Via Appia - Forum

Pełna wersja: Diabelski Plan
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Moje skromne dzieło, będące pracą na jeden z konkursów literackich organizowanych przez wydawnictwo Fabryka Słów.


Noc była, jak każda w dużym mieście, praktycznie identyczna, niezależnie od pory roku. Tego jesiennego wieczoru doskwierał wyjątkowy chłód, a w powietrzu wisiała nadchodząca burza kłębiąca się w ciemnych chmurach zawieszonych nad Detroit. Wszystkie panujące dookoła dźwięki jak śmiechy, krzyki czy odgłosy przejeżdżających samochodów tworzyły swoistą muzykę. Ulice, tak jak i za dnia tętniły życiem, z tą różnicą, że po zachodzie słońca głównie prowadziły je nie pracowite mrówki, tylko paskudne szczury. Liczne latarnie i kolorowe neony oświetlały wałęsające się prostytutki, handlarzy narkotyków oraz innych przedstawicieli marginesu społecznego. Po ciemnych kątach kryli się pijani lub naszprycowani prochami. Wszyscy gdzieś się spieszyli. Albo wracali po ciężkiej i uczciwej pracy do domu, lub też wyruszali na umówione spotkanie z dziwkami lub licho wie gdzie i z kim jeszcze.
Nicole szła spokojnie opustoszałą Woodward Avenue, jak co dzień ciesząc się z udanego dnia w pracy. Gdzieś nad jej głową rozpościerał się strzelisty budynek Broderick Tower. Tę samą trasę pokonywała raz w tygodniu od ponad roku i kojarzyła z widzenia kręcące się w okolicy szumowiny, które znając ją z klubu kilka razy ocalili jej jędrny tyłeczek od półgłówków kierujących się chucią, a nie rozumem. Oni widzieli w niej tylko Nicole, tancerkę z klubu erotycznego o wdzięcznej nazwie Hot Lips. Uważała tę pracę za bardziej ekscytującą niż siedzenie za biurkiem księgowej w pewnej firmie, jako Nicole Wells. Tańce w lokalu były trzy lub nawet cztery razy korzystniejsze nie tylko dla jej portfela, ale także dla ciała. W przeciwieństwie do koleżanek z biura, jej nie groziło sflaczenie ciała od gnicia za biurkiem. Oczywiście o jej dodatkowej pracy nie wiedział nikt ze znajomych, bo to mogłoby skutkować w nieprzyjemne i niepożądane skutki. A tego chciała za wszelką cenę uniknąć.
W pewnym momencie, po jej ciele przebiegł zimny, wręcz lodowaty dreszcz. Zdawało jej się, że słyszy za sobą odgłosy kroków, lecz nie znalazła w sobie dość odwagi, aby się odwrócić. Tyle się mówiło w mediach o świrach lub zboczeńcach kręcących się po nocy w mieście. Strach podświadomie kazał jej nogom przyspieszyć kroku. Serce waliło jej w piersi niczym młot, gdy nagle poczuła nieprzyjemny zapach, którym przesiąknięta była szmata brutalnie przyciskana do jej ust. A potem była już tylko ciemność, w którą wśliznęła się szybko i delikatnie.
Nicole przebudziła się po bliżej nieokreślonym czasie, który równie dobrze mógł trwać latami, w otulonym półmrokiem pomieszczeniu, oświetlanym o dziwo przez świece. Okna zasłonięte były czarnymi zasłonami i wyglądały na zabite deskami, gdyż nie wpadał przez nie najmniejszy promień światła księżyca czy też słońca. Dostrzegła stojący przed sobą telewizor i kątem lewego oka zauważyła fotel i siedzącą na nim postać. Wciąż odurzona nieznanym jej środkiem, odwróciła głową – słysząc przy czymś coś, co brzmiało jak łańcuch – by wbić mętny wzrok w nieznajomego.
-Witaj Nicole. Miło, że się obudziłaś. – powiedział spokojnym i wyjątkowo ciepłym głosem.
Wstał i zabrał coś ze stolika znajdującego się obok fotela. Podszedł do niej i położył rękę na policzku. Nicole dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jest skrępowana. Ręce miała związane jakimś grubym sznurem, a na jej szyi znajdowała się psia obroża z przypiętym do niej łańcuchem zaczepionym o hak wystający ze ściany.
