepłe biodro, pozwalając aby tam spoczęła.
- Ah – wyjąkał faun, tracąc w tym momencie świadomość, zapadając się w czarna otchłań, ale ciągle mając przed oczami półleżącą patronkę miłości z Olimpu. Poczuł trawę pod sobą i rozdrażniony otworzył oczy. Leżał w oliwkowy gaju, tam gdzie usnął.
- Co jest znowu? – krzyknął zrywając się na równe nogi – tam jest moja Afrodyta, moja! A ja, jestem tu przeklęty los. – złapał za dzban spoczywający obok, mocno go przechylając. Jedna smętna kropla upadła na trawę. Czoło lekko mu się zmarszczyło.
- Hej, Dionizosie, to ja twój ulubieniec. Dionizosie gdzie jesteś? Potrzeba mi tego twojego wina…
Ruszył szybko mknąc między drzewkami oliwnymi. Jeszcze długo było słychać jego krzyki…