29-12-2010, 11:44
Moje skromne dzieło, będące pracą na jeden z konkursów literackich organizowanych przez wydawnictwo Fabryka Słów.
Noc była, jak każda w dużym mieście, praktycznie identyczna, niezależnie od pory roku. Tego jesiennego wieczoru doskwierał wyjątkowy chłód, a w powietrzu wisiała nadchodząca burza kłębiąca się w ciemnych chmurach zawieszonych nad Detroit. Wszystkie panujące dookoła dźwięki jak śmiechy, krzyki czy odgłosy przejeżdżających samochodów tworzyły swoistą muzykę. Ulice, tak jak i za dnia tętniły życiem, z tą różnicą, że po zachodzie słońca głównie prowadziły je nie pracowite mrówki, tylko paskudne szczury. Liczne latarnie i kolorowe neony oświetlały wałęsające się prostytutki, handlarzy narkotyków oraz innych przedstawicieli marginesu społecznego. Po ciemnych kątach kryli się pijani lub naszprycowani prochami. Wszyscy gdzieś się spieszyli. Albo wracali po ciężkiej i uczciwej pracy do domu, lub też wyruszali na umówione spotkanie z dziwkami lub licho wie gdzie i z kim jeszcze.
Nicole szła spokojnie opustoszałą Woodward Avenue, jak co dzień ciesząc się z udanego dnia w pracy. Gdzieś nad jej głową rozpościerał się strzelisty budynek Broderick Tower. Tę samą trasę pokonywała raz w tygodniu od ponad roku i kojarzyła z widzenia kręcące się w okolicy szumowiny, które znając ją z klubu kilka razy ocalili jej jędrny tyłeczek od półgłówków kierujących się chucią, a nie rozumem. Oni widzieli w niej tylko Nicole, tancerkę z klubu erotycznego o wdzięcznej nazwie Hot Lips. Uważała tę pracę za bardziej ekscytującą niż siedzenie za biurkiem księgowej w pewnej firmie, jako Nicole Wells. Tańce w lokalu były trzy lub nawet cztery razy korzystniejsze nie tylko dla jej portfela, ale także dla ciała. W przeciwieństwie do koleżanek z biura, jej nie groziło sflaczenie ciała od gnicia za biurkiem. Oczywiście o jej dodatkowej pracy nie wiedział nikt ze znajomych, bo to mogłoby skutkować w nieprzyjemne i niepożądane skutki. A tego chciała za wszelką cenę uniknąć.
W pewnym momencie, po jej ciele przebiegł zimny, wręcz lodowaty dreszcz. Zdawało jej się, że słyszy za sobą odgłosy kroków, lecz nie znalazła w sobie dość odwagi, aby się odwrócić. Tyle się mówiło w mediach o świrach lub zboczeńcach kręcących się po nocy w mieście. Strach podświadomie kazał jej nogom przyspieszyć kroku. Serce waliło jej w piersi niczym młot, gdy nagle poczuła nieprzyjemny zapach, którym przesiąknięta była szmata brutalnie przyciskana do jej ust. A potem była już tylko ciemność, w którą wśliznęła się szybko i delikatnie.
Nicole przebudziła się po bliżej nieokreślonym czasie, który równie dobrze mógł trwać latami, w otulonym półmrokiem pomieszczeniu, oświetlanym o dziwo przez świece. Okna zasłonięte były czarnymi zasłonami i wyglądały na zabite deskami, gdyż nie wpadał przez nie najmniejszy promień światła księżyca czy też słońca. Dostrzegła stojący przed sobą telewizor i kątem lewego oka zauważyła fotel i siedzącą na nim postać. Wciąż odurzona nieznanym jej środkiem, odwróciła głową – słysząc przy czymś coś, co brzmiało jak łańcuch – by wbić mętny wzrok w nieznajomego.
-Witaj Nicole. Miło, że się obudziłaś. – powiedział spokojnym i wyjątkowo ciepłym głosem.
Wstał i zabrał coś ze stolika znajdującego się obok fotela. Podszedł do niej i położył rękę na policzku. Nicole dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jest skrępowana. Ręce miała związane jakimś grubym sznurem, a na jej szyi znajdowała się psia obroża z przypiętym do niej łańcuchem zaczepionym o hak wystający ze ściany.
-Co się dzieje? Gdzie jestem? Kim ty jesteś?? – krzyknęła.
Słysząc jawny strach w jej głosie, mężczyzna uśmiechnął się tak paskudnie i szyderczo, jak to tylko było możliwe. Przyglądając się swemu oprawcy, widziała twarz która zdawała się być skryta za gumową groteskową maską czerwonego diabła, wyglądającą jakby wyciągnięta z pudła z rzeczami na Halloween. Jednak po kilku sekundach wpatrywania się doszła do wniosku, że Diabeł naprawdę się uśmiechnął, a to, co brała za gumowe oblicze, było jego prawdziwą twarzą. Poczuła lodowatą kulę rosnącą w brzuchu.
Jego dłoń na jej policzku była ciepła i delikatna. Koniuszkami palców wodził po czole i lewej części twarzy kobiety. Zachowywał się niczym pragnący obdarzyć ją pieszczotami kochanek, przy którym mogłaby zapomnieć o całym świecie i rozkoszować się przyjemnościami cielesnymi. Jednak tak samo jak sprawiał wrażenie kochanka, zdawał się być kimś w niewytłumaczalny sposób, złym. Czyżby to był jeden z tych świrów?, pomyślała ze strachem Nicole. Oderwała wzrok od jego dłoni i spojrzała na to, co trzymał w drugiej. Był to pilot od telewizora.
-Zanim się bliżej poznamy, chciałbym, żebyś obejrzała moje reżyserskie dzieło. –odpowiedział, wycelował pilota w stojący pod telewizorem magnetowid i wcisnął przycisk play. - Poznaj Simone.
Głośne krzyki i zawodzenia Nicole uciekały z przerażeniem prosto z jej ust, gdy oglądała owe „reżyserskie dzieło” Diabła. Występującą w nim dziewczyny nie znała. Chociaż i tak słowo 'występująca' nie należało do szczególnie trafnych, bo ciężko było nazwać to, co się działo na taśmie. Film nie został nagrany żadnym profesjonalnym sprzętem, ogólnie należał do kategorii filmów niemych, mimo to Nicole wiedziała, kiedy Simone zawodziła z bólu, widząc, jak jej zakrwawione usta otwierają się na dłuższą chwilę, a ona sama szamoce się na podłodze. Widziała jej okaleczony język, z którego ktoś brutalnie wyrwał znajdujący się niegdyś kolczyk. Oprawca Simone stał nad nią i smagał jej ciało czymś, co wyglądało jak pejcz z drutu kolczastego, który szarpał ciało kobiety pozostawiając po każdym uderzeniu krwawe bruzdy. Dłonie i stopy kobiety zmagały się w bezsensownej próbie uwolnienia się, jednak skórzane pasy skutecznie ją krępowały. Po każdym uderzeniu szamotała się i wyginała w łuk, jakby chciała uciec przed ciosami, a jej usta otwierały się w bezgłośnym krzyku.
Diabeł stał przy Nicole, i nie wydając żadnego dźwięku przyglądając się swojemu nagraniu, podczas gdy ona sama płakała i starała się dławić ciche łkanie poprzez zaciskanie warg. Położył swoją dłoń na jej głowie i delikatnie, wręcz pieszczotliwie przeczesał palcami jej puszyste, brązowe włosy.
-Zastanawiasz się, dlaczego spotkał ją właśnie taki los? – zapytał.
Po twarzy Nicole spływały łzy wielkości groszku, a ona sama starała się nieco uspokoić, by zdołać wydusić z siebie najmniejszy dźwięk. Jednak bez skutecznie, strach zacisnął swoje niewidzialne palce na jej gardle.
Tymczasem Diabeł na taśmie sięgnął po butelkę wódki, spokojnie ją odkręcił i zaczął wylewać zawartość na poranione ciało Simone. Najwidoczniej widok trzęsącej się z bólu tancerki sprawiał mu radość, co przywodziło na myśl chore i sadystyczne zapędy. O ile był jedynie chorym zboczeńcem, a nie psychopatycznym mordercą. Simone po chwili opadła na plecy, przekrzywiła głowę a wypływająca z jej ust krew spływała po policzku, aby skapnąć na utworzoną przez ślinę kałużę. Kamera skierowana na kobietę nie pokazywała, co też robi jej oprawca. Po chwili Diabeł pojawił się w kadrze, trzymając zwykły kuchenny nóż. Przykucnął obok niej i delikatnie podniósł jej prawą dłoń. Powoli poprowadził czubek ostrza pod paznokieć kciuka i zaczął go podważać, co musiało odbyć się w akompaniamencie głośnego krzyku przepełnionego bólem, o czym świadczył wyraz twarzy tancerki, a także jej otwarte usta. Mężczyzna bez najmniejszego pośpiechu usuwał paznokcie z dłoni kobiety, delektując się jej bólem.