-Co się dzieje? Gdzie jestem? Kim ty jesteś?? – krzyknęła.
Słysząc jawny strach w jej głosie, mężczyzna uśmiechnął się tak paskudnie i szyderczo, jak to tylko było możliwe. Przyglądając się swemu oprawcy, widziała twarz która zdawała się być skryta za gumową groteskową maską czerwonego diabła, wyglądającą jakby wyciągnięta z pudła z rzeczami na Halloween. Jednak po kilku sekundach wpatrywania się doszła do wniosku, że Diabeł naprawdę się uśmiechnął, a to, co brała za gumowe oblicze, było jego prawdziwą twarzą. Poczuła lodowatą kulę rosnącą w brzuchu.
Jego dłoń na jej policzku była ciepła i delikatna. Koniuszkami palców wodził po czole i lewej części twarzy kobiety. Zachowywał się niczym pragnący obdarzyć ją pieszczotami kochanek, przy którym mogłaby zapomnieć o całym świecie i rozkoszować się przyjemnościami cielesnymi. Jednak tak samo jak sprawiał wrażenie kochanka, zdawał się być kimś w niewytłumaczalny sposób, złym. Czyżby to był jeden z tych świrów?, pomyślała ze strachem Nicole. Oderwała wzrok od jego dłoni i spojrzała na to, co trzymał w drugiej. Był to pilot od telewizora.
-Zanim się bliżej poznamy, chciałbym, żebyś obejrzała moje reżyserskie dzieło. –odpowiedział, wycelował pilota w stojący pod telewizorem magnetowid i wcisnął przycisk play. - Poznaj Simone.
Głośne krzyki i zawodzenia Nicole uciekały z przerażeniem prosto z jej ust, gdy oglądała owe „reżyserskie dzieło” Diabła. Występującą w nim dziewczyny nie znała. Chociaż i tak słowo 'występująca' nie należało do szczególnie trafnych, bo ciężko było nazwać to, co się działo na taśmie. Film nie został nagrany żadnym profesjonalnym sprzętem, ogólnie należał do kategorii filmów niemych, mimo to Nicole wiedziała, kiedy Simone zawodziła z bólu, widząc, jak jej zakrwawione usta otwierają się na dłuższą chwilę, a ona sama szamoce się na podłodze. Widziała jej okaleczony język, z którego ktoś brutalnie wyrwał znajdujący się niegdyś kolczyk. Oprawca Simone stał nad nią i smagał jej ciało czymś, co wyglądało jak pejcz z drutu kolczastego, który szarpał ciało kobiety pozostawiając po każdym uderzeniu krwawe bruzdy. Dłonie i stopy kobiety zmagały się w bezsensownej próbie uwolnienia się, jednak skórzane pasy skutecznie ją krępowały. Po każdym uderzeniu szamotała się i wyginała w łuk, jakby chciała uciec przed ciosami, a jej usta otwierały się w bezgłośnym krzyku.
Diabeł stał przy Nicole, i nie wydając żadnego dźwięku przyglądając się swojemu nagraniu, podczas gdy ona sama płakała i starała się dławić ciche łkanie poprzez zaciskanie warg. Położył swoją dłoń na jej głowie i delikatnie, wręcz pieszczotliwie przeczesał palcami jej puszyste, brązowe włosy.
-Zastanawiasz się, dlaczego spotkał ją właśnie taki los? – zapytał.
Po twarzy Nicole spływały łzy wielkości groszku, a ona sama starała się nieco uspokoić, by zdołać wydusić z siebie najmniejszy dźwięk. Jednak bez skutecznie, strach zacisnął swoje niewidzialne palce na jej gardle.
Tymczasem Diabeł na taśmie sięgnął po butelkę wódki, spokojnie ją odkręcił i zaczął wylewać zawartość na poranione ciało Simone. Najwidoczniej widok trzęsącej się z bólu tancerki sprawiał mu radość, co przywodziło na myśl chore i sadystyczne zapędy. O ile był jedynie chorym zboczeńcem, a nie psychopatycznym mordercą. Simone po chwili opadła na plecy, przekrzywiła głowę a wypływająca z jej ust krew spływała po policzku, aby skapnąć na utworzoną przez ślinę kałużę. Kamera skierowana na kobietę nie pokazywała, co też robi jej oprawca. Po chwili Diabeł pojawił się w kadrze, trzymając zwykły kuchenny nóż. Przykucnął obok niej i delikatnie podniósł jej prawą dłoń. Powoli poprowadził czubek ostrza pod paznokieć kciuka i zaczął go podważać, co musiało odbyć się w akompaniamencie głośnego krzyku przepełnionego bólem, o czym świadczył wyraz twarzy tancerki, a także jej otwarte usta. Mężczyzna bez najmniejszego pośpiechu usuwał paznokcie z dłoni kobiety, delektując się jej bólem.
