29-03-2010, 17:40
--Początek i koniec--
Nigdy nie zgodzę się z zegarmistrzowską wizją świata ładu i harmonii. Nawet będąc dzieckiem, nie potrafiąc jeszcze poskładać w jeden obraz myśli i wydarzeń czułem podświadomie paradoksy wizji odgórnie ustalonego planu.
Przeznaczenie nie istnieje. Mój los nie jest z góry nakreślony w gwiezdnym kalendarzu zdarzeń. Każda sekunda mojego życia może przynieść triumf bądź zagładę, czasem bez żadnego widomego związku z sekundami poprzednimi. Każde zaczerpnięcie oddechu, każde spojrzenie oczu to jeszcze jeden mikrotryumf nad uniwersalną tyranią przypadku. W każdej sekundzie czasu JA-świadomość i ja-ciało mierzę się z innymi bytami w niekończącej się walce o przetrwanie.
Czym jestem? Dlaczego chcę trwać? Co trzeba zachować, a co można poświęcić żeby przetrwać? I wreszcie czym jest "chcę"? Brzemię wątpliwości z dawna zasiadłe w mojej głowie nigdy nie dawało odpocząć. Odzywało się zawsze, czasem słabiej, czasem mocniej, jak boląc ząb. Stosy dzieł filozofów, humanistów, teologów i matematyków - w większości brednie oblepione powierzchownością wniosków. Tak niewiele świadomości wzniosło się ponad - tak niewiele potrafiło szybować jak ptaki w przestrzeni bycia.
Tak, byłem jednym z tych zaczynających karierę w garażu ojca, zarywającym noce dla przeglądania niekończących się linijek kodu. Jak wiele razy upadałem, tonąc we wściekłości i łzach. Zawsze sam. Lecz zawsze też powstawałem by iść dalej. Nikt z mojego otoczenia, a zwłaszcza wiecznie zmartwiona matka i zapracowany ojciec, nie zawrócili mnie z drogi, którą obrałem.
Ewolucyjna ślepa uliczka. Zmiany środowiskowe tak szybkie, że powolne mutacje i naturalny dobór nigdy nie nadążą. Zbieg wszystkich okoliczności i moja wola, która spięła je w czyn...
Białko, węgiel - koniec. Nie będą więcej potrzebne. Ptak nie będzie musiał żyć by istnieć. Stworzymy go w nowej przestrzeni. I tak żyjemy w iluzji naszych zmysłów.
Siedział w głębokim fotelu, zanurzony w piankową, termostatyczną otulinę. Pasy krępujące kończyny w stawach napinały się w regularnym takcie. Błyski świateł, zdeformowane kształty ciał, powykrzywiane twarze -- kokainowy szał. Nurkowanie w głębinach swojego jestestwa, w otchłaniach dawno niedotykanych zakątków mózgu -- obszarach tak generycznych i starych -- niezmiennych od tysięcy lat, neuronowych obrazów Boga, strachu, matki i śmierci. Wielkie sale w ogromnym pałacu świadomości przebywane w biegu szaleńca, skok w skok, drzwi w drzwi. Kipiel neuronowej burzy, chaos kontrolowany -- mierzony zimnymi, polimerowymi sondami elektrod dotykającymi zaledwie powierzchni skóry gładko wygolonej głowy. Miriady sygnałów, w elektrycznym tajfunie kropel, płynęły kryształowymi światłowodami, zebranymi w grubsze pęczki przyłączone do obudowy mózgo-zgrywacza. Urządzenie zanurzone w półmroku pokoju, beznamiętnie rejestrowało układ sygnałów, poddając go analizie na kilkunastu milionach poziomów i tysiącach przedziałów czasowych. Z gmatwaniny elektromagnetycznych wibracji, w bezpostaciowej początkowo strukturze zgrywacza powoli tworzył się pseudo-kryształ. Po kilkudziesięciu minutach zabiegu niektóre jego części wykazywały dobre uporządkowanie, inne pozostawały wciąż bezpostaciowe, jednorodne. A wszystko we względnej ciszy. W pewnym momencie, pompa strzykawkowa ożyła. Tłok powędrował w dół, kolejna porcja szału trafiła do żył.