Samo oglądnie tego potwornego filmu sprawiało, że Nicole sama czuła ból, jakby to, co się działo z nieznaną jej kobietą, dosięgło także ją. Łzy spływały po jej twarzy jak strumień wody z odkręconego kranu. Łkała cicho, starając się zachowywać jak najciszej, z nadzieją, że przez to Diabeł zapomni o jej obecności. Przeklinała go z całego serca, żałując, że tak okrutna istota mogła chodzić po ziemi. Ba, nawet, że mogła się zrodzić z kobiety. Co też musiał przejść ten psychol, że znalazł sobie takie hobby? Czy on w ogóle miał serce? Czy też wewnątrz jego piersi była tylko pustka?
Ręka Diabła brutalnie chwyciła ją za kark i skierowała głowę kobiety w stronę telewizora, nakazując tym samym, aby oglądała jego dzieło. Nicole płakała, tłumiąc w sobie szloch, jednocześnie mocno zaciskając oczy, aby nie widzieć tego, czym chciał się z nią podzielić tajemniczy mężczyzna.
* * *
Samochód porucznika Jamesa Barnesa zatrzymał się pomiędzy dwoma radiowozami na parkingu przed starym, nieszczególnie zadbanym budynkiem motelu. Mężczyzna wysiadł z wozu, wyjął z kieszeni paczkę Camelów i sięgnął po ostatniego papierosa. Od ponad roku próbował rzucić ten szkodliwy nałóg, ale natłok pracy sprawiał, że ciągle wracał do nikotyny. Rozejrzał się dookoła. Wszędzie kręcili się funkcjonariusze, a za wyznaczonymi liniami stali gapie. Taki widok zawsze przywoływał nieodparte wrażenie, że oto ma do czynienia z kolejną paskudną sprawą i będzie musiał przez nią przebrnąć. Wypalił i wyrzucił niedopałek, który wturlał się pod koło jego wozu. Wetknął ręce do kieszeni jasnoszarego płaszcza i ruszył naprzód, przechodząc pod żółtą policyjną taśmą znaczącą miejsce przestępstwa. Mijając stojących przy drzwiach mundurowych, James skinął im na powitanie, pokazał odznakę i wszedł do pokoju, jeśli można to było pokojem nazwać.
Okna przyciemnione były przez ciemne i brudne zasłony. Ogólnie całe wnętrze i wystrój pokoju nie zachęcały do spędzenia w środku więcej czasu niż ktoś by potrzebował. W sumie, czego można było się spodziewać po tanim jak barszcz motelu, w którym wedle informacji policji dość często pojawiali się handlarze narkotyków lub członkowie ulicznych gangów, a jedynymi stałymi lokatorami mogły być jedynie karaluchy. Ale tym razem, porucznik czuł, że ma do czynienia nie z młodzikami zafascynowanymi filmami kryminalnymi o wszechmocnych gangsterach, lecz z naprawdę poważnym śledztwem. Pierwsza sprawa od kiedy otrzymał odznakę z dwiema belkami. I tak, jak się spodziewał znalazł, leżące na podłodze ciało zapakowane już w czarny, foliowy worek. Gdzieniegdzie na brudnym dywanie widniały brunatne plamy zaschniętej krwi. Kręcący się po mieszkanku fotograf błyskał raz po raz fleszem, po czym schował aparat do futerału i pożegnał się z Barnesem. Po wyjściu fotografa, do pokoju wkroczyli czuwający dotychczas przy drzwiach dwaj funkcjonariusze w czarnych kurtkach.
-Możemy zabrać już ciało? –zapytał jeden z nich, na pierwszy rzut oka żółtodziób. Takich ludzi James podziwiał za to, że mimo tak paskudnych czasów chcą zrobić coś, żeby utrzymać równowagę i sprawiedliwość wśród społeczeństwa. I wtedy właśnie przypominał sobie początki swojej kariery, jako policjanta. Z drugiej jednak strony, współczuł młodzikowi, że na początek musi być świadkiem, jak nieludzki potrafi być człowiek, zdolny odebrać życie drugiemu człowiekowi.
Skinął potwierdzająco głową.
Zgrzytnął zamek błyskawiczny i czarny worek został wyniesiony z pokoju.
Porucznik rozejrzał się po pomieszczeniu. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na zdradę w małżeństwie. Ot, niewierna żona spotkała się ze swoim kochankiem w tanim motelu, gdzie nieszczęśliwy rogacz nie mógł im przeszkodzić. Jednak po chwili mężczyzna odrzucił tę myśl. Byłoby to zbyt proste, a jeśli nawet miał rację, to wszystko nie pasowało do siebie. Gdyby jednak zdradzany mąż nakrył żonę na gorącym uczynku, czemu miałby zabijać właśnie ją i pozwolić kochankowi żony uciec? Zwykle w takich sytuacjach to właśnie ów kochanek był wynoszony z miejsca zbrodni nogami do przodu w czarnym worku. No chyba, że tym razem trafił się ktoś, kto postanowił przełamać schemat i oszczędzić kochanka zamiast ukochaną żonę. Tak, to powoli nabierało sensu. Zdradę można było wybaczyć, jednak, jaką miało się pewność, że zdradzająca osoba nie zrobi tego ponownie? Barnes podrapał się w głowę. Właśnie takich momentów w śledztwie nie znosił najbardziej, tych chwil, kiedy w głowie kłębiły się dziesiątki myśli, układających się w coraz to wymyślniejsze scenariusze.
Sierżant Terry Travis pojawił się tuż obok Barnesa znikąd, niczym duch, trzymając w worku na dowody kobiecą torebkę oraz dowód tożsamości.
-Simone Baker, lat dwadzieścia pięć.
-Kto znalazł ciało?
-Tak jak w klasycznym kryminale. Sprzątaczka imieniem Rosa. Jakąś godzinę temu, od razu po nas zadzwoniła.
-Mam złe przeczucia –oświadczył ponuro porucznik i wyszedł z pokoju. Westchnął, zastanawiając się czy przyjęcie awansu było dobrym pomysłem. Niemniej jednak nie mógł mieć do nikogo pretensji, gdyż zawsze mógł odmówić prowadzenia tej sprawy.
James zwykle miał do czynienia ze sprawami, które swe źródło miały w pieniądzach, narkotykach, seksie, a sporadyczne przypadki tyczyły się szaleńców zabijających z czystej chęci odbierania życia. Czyżby była to zbrodnia na pokaz? Papka dla mediów? Czy może raczej zapowiedź nowego seryjnego mordercy? Podszedł do stojącej w głębi korytarzu sprzątaczki. Kobieta na oko czterdziestoletnia, była nadal lekko blada i przerażona. Nic dziwnego, nie co dzień znajduje się w pracy trupa.
-Porucznik Barnes -powiedział oficjalnym tonem, dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że powinien nieco przystopować przy zszokowanej kobiecie. -Bardzo mi przykro z powodu tego, co pani widziała. Czy mogę zadać pani kilka pytań? -sięgnął do kieszeni po długopis i niewielki notesik.
Potwierdzające kiwnięcie głową.
-Kręcili się jacyś dziwni ludzie? Wyglądający jakby z mafii, czy coś w tym stylu?
Kobieta kiwnęła głową.
-Był tu pewien mężczyzna, wiem że to dziwne, ale wyglądał jak diabeł. Widząc mnie uśmiechnął się, wykonał w powietrzu znak krzyża i zniknął za rogiem. Był jak żywy. -mówiąc to, Rosa ucałowała krzyżyk z postacią Jezusa Chrystusa spoczywający na jej piersi.
-Mogłaby pani pomóc sporządzić portret pamięciowy tego osobnika?
-Nie....nie... nie widziałam dokładnie jego twarzy. Był skryty w cieniu, widziałam tylko rogi i ten paskudny uśmiech.
Przeczucie mówiło mu, że nie ma większego sensu, by męczyć sprzątaczkę niepotrzebnymi pytaniami, które i tak do niczego konkretnego by nie doprowadziły. Kobieta albo tak genialnie grała przerażoną, albo po prostu była tak poruszona tym, co się stało. Jednak porucznik postanowił postawić na tę drugą opcję, wydającą się być bardziej trafną. W końcu pracował w policji nie od dziś i znał się na ludziach.