Samo oglądnie tego potwornego filmu sprawiało, że Nicole sama czuła ból, jakby to, co się działo z nieznaną jej kobietą, dosięgło także ją. Łzy spływały po jej twarzy jak strumień wody z odkręconego kranu. Łkała cicho, starając się zachowywać jak najciszej, z nadzieją, że przez to Diabeł zapomni o jej obecności. Przeklinała go z całego serca, żałując, że tak okrutna istota mogła chodzić po ziemi. Ba, nawet, że mogła się zrodzić z kobiety. Co też musiał przejść ten psychol, że znalazł sobie takie hobby? Czy on w ogóle miał serce? Czy też wewnątrz jego piersi była tylko pustka?
Ręka Diabła brutalnie chwyciła ją za kark i skierowała głowę kobiety w stronę telewizora, nakazując tym samym, aby oglądała jego dzieło. Nicole płakała, tłumiąc w sobie szloch, jednocześnie mocno zaciskając oczy, aby nie widzieć tego, czym chciał się z nią podzielić tajemniczy mężczyzna.

* * *

Samochód porucznika Jamesa Barnesa zatrzymał się pomiędzy dwoma radiowozami na parkingu przed starym, nieszczególnie zadbanym budynkiem motelu. Mężczyzna wysiadł z wozu, wyjął z kieszeni paczkę Camelów i sięgnął po ostatniego papierosa. Od ponad roku próbował rzucić ten szkodliwy nałóg, ale natłok pracy sprawiał, że ciągle wracał do nikotyny. Rozejrzał się dookoła. Wszędzie kręcili się funkcjonariusze, a za wyznaczonymi liniami stali gapie. Taki widok zawsze przywoływał nieodparte wrażenie, że oto ma do czynienia z kolejną paskudną sprawą i będzie musiał przez nią przebrnąć. Wypalił i wyrzucił niedopałek, który wturlał się pod koło jego wozu. Wetknął ręce do kieszeni jasnoszarego płaszcza i ruszył naprzód, przechodząc pod żółtą policyjną taśmą znaczącą miejsce przestępstwa. Mijając stojących przy drzwiach mundurowych, James skinął im na powitanie, pokazał odznakę i wszedł do pokoju, jeśli można to było pokojem nazwać.
Okna przyciemnione były przez ciemne i brudne zasłony. Ogólnie całe wnętrze i wystrój pokoju nie zachęcały do spędzenia w środku więcej czasu niż ktoś by potrzebował. W sumie, czego można było się spodziewać po tanim jak barszcz motelu, w którym wedle informacji policji dość często pojawiali się handlarze narkotyków lub członkowie ulicznych gangów, a jedynymi stałymi lokatorami mogły być jedynie karaluchy. Ale tym razem, porucznik czuł, że ma do czynienia nie z młodzikami zafascynowanymi filmami kryminalnymi o wszechmocnych gangsterach, lecz z naprawdę poważnym śledztwem. Pierwsza sprawa od kiedy otrzymał odznakę z dwiema belkami. I tak, jak się spodziewał znalazł, leżące na podłodze ciało zapakowane już w czarny, foliowy worek. Gdzieniegdzie na brudnym dywanie widniały brunatne plamy zaschniętej krwi. Kręcący się po mieszkanku fotograf błyskał raz po raz fleszem, po czym schował aparat do futerału i pożegnał się z Barnesem. Po wyjściu fotografa, do pokoju wkroczyli czuwający dotychczas przy drzwiach dwaj funkcjonariusze w czarnych kurtkach.
-Możemy zabrać już ciało? –zapytał jeden z nich, na pierwszy rzut oka żółtodziób. Takich ludzi James podziwiał za to, że mimo tak paskudnych czasów chcą zrobić coś, żeby utrzymać równowagę i sprawiedliwość wśród społeczeństwa. I wtedy właśnie przypominał sobie początki swojej kariery, jako policjanta. Z drugiej jednak strony, współczuł młodzikowi, że na początek musi być świadkiem, jak nieludzki potrafi być człowiek, zdolny odebrać życie drugiemu człowiekowi.