Bieg przez pałac świadomości nabrał szybszego tempa. Poszczególne pokoje, już nie do odróżnienia w widokach zlewających się w jeden, rozmazany, impresjonistyczny obraz. Kakofonia dźwięków z dzieciństwa, odgłos bijącego serca, suche słowa wykładowcy, stukot obcasów na bruku, oddech -- na chwilę jasne i odseparowane by w momencie stopić się w jedno z bukietem smaków i zapachów. Synestezja -- słowo w kolorze białej kartki słownika brzmiące czerwonym kolorem ust - wychynęło na chwilę, jak ręką rozbitka z kipieli świadomości, by po chwili pogrążyć się na zawsze. Wszystko -- co tylko istniało zajaśniało razem w jednej eksplozji zmysłów. Końcówki elektrod zajaśniały niebieskawym poświatą. Temperatura ciała podniosła się o kilka dziesiątych stopnia, a drgawki nasiliły się nieznacznie. Pompa zwiększyła obroty podnosząc przepływ chłodziwa w wymienniku ciepła. Pasy samozacisnęły się nie dopuszczając do zwiększenia ruchów kończyn.
Natężony sygnał popłynął do mózgo-zgrywacza. Tajfun impulsów przybrał na sile. Mimo, że elektryczne drgania z furią uderzyły w podzespoły urządzenia, tempo zmian pseudo-krystalicznej struktury pułapki wzrosło tylko nieznacznie. Proces zmian wymagał czasu i stabilności. Chłodu.
Sesje kokainowych zastrzyków powtarzały się jeszcze kilkukrotnie. Serum, powoli metabolizowane przez organizm dopływało cyklicznie, powodując wciąż nowe rozbłyski, na granicy przepalenia wątłej, białkowej matrycy świadomości.
Lecz wreszcie przyszedł ten moment, gdy transfer stał się kompletny. Wycieńczone ciało leżało bezwładnie w fotelu. Schładzanie dobiegło końca. Przewodami elektrycznymi nie płynęła furia i szał doznań a jedynie delikatny impuls synchronizujący pracę dwóch świadomości. Anestetyk płynący teraz w żyłach utrzymywał ciało i głowę w pół-śnie, w chemicznym spokoju.
Otworzył oczy... Wśród rozmazanych wrażeń widział tylko jedną rzecz dokładnie - zielone światło ma głównym monitorze, nieomylny znak sukcesu. Tyle prób. Tyle porażek. Dwa pokolenia samotności myśli. Ciągły pościg za bladym marzeniem. Niepewny i daleki horyzont, tyle razy na wyciągnięcie ręki i dwakroć częściej przesypujący się przez rozpaczliwie zaciśnięte garście. Wzrok poprawił się na tyle, że znaki na drugim monitorze stały się rozpoznawalne. Ostatnim wysiłkiem woli, broniąc się przed spadkiem w czerń snu spojrzał na obciążenie układu kryształu. Zaledwie dziesięć procent, zaledwie dziesięć procent, jeśli tak mały jestem wobec ogromu, to jak mali są oni - inni ?
Pasy krępujące rozsunęły się automatycznie już kilka godzin temu.
Dźwięk ostatnich słów rozniósł się w przestrzeni pokoju. Drgające membrany mikrofonów przetaczały impulsy w miedzianych żyłach przewodów...
– Sposób nie jest ważny bo w moim świecie pojęcie honoru nie istnieje. Jest tylko przyczyna i skutek. Wybór i cena. Nad wszystkim góruje świadomość. Dlatego też to nie Ty mnie zabijesz. To ja - moja świadomość - podejmuje tą decyzję. Nikt - starość, choroba, głód czy inna świadomość nie pokonają mnie. To ja, ja sam, nacisnę tłok strzykawki, abym nie istniał i nie był już więcej.