Wkładając ręce do kieszeni, policjant ruszył korytarzem w stronę schodów, by następnie wsiąść do samochodu i odjechać. Zgodnie ze swoim zwyczajem obejrzał miejsce zbrodni i teraz mógł jedynie cierpliwie czekać na wyniki sekcji zwłok i raport techników z oględzin pokoju. Wsiadł do samochodu i ruszył przed siebie, szukając azylu, w którym mógłby uspokoić nieco myśli, pędzące w głowie niczym stado galopujących koni.
Kilkanaście minut później Barnes wszedł do pubu i usiadł przy barze, kładąc na krześle obok swój płaszcz. Powitał stojącego po przeciwnej stronie lady barmana i skinieniem głowy oznajmił, że zamawia to, co zwykle, czyli kawę i ciastko. Po kilku minutach przed porucznikiem znalazła się czarna kawa w białej filiżance i kawałek szarlotki.
-Ciężki dzień? –zagadnął barman Henry wycierając szmatką kufel do piwa.
James pociągnął łyk ciepłej kawy, od której od razu zrobiło mu się lepiej na duchu. Jednak nie do końca, gdyż czekało go zapoznanie z dokumentami dotyczącymi nowego śledztwa, które mu przydzielono.
-Na pewno będzie jeszcze cięższy. –odrzekł bez większego entuzjazmu policjant i wgryzł się w ciasto.
W telewizji właśnie leciały wieczorne wiadomości, w których poza mniej ważnymi informacjami pojawił się materiał z motelu gdzie Barnes był kilka godzin temu. Cóż, dziennikarze byli jak szczury – nie widziałeś ich, ale dostrzegałeś efekty ich pracy. Oczywiście nie to, żeby on sam gardził dziennikarzami. Tylko niekiedy wypowiadali się na tematy, o których nie mieli zielonego pojęcia, często podając fakty wyssane z palca. Reporter mówił o zabójstwie, mimo że nikt z policji nie wypowiadał się na ten temat dość obszernie. Po chwili pojawił się obraz szefa policji, Bruce'a Tyersa, który informował widzów, że wszystkie dostępne środki ludzkie policji zostały zmobilizowane do poszukiwania sprawcy i że społeczeństwo nie ma się czym niepokoić. Klasyczna gadka każdego szefa gliniarzy, bo co innego mógł powiedzieć.
-Gdyby policja wzięła się do roboty, to złapaliby tego świra! A nie, wlepiają bezsensowne mandaty! – krzyknął jeden z gości lokalu wymachując trzymanym w ręce kawałkiem papieru.
Słysząc to, Henry uniósł pytająco brew i spojrzał na dopijającego kawę porucznika.
-Co z tym robicie? –zapytał na tyle cicho, aby usłyszał to tylko zainteresowany.
-Spokojnie, złapiemy go. Tacy psychopaci zawsze popełniają błędy.
-A ile zginie przy tym osób?
-Bez obaw Henry.
Gdzieś w kieszeni koszuli Jamesa rozbrzmiał głos Elvisa Presley’a śpiewającego fragment z Love me tender. Mężczyzna wygrzebał telefon, rzucił na mrugające na wyświetlaczu nazwisko i wcisnął zieloną słuchawkę.
-Barnes, słucham? Tak, tak, dzięki. Za chwilkę będę.
Telefon komórkowy z powrotem wylądował w kieszeni, a z drugiej wyjął banknot dziesięciodolarowy i położył na ladzie przy talerzyku. Wypił resztkę chłodnej już kawy i wstał, poprawiając płaszcz. Podziękował i wyszedł z lokalu, kierując się na parking, gdzie znajdował się jego wóz. Wsiadł do środka i zapalił silnik.
Kostnica mieściła się na poziomie piwnicy i nie należała do często odwiedzanego miejsca. Więcej osób dostawało się tu na wózkach z nogami na przedzie, niż o własnych siłach. A już najbardziej niemiłe skojarzenia wiązały się z salą operacyjną, gdzie przeprowadzano sekcje zwłok. Stover spojrzał z lekkim niesmakiem na leżące przed nim ciało. Bądź, co bądź jego praca, jako patologa wymagała kontaktu z umarłymi, ale nigdy nie potrafił przyzwyczaić się do widoku zmasakrowanych ciał. Zwłaszcza do kobiecych. Sam był mężem wspaniałej kobiety i ojcem równie wspaniałej córki i nie potrafił wyobrazić sobie, jak można zranić kobietę. To, co widział tego dnia, przeszło wszelkie pojęcie.
-To prawdziwy świr James, mówię ci -powiedział ponurym głosem do stojącego obok Barnesa. Jego głos odbijał się echem od metalowego umeblowania i białych ścian prosektorium.
Porucznik sam się tego domyślił poprzez samo patrzenie na leżące na stole ciało. Wstrzymał się od komentowania i czekał na to, co miał mu do powiedzenia Danny Stover.
-Zacznijmy od góry –podszedł do głowy zmarłej i delikatnie otworzył jej usta. –Niewątpliwie była bita, o czym świadczą liczne siniaki, a także wybite zęby. Dodatkowo wlano jej coś gorącego do gardła, sądząc po treści żołądka, był to wrzątek. No i wyrwany z języka kolczyk.
Gestem ręki wskazał na tułów ofiary. Wszystko było poranione, jakby jakieś dzikie zwierzę darło jej ciało. Niektóre ochłapy skóry ledwo trzymały się całości, odsłaniając w niektórych miejscach mięśnie. To naprawdę nie był przyjemny widok.
-Rany szarpane, wykonane czymś ostrym –oświadczył- jednak dość regularne. A tu, coś jak ślady batem –przejechał palcem wskazującym wzdłuż bladej pręgi otoczonej ranami.
-Idziemy dalej –mruknął ponuro i wskazał lewą pierś kobiety –niewątpliwie tu był kolczyk, który ktoś wyrwał, tak jak i z języka.
Wzrok Barnesa spoczął na brzuchu kobiety, wzdłuż którego biegła blada linia poprzecinania czymś, co wyglądało jak nić. Przez ułamek sekundy pomyślał o cesarskim cięciu.
-Zauważyłeś, hę? Nie, to nie robota specjalisty. Cięcie i szew są niedokładne. Ale za to facet, bo tak zakładam, miał na celu znęcać się nad nią. –widząc grymas na twarzy porucznika, dodał pospiesznie: -Tak, rozciął i zszył jej brzuch, kiedy ofiara jeszcze żyła. Tak samo z resztą jak podczas wyrywania paznokci.
James położył dłoń na czole, próbując rozmasować narastający tam ból. Oczywiście próba była nieskuteczna co go jeszcze bardziej zdenerwowało. Gdy podniósł wzrok zobaczył ze patolog pozbył się rękawiczek i fartucha.
-Raport już leży na biurku starego.
-Dzięki –powiedział Barnes i uścisnął dłoń Danny'ego, po czym opuścił prosektorium, kierując się na wyznaczone spotkanie.
Idąc korytarzem, rozmyślał o tej sprawie, która zdawała się różnić od tych, które dotychczas prowadził. Zwykle chodziło o morderców, którzy zabijali z powodu chorej psychiki wynikającej z patologii rodzinnych lub traumatycznych doświadczeń, bądź też za sprawą bodźców seksualnych. Ale nigdy nie zetknął się z kimś, kto zdawałoby się, miał maniakalną obsesję zadawania bólu, co wywnioskował z oględzin ciała ofiary. Od razu doszedł do wniosku, że mogą być problemy z wytropieniem sprawcy, który najprawdopodobniej miał nieco poukładane w głowie, o ile można było tak powiedzieć.
Gdy znalazł się przed salą narad, zapukał i powoli wszedł do środka. Zasłonięte żaluzje wpuszczały minimum światła z zewnątrz. Na środku pomieszczenia znajdował się długi stół, na którym stały dwie zapalone lampki oraz wyłączony rzutnik.
-Możemy już zacząć. –powiedział szef policji odpalając trzymanego w kąciku ust papierosa.
-Otrzymaliśmy zgłoszenie o niezaginięciu niejakiej Nicole Watts –powiedział sierżant Travis, zerkając w notatnik. –zaginęła w sobotę, mąż zmartwił się że nie wróciła do domu po pracy.
-Dziś jest poniedziałek. Może to być kolejna ofiara? -James wlał do swojej szklanki odrobinę wody z dzbanka.