Skinął potwierdzająco głową.
Zgrzytnął zamek błyskawiczny i czarny worek został wyniesiony z pokoju.
Porucznik rozejrzał się po pomieszczeniu. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na zdradę w małżeństwie. Ot, niewierna żona spotkała się ze swoim kochankiem w tanim motelu, gdzie nieszczęśliwy rogacz nie mógł im przeszkodzić. Jednak po chwili mężczyzna odrzucił tę myśl. Byłoby to zbyt proste, a jeśli nawet miał rację, to wszystko nie pasowało do siebie. Gdyby jednak zdradzany mąż nakrył żonę na gorącym uczynku, czemu miałby zabijać właśnie ją i pozwolić kochankowi żony uciec? Zwykle w takich sytuacjach to właśnie ów kochanek był wynoszony z miejsca zbrodni nogami do przodu w czarnym worku. No chyba, że tym razem trafił się ktoś, kto postanowił przełamać schemat i oszczędzić kochanka zamiast ukochaną żonę. Tak, to powoli nabierało sensu. Zdradę można było wybaczyć, jednak, jaką miało się pewność, że zdradzająca osoba nie zrobi tego ponownie? Barnes podrapał się w głowę. Właśnie takich momentów w śledztwie nie znosił najbardziej, tych chwil, kiedy w głowie kłębiły się dziesiątki myśli, układających się w coraz to wymyślniejsze scenariusze.
Sierżant Terry Travis pojawił się tuż obok Barnesa znikąd, niczym duch, trzymając w worku na dowody kobiecą torebkę oraz dowód tożsamości.
-Simone Baker, lat dwadzieścia pięć.
-Kto znalazł ciało?
-Tak jak w klasycznym kryminale. Sprzątaczka imieniem Rosa. Jakąś godzinę temu, od razu po nas zadzwoniła.
-Mam złe przeczucia –oświadczył ponuro porucznik i wyszedł z pokoju. Westchnął, zastanawiając się czy przyjęcie awansu było dobrym pomysłem. Niemniej jednak nie mógł mieć do nikogo pretensji, gdyż zawsze mógł odmówić prowadzenia tej sprawy.
James zwykle miał do czynienia ze sprawami, które swe źródło miały w pieniądzach, narkotykach, seksie, a sporadyczne przypadki tyczyły się szaleńców zabijających z czystej chęci odbierania życia. Czyżby była to zbrodnia na pokaz? Papka dla mediów? Czy może raczej zapowiedź nowego seryjnego mordercy? Podszedł do stojącej w głębi korytarzu sprzątaczki. Kobieta na oko czterdziestoletnia, była nadal lekko blada i przerażona. Nic dziwnego, nie co dzień znajduje się w pracy trupa.
-Porucznik Barnes -powiedział oficjalnym tonem, dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że powinien nieco przystopować przy zszokowanej kobiecie. -Bardzo mi przykro z powodu tego, co pani widziała. Czy mogę zadać pani kilka pytań? -sięgnął do kieszeni po długopis i niewielki notesik.
Potwierdzające kiwnięcie głową.
-Kręcili się jacyś dziwni ludzie? Wyglądający jakby z mafii, czy coś w tym stylu?
Kobieta kiwnęła głową.
-Był tu pewien mężczyzna, wiem że to dziwne, ale wyglądał jak diabeł. Widząc mnie uśmiechnął się, wykonał w powietrzu znak krzyża i zniknął za rogiem. Był jak żywy. -mówiąc to, Rosa ucałowała krzyżyk z postacią Jezusa Chrystusa spoczywający na jej piersi.
-Mogłaby pani pomóc sporządzić portret pamięciowy tego osobnika?
-Nie....nie... nie widziałam dokładnie jego twarzy. Był skryty w cieniu, widziałam tylko rogi i ten paskudny uśmiech.
Przeczucie mówiło mu, że nie ma większego sensu, by męczyć sprzątaczkę niepotrzebnymi pytaniami, które i tak do niczego konkretnego by nie doprowadziły. Kobieta albo tak genialnie grała przerażoną, albo po prostu była tak poruszona tym, co się stało. Jednak porucznik postanowił postawić na tę drugą opcję, wydającą się być bardziej trafną. W końcu pracował w policji nie od dziś i znał się na ludziach.