Nigdy nie zgodzę się z zegarmistrzowską wizją świata ładu i harmonii. Nawet będąc dzieckiem, nie potrafiąc jeszcze poskładać w jeden obraz myśli i wydarzeń czułem podświadomie paradoksy wizji odgórnie ustalonego planu.
Przeznaczenie nie istnieje. Mój los nie jest z góry nakreślony w gwiezdnym kalendarzu zdarzeń. Każda sekunda mojego życia może przynieść triumf bądź zagładę, czasem bez żadnego widomego związku z sekundami poprzednimi. Każde zaczerpnięcie oddechu, każde spojrzenie oczu to jeszcze jeden mikrotryumf nad uniwersalną tyranią przypadku. W każdej sekundzie czasu JA-świadomość i ja-ciało mierzę się z innymi bytami w niekończącej się walce o przetrwanie.
Czym jestem? Dlaczego chcę trwać? Co trzeba zachować, a co można poświęcić żeby przetrwać? I wreszcie czym jest "chcę"? Brzemię wątpliwości z dawna zasiadłe w mojej głowie nigdy nie dawało odpocząć. Odzywało się zawsze, czasem słabiej, czasem mocniej, jak boląc ząb. Stosy dzieł filozofów, humanistów, teologów i matematyków - w większości brednie oblepione powierzchownością wniosków. Tak niewiele świadomości wzniosło się ponad - tak niewiele potrafiło szybować jak ptaki w przestrzeni bycia.
Tak, byłem jednym z tych zaczynających karierę w garażu ojca, zarywającym noce dla przeglądania niekończących się linijek kodu. Jak wiele razy upadałem, tonąc we wściekłości i łzach. Zawsze sam. Lecz zawsze też powstawałem by iść dalej. Nikt z mojego otoczenia, a zwłaszcza wiecznie zmartwiona matka i zapracowany ojciec, nie zawrócili mnie z drogi, którą obrałem.
Ewolucyjna ślepa uliczka. Zmiany środowiskowe tak szybkie, że powolne mutacje i naturalny dobór nigdy nie nadążą. Zbieg wszystkich okoliczności i moja wola, która spięła je w czyn...
Białko, węgiel - koniec. Nie będą więcej potrzebne. Ptak nie będzie musiał żyć by istnieć. Stworzymy go w nowej przestrzeni. I tak żyjemy w iluzji naszych zmysłów.
Siedział w głębokim fotelu, zanurzony w piankową, termostatyczną otulinę. Pasy krępujące kończyny w stawach napinały się w regularnym takcie. Błyski świateł, zdeformowane kształty ciał, powykrzywiane twarze -- kokainowy szał. Nurkowanie w głębinach swojego jestestwa, w otchłaniach dawno niedotykanych zakątków mózgu -- obszarach tak generycznych i starych -- niezmiennych od tysięcy lat, neuronowych obrazów Boga, strachu, matki i śmierci. Wielkie sale w ogromnym pałacu świadomości przebywane w biegu szaleńca, skok w skok, drzwi w drzwi. Kipiel neuronowej burzy, chaos kontrolowany -- mierzony zimnymi, polimerowymi sondami elektrod dotykającymi zaledwie powierzchni skóry gładko wygolonej głowy. Miriady sygnałów, w elektrycznym tajfunie kropel, płynęły kryształowymi światłowodami, zebranymi w grubsze pęczki przyłączone do obudowy mózgo-zgrywacza. Urządzenie zanurzone w półmroku pokoju, beznamiętnie rejestrowało układ sygnałów, poddając go analizie na kilkunastu milionach poziomów i tysiącach przedziałów czasowych. Z gmatwaniny elektromagnetycznych wibracji, w bezpostaciowej początkowo strukturze zgrywacza powoli tworzył się pseudo-kryształ. Po kilkudziesięciu minutach zabiegu niektóre jego części wykazywały dobre uporządkowanie, inne pozostawały wciąż bezpostaciowe, jednorodne. A wszystko we względnej ciszy. W pewnym momencie, pompa strzykawkowa ożyła. Tłok powędrował w dół, kolejna porcja szału trafiła do żył.