-Ale nie ma w tym żadnego sensu. Koleś, który zabił Simone Baker, jest świrem, i to niewątpliwie. Ofiara była instruktorką fitness, zaginiona księgową. –mruknął Terry, wertując strony swojego niewielkiego zeszyciku, w którym niczym student skrupulatnie sporządzał notatki.
-Czyli brak jakiegokolwiek schematu działania? A może to dwie różne sprawy? –zapytał szef policji, wypuszczając kłąb ciemnego dymu z ust.
-Możliwe, ale nie wykluczajmy najgorszego i nie traćmy czujności. –odezwał się po raz pierwszy mężczyzna, którego James nie znał.
Nagle drzwi do pomieszczenia stanęły otworem i stanął w nich młody funkcjonariusz.
-Dostaliśmy anonimowe zgłoszenie na temat zaginionej Nicole Wells!
* * *
Gniew - uczucie towarzyszące istotom ludzkim od zawsze, będące równie powszechne jak miłość, jednak z tą różnicą, że gniew należał do odczuć destruktywnych. W jego obliczu na wierzch wychodzą z najgłębszych zakamarków ludzkiej duszy instynkty, które zwykle staramy się ukryć. Gniew potrafi spowodować, że nawet zdawałoby się spokojny człowiek, gotowy jest nawet zabić. Tak jak miłość była siłą napędową do dobrych i szlachetnych uczynków, tak nienawiść oraz gniew kierowały ku złu i to z siłą nie do zatrzymania, będącą niekiedy przyczyną wypaczenia charakteru. Najgorsze było zatracenie się w mroku własnej duszy, które mogło prowadzić do wyniszczenia zarówno siebie samego, jak i najbliższego otoczenia. Zwykle z tej ścieżki ciężko było powrócić i tylko wystarczająco silnym się to udawało. Jednak czy można było skierować negatywne emocje na tor, który przysłużyłby się czyjemu dobru?
Takie rozmyślania, natury filozoficznej lub też konfliktu poglądów w najmniejszym stopniu nie interesowały skaczącej z dachu na dach samotnej postaci. W jego wnętrzu płonął gniew, gorejący w stopniu równym ogniom piekielnym. Mężczyzna, wyróżniający się na tle nocnego nieba w biegu uważnie rozglądał się po rozciągającej się poniżej ulicy, wyraźnie kogoś szukając. Azrail, bo pod takim imieniem żył od pewnego czasu, był świadkiem napadu na młodą kobietę, która została postrzelona w czasie szamotaniny. Łowca demonów interweniował i własnoręcznie zaniósł ranną do szpitala, a następnie pomknął przez noc, by odnaleźć sprawców. Musiał ich znaleźć i sprawić, aby zapłacili za swój czyn!
To, czego był naocznym świadkiem, od razu przypomniało mu o czymś, co chciał wymazać ze swojej pamięci. Przed oczami znów widział, jak Gwen kobieta, którą pokochał, ginie na jego oczach, zastrzelona przez Mayersa. Samo wspomnienie o byłym szefie – kłamcy i mordercy – było jak dolanie oliwy do ognia.
Podczas swojego niedługiego pobytu w mieście, łowca widział już wcześniej tych złodziejaszków wałęsających się tu i ówdzie i wiedział, gdzie też mogą się ukrywać. Udał się od razu do opuszczonego magazynu, który mieścił w oddali od centrum. Bez najmniejszego problemu wkradł się do środka przez okno i przyczaił się w mroku na jednej z belek pod sufitem. Około dwóch metrów pod nim czterech zbirów przeglądało łupy dzisiejszej nocy.
-Przecież tu nic nie ma! –warknął gniewnie pierwszy, z chustą na czole, przeglądając wysypane na prowizorycznym stole fanty. –Marne pięćdziesiąt dolców? Mamy pecha Victor.
-Nie starczy na prochy! Głupie suki! –drugi, nazwany Victorem uderzył pięścią w blat, aż podskoczyły fanty. –Po co się tak napaliłeś na tę ostatnią akcję Jim? Musiałeś strzelić? –zwrócił głowę w stronę czarnoskórego towarzysza, który milczał.
-Zamknij mordę Toad! –burknął tamten, nie przestając czyścić broni.
-Pamiętajcie, że mamy Salvatore’a do spłacenia, bo nam jajca pourywa. – rzucił czwarty.
-Ile nam zostało?
-Cztery dni i pięćset pieprzonych dolarów! –Toad cisnął pustą butelką o ścianę.
-Garret, musiałeś strzelać?! Ta kobieta mogła zginąć! –niemal wykrzyknął Victor w stronę murzyna.
Czarnoskóry nagle wstał, chwycił towarzysza za gardło i pchnął na ścianę, by po chwili przyłożyć mu broń do skroni.
-Milcz, kurwa! Żal ci głupiej suki?!
Nagle spod sufitu runęła niczym czarny piorun postać Azraila. Wykorzystując półmrok, element zaskoczenia oraz swoją szybkość, natychmiast przeszedł do ataku.
-Co jest do cholery? –krzyknął ktoś.
Łowca demonów chwycił Jima za kark i grzmotnął jego twarzą o zimny i wilgotny mur, pozostawiając na nim krwawą smugę ze złamanego nosa. Toad zebrał się na odwagę i kilkakrotnie uderzył napastnika, idąc towarzyszowi z pomocą. Niestety jego ciosy nie zrobiły na napastniku najmniejszego wrażenie. Ten akt odwagi, lub może bardziej głupoty Toada kosztował go złamaną rękę i pęknięte dwa żebra.
-Giń sukinsynu! –Syknął Garret, celując z broni w Azraila i wystrzelił.
Lewe ramię łowcy odskoczyło w tył, sprawiając, że on sam cofnął się o krok. Poczuł zimno, które po chwili zastąpiło ciepło sączącej się z rany krwi. Zmełł w ustach przekleństwo i zrobił krok naprzód. Poruszył lekko ręką, kula najwidoczniej przeleciała na wylot. Rana bynajmniej nie ugasiła zapału łowcy.
Bang!
Rozległ się kolejny huk wystrzału, niosący się echem od zimnych ścian.
Tym razem Azrail uchylił się przed mknącą w jego stronę kulą.
-Co jest? Zdychaj śmieciu!!
Ogarnięty strachem Garret zaczął strzelać niemal na ślepo. Jeden z pocisków ranił Toada w nogę, reszta bez celu wbijała się w ściany. Gdy magazynek był już pusty, czarnoskóry zbir wciąż naciskał palcem na spust z nadzieją, że z lufy wyleci chociażby jeszcze jeden pocisk. Widząc, że to daremny trud, Garret spojrzał na tajemniczego mężczyznę. Ujrzał młodzika, koło dwudziestu lat, nie więcej, który w niewyjaśniony sposób uchylał się przed kulami, które wystrzelił w jego kierunku. Zbir zamachnął się dłonią z trzymanym w niej pistoletem, by uderzyć przeciwnika w twarz.
-Zapłacisz za to, co zrobiłeś! –warknął przez zaciśnięte zęby Azrail.
Zablokował cios i natychmiast kontratakował, wyprowadzając uderzenie w bok czarnoskórego. Siła uderzenia była na tyle duża, że czuł pękające pod palcami żebra złodziejaszka. Łowca nie kierował się rozsądkiem, tylko dziką żądzą zemsty za cudzą krzywdę. Ciągle przed oczami miał dwie sceny, które nachodziły na siebie, śmierć Gwen i dzisiejszy napad na kobietę. Jakże te obrazy zdawały się być podobne. Azrail zasypywał zbira, a może i mordercę, silnymi ciosami, które mogły z łatwością łamać kości. Gdy zobaczył krwawą miazgę zamiast jego twarzy i zalaną krwią pierś, zwolnił uścisk i pchnął mężczyznę na ścianę. Garret, jęcząc z bólu i plując śliną zmieszana z krwią, osunął się na podłogę i skulił jak zbity pies. Przez moment łowca demonów widział leżącego przed sobą Mayersa. Gdy tylko fala gniewu odpłynęła, trzeźwo spojrzał na przerażonych i pobitych złodziejaszków. Ostatni z nich, siedział skulony w kacie i trząsł się ze strachu.
Kątem oka zerknął na stolik z fantami. Podszedł bliżej i obrzucił spojrzeniem leżące na nim rzeczy, które postanowił oddać widząc wśród nich portfele i inne kosztowności. Jednak najbardziej jego uwagę zwróciła gazeta, przykrywająca blat z kawałka deski. Nad czarno - białą fotografia, której nie widział w całości krzyczał wielkimi literami nagłówek: „PSYCHOPATA MORDUJE W DETROIT?”