Wkładając ręce do kieszeni, policjant ruszył korytarzem w stronę schodów, by następnie wsiąść do samochodu i odjechać. Zgodnie ze swoim zwyczajem obejrzał miejsce zbrodni i teraz mógł jedynie cierpliwie czekać na wyniki sekcji zwłok i raport techników z oględzin pokoju. Wsiadł do samochodu i ruszył przed siebie, szukając azylu, w którym mógłby uspokoić nieco myśli, pędzące w głowie niczym stado galopujących koni.
Kilkanaście minut później Barnes wszedł do pubu i usiadł przy barze, kładąc na krześle obok swój płaszcz. Powitał stojącego po przeciwnej stronie lady barmana i skinieniem głowy oznajmił, że zamawia to, co zwykle, czyli kawę i ciastko. Po kilku minutach przed porucznikiem znalazła się czarna kawa w białej filiżance i kawałek szarlotki.
-Ciężki dzień? –zagadnął barman Henry wycierając szmatką kufel do piwa.
James pociągnął łyk ciepłej kawy, od której od razu zrobiło mu się lepiej na duchu. Jednak nie do końca, gdyż czekało go zapoznanie z dokumentami dotyczącymi nowego śledztwa, które mu przydzielono.
-Na pewno będzie jeszcze cięższy. –odrzekł bez większego entuzjazmu policjant i wgryzł się w ciasto.
W telewizji właśnie leciały wieczorne wiadomości, w których poza mniej ważnymi informacjami pojawił się materiał z motelu gdzie Barnes był kilka godzin temu. Cóż, dziennikarze byli jak szczury – nie widziałeś ich, ale dostrzegałeś efekty ich pracy. Oczywiście nie to, żeby on sam gardził dziennikarzami. Tylko niekiedy wypowiadali się na tematy, o których nie mieli zielonego pojęcia, często podając fakty wyssane z palca. Reporter mówił o zabójstwie, mimo że nikt z policji nie wypowiadał się na ten temat dość obszernie. Po chwili pojawił się obraz szefa policji, Bruce'a Tyersa, który informował widzów, że wszystkie dostępne środki ludzkie policji zostały zmobilizowane do poszukiwania sprawcy i że społeczeństwo nie ma się czym niepokoić. Klasyczna gadka każdego szefa gliniarzy, bo co innego mógł powiedzieć.
-Gdyby policja wzięła się do roboty, to złapaliby tego świra! A nie, wlepiają bezsensowne mandaty! – krzyknął jeden z gości lokalu wymachując trzymanym w ręce kawałkiem papieru.
Słysząc to, Henry uniósł pytająco brew i spojrzał na dopijającego kawę porucznika.
-Co z tym robicie? –zapytał na tyle cicho, aby usłyszał to tylko zainteresowany.
-Spokojnie, złapiemy go. Tacy psychopaci zawsze popełniają błędy.
-A ile zginie przy tym osób?
-Bez obaw Henry.
Gdzieś w kieszeni koszuli Jamesa rozbrzmiał głos Elvisa Presley’a śpiewającego fragment z Love me tender. Mężczyzna wygrzebał telefon, rzucił na mrugające na wyświetlaczu nazwisko i wcisnął zieloną słuchawkę.
-Barnes, słucham? Tak, tak, dzięki. Za chwilkę będę.
Telefon komórkowy z powrotem wylądował w kieszeni, a z drugiej wyjął banknot dziesięciodolarowy i położył na ladzie przy talerzyku. Wypił resztkę chłodnej już kawy i wstał, poprawiając płaszcz. Podziękował i wyszedł z lokalu, kierując się na parking, gdzie znajdował się jego wóz. Wsiadł do środka i zapalił silnik.
Kostnica mieściła się na poziomie piwnicy i nie należała do często odwiedzanego miejsca. Więcej osób dostawało się tu na wózkach z nogami na przedzie, niż o własnych siłach. A już najbardziej niemiłe skojarzenia wiązały się z salą operacyjną, gdzie przeprowadzano sekcje zwłok. Stover spojrzał z lekkim niesmakiem na leżące przed nim ciało. Bądź, co bądź jego praca, jako patologa wymagała kontaktu z umarłymi, ale nigdy nie potrafił przyzwyczaić się do widoku zmasakrowanych ciał. Zwłaszcza do kobiecych. Sam był mężem wspaniałej kobiety i ojcem równie wspaniałej córki i nie potrafił wyobrazić sobie, jak można zranić kobietę. To, co widział tego dnia, przeszło wszelkie pojęcie.