Bieg przez pałac świadomości nabrał szybszego tempa. Poszczególne pokoje, już nie do odróżnienia w widokach zlewających się w jeden, rozmazany, impresjonistyczny obraz. Kakofonia dźwięków z dzieciństwa, odgłos bijącego serca, suche słowa wykładowcy, stukot obcasów na bruku, oddech -- na chwilę jasne i odseparowane by w momencie stopić się w jedno z bukietem smaków i zapachów. Synestezja -- słowo w kolorze białej kartki słownika brzmiące czerwonym kolorem ust - wychynęło na chwilę, jak ręką rozbitka z kipieli świadomości, by po chwili pogrążyć się na zawsze. Wszystko -- co tylko istniało zajaśniało razem w jednej eksplozji zmysłów. Końcówki elektrod zajaśniały niebieskawym poświatą. Temperatura ciała podniosła się o kilka dziesiątych stopnia, a drgawki nasiliły się nieznacznie. Pompa zwiększyła obroty podnosząc przepływ chłodziwa w wymienniku ciepła. Pasy samozacisnęły się nie dopuszczając do zwiększenia ruchów kończyn.
Natężony sygnał popłynął do mózgo-zgrywacza. Tajfun impulsów przybrał na sile. Mimo, że elektryczne drgania z furią uderzyły w podzespoły urządzenia, tempo zmian pseudo-krystalicznej struktury pułapki wzrosło tylko nieznacznie. Proces zmian wymagał czasu i stabilności. Chłodu.
Sesje kokainowych zastrzyków powtarzały się jeszcze kilkukrotnie. Serum, powoli metabolizowane przez organizm dopływało cyklicznie, powodując wciąż nowe rozbłyski, na granicy przepalenia wątłej, białkowej matrycy świadomości.
Lecz wreszcie przyszedł ten moment, gdy transfer stał się kompletny. Wycieńczone ciało leżało bezwładnie w fotelu. Schładzanie dobiegło końca. Przewodami elektrycznymi nie płynęła furia i szał doznań a jedynie delikatny impuls synchronizujący pracę dwóch świadomości. Anestetyk płynący teraz w żyłach utrzymywał ciało i głowę w pół-śnie, w chemicznym spokoju.
Otworzył oczy... Wśród rozmazanych wrażeń widział tylko jedną rzecz dokładnie - zielone światło ma głównym monitorze, nieomylny znak sukcesu. Tyle prób. Tyle porażek. Dwa pokolenia samotności myśli. Ciągły pościg za bladym marzeniem. Niepewny i daleki horyzont, tyle razy na wyciągnięcie ręki i dwakroć częściej przesypujący się przez rozpaczliwie zaciśnięte garście. Wzrok poprawił się na tyle, że znaki na drugim monitorze stały się rozpoznawalne. Ostatnim wysiłkiem woli, broniąc się przed spadkiem w czerń snu spojrzał na obciążenie układu kryształu. Zaledwie dziesięć procent, zaledwie dziesięć procent, jeśli tak mały jestem wobec ogromu, to jak mali są oni - inni ?
Pasy krępujące rozsunęły się automatycznie już kilka godzin temu.
Dźwięk ostatnich słów rozniósł się w przestrzeni pokoju. Drgające membrany mikrofonów przetaczały impulsy w miedzianych żyłach przewodów...
– Sposób nie jest ważny bo w moim świecie pojęcie honoru nie istnieje. Jest tylko przyczyna i skutek. Wybór i cena. Nad wszystkim góruje świadomość. Dlatego też to nie Ty mnie zabijesz. To ja - moja świadomość - podejmuje tą decyzję. Nikt - starość, choroba, głód czy inna świadomość nie pokonają mnie. To ja, ja sam, nacisnę tłok strzykawki, abym nie istniał i nie był już więcej.