Noc była, jak każda w dużym mieście, praktycznie identyczna, niezależnie od pory roku. Tego jesiennego wieczoru doskwierał wyjątkowy chłód, a w powietrzu wisiała nadchodząca burza kłębiąca się w ciemnych chmurach zawieszonych nad Detroit. Wszystkie panujące dookoła dźwięki jak śmiechy, krzyki czy odgłosy przejeżdżających samochodów tworzyły swoistą muzykę. Ulice, tak jak i za dnia tętniły życiem, z tą różnicą, że po zachodzie słońca głównie prowadziły je nie pracowite mrówki, tylko paskudne szczury. Liczne latarnie i kolorowe neony oświetlały wałęsające się prostytutki, handlarzy narkotyków oraz innych przedstawicieli marginesu społecznego. Po ciemnych kątach kryli się pijani lub naszprycowani prochami. Wszyscy gdzieś się spieszyli. Albo wracali po ciężkiej i uczciwej pracy do domu, lub też wyruszali na umówione spotkanie z dziwkami lub licho wie gdzie i z kim jeszcze.
Nicole szła spokojnie opustoszałą Woodward Avenue, jak co dzień ciesząc się z udanego dnia w pracy. Gdzieś nad jej głową rozpościerał się strzelisty budynek Broderick Tower. Tę samą trasę pokonywała raz w tygodniu od ponad roku i kojarzyła z widzenia kręcące się w okolicy szumowiny, które znając ją z klubu kilka razy ocalili jej jędrny tyłeczek od półgłówków kierujących się chucią, a nie rozumem. Oni widzieli w niej tylko Nicole, tancerkę z klubu erotycznego o wdzięcznej nazwie Hot Lips. Uważała tę pracę za bardziej ekscytującą niż siedzenie za biurkiem księgowej w pewnej firmie, jako Nicole Wells. Tańce w lokalu były trzy lub nawet cztery razy korzystniejsze nie tylko dla jej portfela, ale także dla ciała. W przeciwieństwie do koleżanek z biura, jej nie groziło sflaczenie ciała od gnicia za biurkiem. Oczywiście o jej dodatkowej pracy nie wiedział nikt ze znajomych, bo to mogłoby skutkować w nieprzyjemne i niepożądane skutki. A tego chciała za wszelką cenę uniknąć.
W pewnym momencie, po jej ciele przebiegł zimny, wręcz lodowaty dreszcz. Zdawało jej się, że słyszy za sobą odgłosy kroków, lecz nie znalazła w sobie dość odwagi, aby się odwrócić. Tyle się mówiło w mediach o świrach lub zboczeńcach kręcących się po nocy w mieście. Strach podświadomie kazał jej nogom przyspieszyć kroku. Serce waliło jej w piersi niczym młot, gdy nagle poczuła nieprzyjemny zapach, którym przesiąknięta była szmata brutalnie przyciskana do jej ust. A potem była już tylko ciemność, w którą wśliznęła się szybko i delikatnie.
Nicole przebudziła się po bliżej nieokreślonym czasie, który równie dobrze mógł trwać latami, w otulonym półmrokiem pomieszczeniu, oświetlanym o dziwo przez świece. Okna zasłonięte były czarnymi zasłonami i wyglądały na zabite deskami, gdyż nie wpadał przez nie najmniejszy promień światła księżyca czy też słońca. Dostrzegła stojący przed sobą telewizor i kątem lewego oka zauważyła fotel i siedzącą na nim postać. Wciąż odurzona nieznanym jej środkiem, odwróciła głową – słysząc przy czymś coś, co brzmiało jak łańcuch – by wbić mętny wzrok w nieznajomego.
-Witaj Nicole. Miło, że się obudziłaś. – powiedział spokojnym i wyjątkowo ciepłym głosem.
Wstał i zabrał coś ze stolika znajdującego się obok fotela. Podszedł do niej i położył rękę na policzku. Nicole dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jest skrępowana. Ręce miała związane jakimś grubym sznurem, a na jej szyi znajdowała się psia obroża z przypiętym do niej łańcuchem zaczepionym o hak wystający ze ściany.
-Co się dzieje? Gdzie jestem? Kim ty jesteś?? – krzyknęła.
Słysząc jawny strach w jej głosie, mężczyzna uśmiechnął się tak paskudnie i szyderczo, jak to tylko było możliwe. Przyglądając się swemu oprawcy, widziała twarz która zdawała się być skryta za gumową groteskową maską czerwonego diabła, wyglądającą jakby wyciągnięta z pudła z rzeczami na Halloween. Jednak po kilku sekundach wpatrywania się doszła do wniosku, że Diabeł naprawdę się uśmiechnął, a to, co brała za gumowe oblicze, było jego prawdziwą twarzą. Poczuła lodowatą kulę rosnącą w brzuchu.
Jego dłoń na jej policzku była ciepła i delikatna. Koniuszkami palców wodził po czole i lewej części twarzy kobiety. Zachowywał się niczym pragnący obdarzyć ją pieszczotami kochanek, przy którym mogłaby zapomnieć o całym świecie i rozkoszować się przyjemnościami cielesnymi. Jednak tak samo jak sprawiał wrażenie kochanka, zdawał się być kimś w niewytłumaczalny sposób, złym. Czyżby to był jeden z tych świrów?, pomyślała ze strachem Nicole. Oderwała wzrok od jego dłoni i spojrzała na to, co trzymał w drugiej. Był to pilot od telewizora.
-Zanim się bliżej poznamy, chciałbym, żebyś obejrzała moje reżyserskie dzieło. –odpowiedział, wycelował pilota w stojący pod telewizorem magnetowid i wcisnął przycisk play. - Poznaj Simone.
Głośne krzyki i zawodzenia Nicole uciekały z przerażeniem prosto z jej ust, gdy oglądała owe „reżyserskie dzieło” Diabła. Występującą w nim dziewczyny nie znała. Chociaż i tak słowo 'występująca' nie należało do szczególnie trafnych, bo ciężko było nazwać to, co się działo na taśmie. Film nie został nagrany żadnym profesjonalnym sprzętem, ogólnie należał do kategorii filmów niemych, mimo to Nicole wiedziała, kiedy Simone zawodziła z bólu, widząc, jak jej zakrwawione usta otwierają się na dłuższą chwilę, a ona sama szamoce się na podłodze. Widziała jej okaleczony język, z którego ktoś brutalnie wyrwał znajdujący się niegdyś kolczyk. Oprawca Simone stał nad nią i smagał jej ciało czymś, co wyglądało jak pejcz z drutu kolczastego, który szarpał ciało kobiety pozostawiając po każdym uderzeniu krwawe bruzdy. Dłonie i stopy kobiety zmagały się w bezsensownej próbie uwolnienia się, jednak skórzane pasy skutecznie ją krępowały. Po każdym uderzeniu szamotała się i wyginała w łuk, jakby chciała uciec przed ciosami, a jej usta otwierały się w bezgłośnym krzyku.
Diabeł stał przy Nicole, i nie wydając żadnego dźwięku przyglądając się swojemu nagraniu, podczas gdy ona sama płakała i starała się dławić ciche łkanie poprzez zaciskanie warg. Położył swoją dłoń na jej głowie i delikatnie, wręcz pieszczotliwie przeczesał palcami jej puszyste, brązowe włosy.
-Zastanawiasz się, dlaczego spotkał ją właśnie taki los? – zapytał.
Po twarzy Nicole spływały łzy wielkości groszku, a ona sama starała się nieco uspokoić, by zdołać wydusić z siebie najmniejszy dźwięk. Jednak bez skutecznie, strach zacisnął swoje niewidzialne palce na jej gardle.
Tymczasem Diabeł na taśmie sięgnął po butelkę wódki, spokojnie ją odkręcił i zaczął wylewać zawartość na poranione ciało Simone. Najwidoczniej widok trzęsącej się z bólu tancerki sprawiał mu radość, co przywodziło na myśl chore i sadystyczne zapędy. O ile był jedynie chorym zboczeńcem, a nie psychopatycznym mordercą. Simone po chwili opadła na plecy, przekrzywiła głowę a wypływająca z jej ust krew spływała po policzku, aby skapnąć na utworzoną przez ślinę kałużę. Kamera skierowana na kobietę nie pokazywała, co też robi jej oprawca. Po chwili Diabeł pojawił się w kadrze, trzymając zwykły kuchenny nóż. Przykucnął obok niej i delikatnie podniósł jej prawą dłoń. Powoli poprowadził czubek ostrza pod paznokieć kciuka i zaczął go podważać, co musiało odbyć się w akompaniamencie głośnego krzyku przepełnionego bólem, o czym świadczył wyraz twarzy tancerki, a także jej otwarte usta. Mężczyzna bez najmniejszego pośpiechu usuwał paznokcie z dłoni kobiety, delektując się jej bólem.
Samo oglądnie tego potwornego filmu sprawiało, że Nicole sama czuła ból, jakby to, co się działo z nieznaną jej kobietą, dosięgło także ją. Łzy spływały po jej twarzy jak strumień wody z odkręconego kranu. Łkała cicho, starając się zachowywać jak najciszej, z nadzieją, że przez to Diabeł zapomni o jej obecności. Przeklinała go z całego serca, żałując, że tak okrutna istota mogła chodzić po ziemi. Ba, nawet, że mogła się zrodzić z kobiety. Co też musiał przejść ten psychol, że znalazł sobie takie hobby? Czy on w ogóle miał serce? Czy też wewnątrz jego piersi była tylko pustka?
Ręka Diabła brutalnie chwyciła ją za kark i skierowała głowę kobiety w stronę telewizora, nakazując tym samym, aby oglądała jego dzieło. Nicole płakała, tłumiąc w sobie szloch, jednocześnie mocno zaciskając oczy, aby nie widzieć tego, czym chciał się z nią podzielić tajemniczy mężczyzna.
* * *
Samochód porucznika Jamesa Barnesa zatrzymał się pomiędzy dwoma radiowozami na parkingu przed starym, nieszczególnie zadbanym budynkiem motelu. Mężczyzna wysiadł z wozu, wyjął z kieszeni paczkę Camelów i sięgnął po ostatniego papierosa. Od ponad roku próbował rzucić ten szkodliwy nałóg, ale natłok pracy sprawiał, że ciągle wracał do nikotyny. Rozejrzał się dookoła. Wszędzie kręcili się funkcjonariusze, a za wyznaczonymi liniami stali gapie. Taki widok zawsze przywoływał nieodparte wrażenie, że oto ma do czynienia z kolejną paskudną sprawą i będzie musiał przez nią przebrnąć. Wypalił i wyrzucił niedopałek, który wturlał się pod koło jego wozu. Wetknął ręce do kieszeni jasnoszarego płaszcza i ruszył naprzód, przechodząc pod żółtą policyjną taśmą znaczącą miejsce przestępstwa. Mijając stojących przy drzwiach mundurowych, James skinął im na powitanie, pokazał odznakę i wszedł do pokoju, jeśli można to było pokojem nazwać.
Okna przyciemnione były przez ciemne i brudne zasłony. Ogólnie całe wnętrze i wystrój pokoju nie zachęcały do spędzenia w środku więcej czasu niż ktoś by potrzebował. W sumie, czego można było się spodziewać po tanim jak barszcz motelu, w którym wedle informacji policji dość często pojawiali się handlarze narkotyków lub członkowie ulicznych gangów, a jedynymi stałymi lokatorami mogły być jedynie karaluchy. Ale tym razem, porucznik czuł, że ma do czynienia nie z młodzikami zafascynowanymi filmami kryminalnymi o wszechmocnych gangsterach, lecz z naprawdę poważnym śledztwem. Pierwsza sprawa od kiedy otrzymał odznakę z dwiema belkami. I tak, jak się spodziewał znalazł, leżące na podłodze ciało zapakowane już w czarny, foliowy worek. Gdzieniegdzie na brudnym dywanie widniały brunatne plamy zaschniętej krwi. Kręcący się po mieszkanku fotograf błyskał raz po raz fleszem, po czym schował aparat do futerału i pożegnał się z Barnesem. Po wyjściu fotografa, do pokoju wkroczyli czuwający dotychczas przy drzwiach dwaj funkcjonariusze w czarnych kurtkach.
-Możemy zabrać już ciało? –zapytał jeden z nich, na pierwszy rzut oka żółtodziób. Takich ludzi James podziwiał za to, że mimo tak paskudnych czasów chcą zrobić coś, żeby utrzymać równowagę i sprawiedliwość wśród społeczeństwa. I wtedy właśnie przypominał sobie początki swojej kariery, jako policjanta. Z drugiej jednak strony, współczuł młodzikowi, że na początek musi być świadkiem, jak nieludzki potrafi być człowiek, zdolny odebrać życie drugiemu człowiekowi.
Skinął potwierdzająco głową.
Zgrzytnął zamek błyskawiczny i czarny worek został wyniesiony z pokoju.
Porucznik rozejrzał się po pomieszczeniu. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na zdradę w małżeństwie. Ot, niewierna żona spotkała się ze swoim kochankiem w tanim motelu, gdzie nieszczęśliwy rogacz nie mógł im przeszkodzić. Jednak po chwili mężczyzna odrzucił tę myśl. Byłoby to zbyt proste, a jeśli nawet miał rację, to wszystko nie pasowało do siebie. Gdyby jednak zdradzany mąż nakrył żonę na gorącym uczynku, czemu miałby zabijać właśnie ją i pozwolić kochankowi żony uciec? Zwykle w takich sytuacjach to właśnie ów kochanek był wynoszony z miejsca zbrodni nogami do przodu w czarnym worku. No chyba, że tym razem trafił się ktoś, kto postanowił przełamać schemat i oszczędzić kochanka zamiast ukochaną żonę. Tak, to powoli nabierało sensu. Zdradę można było wybaczyć, jednak, jaką miało się pewność, że zdradzająca osoba nie zrobi tego ponownie? Barnes podrapał się w głowę. Właśnie takich momentów w śledztwie nie znosił najbardziej, tych chwil, kiedy w głowie kłębiły się dziesiątki myśli, układających się w coraz to wymyślniejsze scenariusze.
Sierżant Terry Travis pojawił się tuż obok Barnesa znikąd, niczym duch, trzymając w worku na dowody kobiecą torebkę oraz dowód tożsamości.
-Simone Baker, lat dwadzieścia pięć.
-Kto znalazł ciało?
-Tak jak w klasycznym kryminale. Sprzątaczka imieniem Rosa. Jakąś godzinę temu, od razu po nas zadzwoniła.
-Mam złe przeczucia –oświadczył ponuro porucznik i wyszedł z pokoju. Westchnął, zastanawiając się czy przyjęcie awansu było dobrym pomysłem. Niemniej jednak nie mógł mieć do nikogo pretensji, gdyż zawsze mógł odmówić prowadzenia tej sprawy.
James zwykle miał do czynienia ze sprawami, które swe źródło miały w pieniądzach, narkotykach, seksie, a sporadyczne przypadki tyczyły się szaleńców zabijających z czystej chęci odbierania życia. Czyżby była to zbrodnia na pokaz? Papka dla mediów? Czy może raczej zapowiedź nowego seryjnego mordercy? Podszedł do stojącej w głębi korytarzu sprzątaczki. Kobieta na oko czterdziestoletnia, była nadal lekko blada i przerażona. Nic dziwnego, nie co dzień znajduje się w pracy trupa.
-Porucznik Barnes -powiedział oficjalnym tonem, dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że powinien nieco przystopować przy zszokowanej kobiecie. -Bardzo mi przykro z powodu tego, co pani widziała. Czy mogę zadać pani kilka pytań? -sięgnął do kieszeni po długopis i niewielki notesik.
Potwierdzające kiwnięcie głową.
-Kręcili się jacyś dziwni ludzie? Wyglądający jakby z mafii, czy coś w tym stylu?
Kobieta kiwnęła głową.
-Był tu pewien mężczyzna, wiem że to dziwne, ale wyglądał jak diabeł. Widząc mnie uśmiechnął się, wykonał w powietrzu znak krzyża i zniknął za rogiem. Był jak żywy. -mówiąc to, Rosa ucałowała krzyżyk z postacią Jezusa Chrystusa spoczywający na jej piersi.
-Mogłaby pani pomóc sporządzić portret pamięciowy tego osobnika?
-Nie....nie... nie widziałam dokładnie jego twarzy. Był skryty w cieniu, widziałam tylko rogi i ten paskudny uśmiech.
Przeczucie mówiło mu, że nie ma większego sensu, by męczyć sprzątaczkę niepotrzebnymi pytaniami, które i tak do niczego konkretnego by nie doprowadziły. Kobieta albo tak genialnie grała przerażoną, albo po prostu była tak poruszona tym, co się stało. Jednak porucznik postanowił postawić na tę drugą opcję, wydającą się być bardziej trafną. W końcu pracował w policji nie od dziś i znał się na ludziach.
Wkładając ręce do kieszeni, policjant ruszył korytarzem w stronę schodów, by następnie wsiąść do samochodu i odjechać. Zgodnie ze swoim zwyczajem obejrzał miejsce zbrodni i teraz mógł jedynie cierpliwie czekać na wyniki sekcji zwłok i raport techników z oględzin pokoju. Wsiadł do samochodu i ruszył przed siebie, szukając azylu, w którym mógłby uspokoić nieco myśli, pędzące w głowie niczym stado galopujących koni.
Kilkanaście minut później Barnes wszedł do pubu i usiadł przy barze, kładąc na krześle obok swój płaszcz. Powitał stojącego po przeciwnej stronie lady barmana i skinieniem głowy oznajmił, że zamawia to, co zwykle, czyli kawę i ciastko. Po kilku minutach przed porucznikiem znalazła się czarna kawa w białej filiżance i kawałek szarlotki.
-Ciężki dzień? –zagadnął barman Henry wycierając szmatką kufel do piwa.
James pociągnął łyk ciepłej kawy, od której od razu zrobiło mu się lepiej na duchu. Jednak nie do końca, gdyż czekało go zapoznanie z dokumentami dotyczącymi nowego śledztwa, które mu przydzielono.
-Na pewno będzie jeszcze cięższy. –odrzekł bez większego entuzjazmu policjant i wgryzł się w ciasto.
W telewizji właśnie leciały wieczorne wiadomości, w których poza mniej ważnymi informacjami pojawił się materiał z motelu gdzie Barnes był kilka godzin temu. Cóż, dziennikarze byli jak szczury – nie widziałeś ich, ale dostrzegałeś efekty ich pracy. Oczywiście nie to, żeby on sam gardził dziennikarzami. Tylko niekiedy wypowiadali się na tematy, o których nie mieli zielonego pojęcia, często podając fakty wyssane z palca. Reporter mówił o zabójstwie, mimo że nikt z policji nie wypowiadał się na ten temat dość obszernie. Po chwili pojawił się obraz szefa policji, Bruce'a Tyersa, który informował widzów, że wszystkie dostępne środki ludzkie policji zostały zmobilizowane do poszukiwania sprawcy i że społeczeństwo nie ma się czym niepokoić. Klasyczna gadka każdego szefa gliniarzy, bo co innego mógł powiedzieć.
-Gdyby policja wzięła się do roboty, to złapaliby tego świra! A nie, wlepiają bezsensowne mandaty! – krzyknął jeden z gości lokalu wymachując trzymanym w ręce kawałkiem papieru.
Słysząc to, Henry uniósł pytająco brew i spojrzał na dopijającego kawę porucznika.
-Co z tym robicie? –zapytał na tyle cicho, aby usłyszał to tylko zainteresowany.
-Spokojnie, złapiemy go. Tacy psychopaci zawsze popełniają błędy.
-A ile zginie przy tym osób?
-Bez obaw Henry.
Gdzieś w kieszeni koszuli Jamesa rozbrzmiał głos Elvisa Presley’a śpiewającego fragment z Love me tender. Mężczyzna wygrzebał telefon, rzucił na mrugające na wyświetlaczu nazwisko i wcisnął zieloną słuchawkę.
-Barnes, słucham? Tak, tak, dzięki. Za chwilkę będę.
Telefon komórkowy z powrotem wylądował w kieszeni, a z drugiej wyjął banknot dziesięciodolarowy i położył na ladzie przy talerzyku. Wypił resztkę chłodnej już kawy i wstał, poprawiając płaszcz. Podziękował i wyszedł z lokalu, kierując się na parking, gdzie znajdował się jego wóz. Wsiadł do środka i zapalił silnik.
Kostnica mieściła się na poziomie piwnicy i nie należała do często odwiedzanego miejsca. Więcej osób dostawało się tu na wózkach z nogami na przedzie, niż o własnych siłach. A już najbardziej niemiłe skojarzenia wiązały się z salą operacyjną, gdzie przeprowadzano sekcje zwłok. Stover spojrzał z lekkim niesmakiem na leżące przed nim ciało. Bądź, co bądź jego praca, jako patologa wymagała kontaktu z umarłymi, ale nigdy nie potrafił przyzwyczaić się do widoku zmasakrowanych ciał. Zwłaszcza do kobiecych. Sam był mężem wspaniałej kobiety i ojcem równie wspaniałej córki i nie potrafił wyobrazić sobie, jak można zranić kobietę. To, co widział tego dnia, przeszło wszelkie pojęcie.
-To prawdziwy świr James, mówię ci -powiedział ponurym głosem do stojącego obok Barnesa. Jego głos odbijał się echem od metalowego umeblowania i białych ścian prosektorium.
Porucznik sam się tego domyślił poprzez samo patrzenie na leżące na stole ciało. Wstrzymał się od komentowania i czekał na to, co miał mu do powiedzenia Danny Stover.
-Zacznijmy od góry –podszedł do głowy zmarłej i delikatnie otworzył jej usta. –Niewątpliwie była bita, o czym świadczą liczne siniaki, a także wybite zęby. Dodatkowo wlano jej coś gorącego do gardła, sądząc po treści żołądka, był to wrzątek. No i wyrwany z języka kolczyk.
Gestem ręki wskazał na tułów ofiary. Wszystko było poranione, jakby jakieś dzikie zwierzę darło jej ciało. Niektóre ochłapy skóry ledwo trzymały się całości, odsłaniając w niektórych miejscach mięśnie. To naprawdę nie był przyjemny widok.
-Rany szarpane, wykonane czymś ostrym –oświadczył- jednak dość regularne. A tu, coś jak ślady batem –przejechał palcem wskazującym wzdłuż bladej pręgi otoczonej ranami.
-Idziemy dalej –mruknął ponuro i wskazał lewą pierś kobiety –niewątpliwie tu był kolczyk, który ktoś wyrwał, tak jak i z języka.
Wzrok Barnesa spoczął na brzuchu kobiety, wzdłuż którego biegła blada linia poprzecinania czymś, co wyglądało jak nić. Przez ułamek sekundy pomyślał o cesarskim cięciu.
-Zauważyłeś, hę? Nie, to nie robota specjalisty. Cięcie i szew są niedokładne. Ale za to facet, bo tak zakładam, miał na celu znęcać się nad nią. –widząc grymas na twarzy porucznika, dodał pospiesznie: -Tak, rozciął i zszył jej brzuch, kiedy ofiara jeszcze żyła. Tak samo z resztą jak podczas wyrywania paznokci.
James położył dłoń na czole, próbując rozmasować narastający tam ból. Oczywiście próba była nieskuteczna co go jeszcze bardziej zdenerwowało. Gdy podniósł wzrok zobaczył ze patolog pozbył się rękawiczek i fartucha.
-Raport już leży na biurku starego.
-Dzięki –powiedział Barnes i uścisnął dłoń Danny'ego, po czym opuścił prosektorium, kierując się na wyznaczone spotkanie.
Idąc korytarzem, rozmyślał o tej sprawie, która zdawała się różnić od tych, które dotychczas prowadził. Zwykle chodziło o morderców, którzy zabijali z powodu chorej psychiki wynikającej z patologii rodzinnych lub traumatycznych doświadczeń, bądź też za sprawą bodźców seksualnych. Ale nigdy nie zetknął się z kimś, kto zdawałoby się, miał maniakalną obsesję zadawania bólu, co wywnioskował z oględzin ciała ofiary. Od razu doszedł do wniosku, że mogą być problemy z wytropieniem sprawcy, który najprawdopodobniej miał nieco poukładane w głowie, o ile można było tak powiedzieć.
Gdy znalazł się przed salą narad, zapukał i powoli wszedł do środka. Zasłonięte żaluzje wpuszczały minimum światła z zewnątrz. Na środku pomieszczenia znajdował się długi stół, na którym stały dwie zapalone lampki oraz wyłączony rzutnik.
-Możemy już zacząć. –powiedział szef policji odpalając trzymanego w kąciku ust papierosa.
-Otrzymaliśmy zgłoszenie o niezaginięciu niejakiej Nicole Watts –powiedział sierżant Travis, zerkając w notatnik. –zaginęła w sobotę, mąż zmartwił się że nie wróciła do domu po pracy.
-Dziś jest poniedziałek. Może to być kolejna ofiara? -James wlał do swojej szklanki odrobinę wody z dzbanka.
-Ale nie ma w tym żadnego sensu. Koleś, który zabił Simone Baker, jest świrem, i to niewątpliwie. Ofiara była instruktorką fitness, zaginiona księgową. –mruknął Terry, wertując strony swojego niewielkiego zeszyciku, w którym niczym student skrupulatnie sporządzał notatki.
-Czyli brak jakiegokolwiek schematu działania? A może to dwie różne sprawy? –zapytał szef policji, wypuszczając kłąb ciemnego dymu z ust.
-Możliwe, ale nie wykluczajmy najgorszego i nie traćmy czujności. –odezwał się po raz pierwszy mężczyzna, którego James nie znał.
Nagle drzwi do pomieszczenia stanęły otworem i stanął w nich młody funkcjonariusz.
-Dostaliśmy anonimowe zgłoszenie na temat zaginionej Nicole Wells!
* * *
Gniew - uczucie towarzyszące istotom ludzkim od zawsze, będące równie powszechne jak miłość, jednak z tą różnicą, że gniew należał do odczuć destruktywnych. W jego obliczu na wierzch wychodzą z najgłębszych zakamarków ludzkiej duszy instynkty, które zwykle staramy się ukryć. Gniew potrafi spowodować, że nawet zdawałoby się spokojny człowiek, gotowy jest nawet zabić. Tak jak miłość była siłą napędową do dobrych i szlachetnych uczynków, tak nienawiść oraz gniew kierowały ku złu i to z siłą nie do zatrzymania, będącą niekiedy przyczyną wypaczenia charakteru. Najgorsze było zatracenie się w mroku własnej duszy, które mogło prowadzić do wyniszczenia zarówno siebie samego, jak i najbliższego otoczenia. Zwykle z tej ścieżki ciężko było powrócić i tylko wystarczająco silnym się to udawało. Jednak czy można było skierować negatywne emocje na tor, który przysłużyłby się czyjemu dobru?
Takie rozmyślania, natury filozoficznej lub też konfliktu poglądów w najmniejszym stopniu nie interesowały skaczącej z dachu na dach samotnej postaci. W jego wnętrzu płonął gniew, gorejący w stopniu równym ogniom piekielnym. Mężczyzna, wyróżniający się na tle nocnego nieba w biegu uważnie rozglądał się po rozciągającej się poniżej ulicy, wyraźnie kogoś szukając. Azrail, bo pod takim imieniem żył od pewnego czasu, był świadkiem napadu na młodą kobietę, która została postrzelona w czasie szamotaniny. Łowca demonów interweniował i własnoręcznie zaniósł ranną do szpitala, a następnie pomknął przez noc, by odnaleźć sprawców. Musiał ich znaleźć i sprawić, aby zapłacili za swój czyn!
To, czego był naocznym świadkiem, od razu przypomniało mu o czymś, co chciał wymazać ze swojej pamięci. Przed oczami znów widział, jak Gwen kobieta, którą pokochał, ginie na jego oczach, zastrzelona przez Mayersa. Samo wspomnienie o byłym szefie – kłamcy i mordercy – było jak dolanie oliwy do ognia.
Podczas swojego niedługiego pobytu w mieście, łowca widział już wcześniej tych złodziejaszków wałęsających się tu i ówdzie i wiedział, gdzie też mogą się ukrywać. Udał się od razu do opuszczonego magazynu, który mieścił w oddali od centrum. Bez najmniejszego problemu wkradł się do środka przez okno i przyczaił się w mroku na jednej z belek pod sufitem. Około dwóch metrów pod nim czterech zbirów przeglądało łupy dzisiejszej nocy.
-Przecież tu nic nie ma! –warknął gniewnie pierwszy, z chustą na czole, przeglądając wysypane na prowizorycznym stole fanty. –Marne pięćdziesiąt dolców? Mamy pecha Victor.
-Nie starczy na prochy! Głupie suki! –drugi, nazwany Victorem uderzył pięścią w blat, aż podskoczyły fanty. –Po co się tak napaliłeś na tę ostatnią akcję Jim? Musiałeś strzelić? –zwrócił głowę w stronę czarnoskórego towarzysza, który milczał.
-Zamknij mordę Toad! –burknął tamten, nie przestając czyścić broni.
-Pamiętajcie, że mamy Salvatore’a do spłacenia, bo nam jajca pourywa. – rzucił czwarty.
-Ile nam zostało?
-Cztery dni i pięćset pieprzonych dolarów! –Toad cisnął pustą butelką o ścianę.
-Garret, musiałeś strzelać?! Ta kobieta mogła zginąć! –niemal wykrzyknął Victor w stronę murzyna.
Czarnoskóry nagle wstał, chwycił towarzysza za gardło i pchnął na ścianę, by po chwili przyłożyć mu broń do skroni.
-Milcz, kurwa! Żal ci głupiej suki?!
Nagle spod sufitu runęła niczym czarny piorun postać Azraila. Wykorzystując półmrok, element zaskoczenia oraz swoją szybkość, natychmiast przeszedł do ataku.
-Co jest do cholery? –krzyknął ktoś.
Łowca demonów chwycił Jima za kark i grzmotnął jego twarzą o zimny i wilgotny mur, pozostawiając na nim krwawą smugę ze złamanego nosa. Toad zebrał się na odwagę i kilkakrotnie uderzył napastnika, idąc towarzyszowi z pomocą. Niestety jego ciosy nie zrobiły na napastniku najmniejszego wrażenie. Ten akt odwagi, lub może bardziej głupoty Toada kosztował go złamaną rękę i pęknięte dwa żebra.
-Giń sukinsynu! –Syknął Garret, celując z broni w Azraila i wystrzelił.
Lewe ramię łowcy odskoczyło w tył, sprawiając, że on sam cofnął się o krok. Poczuł zimno, które po chwili zastąpiło ciepło sączącej się z rany krwi. Zmełł w ustach przekleństwo i zrobił krok naprzód. Poruszył lekko ręką, kula najwidoczniej przeleciała na wylot. Rana bynajmniej nie ugasiła zapału łowcy.
Bang!
Rozległ się kolejny huk wystrzału, niosący się echem od zimnych ścian.
Tym razem Azrail uchylił się przed mknącą w jego stronę kulą.
-Co jest? Zdychaj śmieciu!!
Ogarnięty strachem Garret zaczął strzelać niemal na ślepo. Jeden z pocisków ranił Toada w nogę, reszta bez celu wbijała się w ściany. Gdy magazynek był już pusty, czarnoskóry zbir wciąż naciskał palcem na spust z nadzieją, że z lufy wyleci chociażby jeszcze jeden pocisk. Widząc, że to daremny trud, Garret spojrzał na tajemniczego mężczyznę. Ujrzał młodzika, koło dwudziestu lat, nie więcej, który w niewyjaśniony sposób uchylał się przed kulami, które wystrzelił w jego kierunku. Zbir zamachnął się dłonią z trzymanym w niej pistoletem, by uderzyć przeciwnika w twarz.
-Zapłacisz za to, co zrobiłeś! –warknął przez zaciśnięte zęby Azrail.
Zablokował cios i natychmiast kontratakował, wyprowadzając uderzenie w bok czarnoskórego. Siła uderzenia była na tyle duża, że czuł pękające pod palcami żebra złodziejaszka. Łowca nie kierował się rozsądkiem, tylko dziką żądzą zemsty za cudzą krzywdę. Ciągle przed oczami miał dwie sceny, które nachodziły na siebie, śmierć Gwen i dzisiejszy napad na kobietę. Jakże te obrazy zdawały się być podobne. Azrail zasypywał zbira, a może i mordercę, silnymi ciosami, które mogły z łatwością łamać kości. Gdy zobaczył krwawą miazgę zamiast jego twarzy i zalaną krwią pierś, zwolnił uścisk i pchnął mężczyznę na ścianę. Garret, jęcząc z bólu i plując śliną zmieszana z krwią, osunął się na podłogę i skulił jak zbity pies. Przez moment łowca demonów widział leżącego przed sobą Mayersa. Gdy tylko fala gniewu odpłynęła, trzeźwo spojrzał na przerażonych i pobitych złodziejaszków. Ostatni z nich, siedział skulony w kacie i trząsł się ze strachu.
Kątem oka zerknął na stolik z fantami. Podszedł bliżej i obrzucił spojrzeniem leżące na nim rzeczy, które postanowił oddać widząc wśród nich portfele i inne kosztowności. Jednak najbardziej jego uwagę zwróciła gazeta, przykrywająca blat z kawałka deski. Nad czarno - białą fotografia, której nie widział w całości krzyczał wielkimi literami nagłówek: „PSYCHOPATA MORDUJE W DETROIT?”