-To prawdziwy świr James, mówię ci -powiedział ponurym głosem do stojącego obok Barnesa. Jego głos odbijał się echem od metalowego umeblowania i białych ścian prosektorium.
Porucznik sam się tego domyślił poprzez samo patrzenie na leżące na stole ciało. Wstrzymał się od komentowania i czekał na to, co miał mu do powiedzenia Danny Stover.
-Zacznijmy od góry –podszedł do głowy zmarłej i delikatnie otworzył jej usta. –Niewątpliwie była bita, o czym świadczą liczne siniaki, a także wybite zęby. Dodatkowo wlano jej coś gorącego do gardła, sądząc po treści żołądka, był to wrzątek. No i wyrwany z języka kolczyk.
Gestem ręki wskazał na tułów ofiary. Wszystko było poranione, jakby jakieś dzikie zwierzę darło jej ciało. Niektóre ochłapy skóry ledwo trzymały się całości, odsłaniając w niektórych miejscach mięśnie. To naprawdę nie był przyjemny widok.
-Rany szarpane, wykonane czymś ostrym –oświadczył- jednak dość regularne. A tu, coś jak ślady batem –przejechał palcem wskazującym wzdłuż bladej pręgi otoczonej ranami.
-Idziemy dalej –mruknął ponuro i wskazał lewą pierś kobiety –niewątpliwie tu był kolczyk, który ktoś wyrwał, tak jak i z języka.
Wzrok Barnesa spoczął na brzuchu kobiety, wzdłuż którego biegła blada linia poprzecinania czymś, co wyglądało jak nić. Przez ułamek sekundy pomyślał o cesarskim cięciu.
-Zauważyłeś, hę? Nie, to nie robota specjalisty. Cięcie i szew są niedokładne. Ale za to facet, bo tak zakładam, miał na celu znęcać się nad nią. –widząc grymas na twarzy porucznika, dodał pospiesznie: -Tak, rozciął i zszył jej brzuch, kiedy ofiara jeszcze żyła. Tak samo z resztą jak podczas wyrywania paznokci.
James położył dłoń na czole, próbując rozmasować narastający tam ból. Oczywiście próba była nieskuteczna co go jeszcze bardziej zdenerwowało. Gdy podniósł wzrok zobaczył ze patolog pozbył się rękawiczek i fartucha.
-Raport już leży na biurku starego.
-Dzięki –powiedział Barnes i uścisnął dłoń Danny'ego, po czym opuścił prosektorium, kierując się na wyznaczone spotkanie.
Idąc korytarzem, rozmyślał o tej sprawie, która zdawała się różnić od tych, które dotychczas prowadził. Zwykle chodziło o morderców, którzy zabijali z powodu chorej psychiki wynikającej z patologii rodzinnych lub traumatycznych doświadczeń, bądź też za sprawą bodźców seksualnych. Ale nigdy nie zetknął się z kimś, kto zdawałoby się, miał maniakalną obsesję zadawania bólu, co wywnioskował z oględzin ciała ofiary. Od razu doszedł do wniosku, że mogą być problemy z wytropieniem sprawcy, który najprawdopodobniej miał nieco poukładane w głowie, o ile można było tak powiedzieć.
Gdy znalazł się przed salą narad, zapukał i powoli wszedł do środka. Zasłonięte żaluzje wpuszczały minimum światła z zewnątrz. Na środku pomieszczenia znajdował się długi stół, na którym stały dwie zapalone lampki oraz wyłączony rzutnik.
-Możemy już zacząć. –powiedział szef policji odpalając trzymanego w kąciku ust papierosa.
-Otrzymaliśmy zgłoszenie o niezaginięciu niejakiej Nicole Watts –powiedział sierżant Travis, zerkając w notatnik. –zaginęła w sobotę, mąż zmartwił się że nie wróciła do domu po pracy.
-Dziś jest poniedziałek. Może to być kolejna ofiara? -James wlał do swojej szklanki odrobinę wody z dzbanka.
-Ale nie ma w tym żadnego sensu. Koleś, który zabił Simone Baker, jest świrem, i to niewątpliwie. Ofiara była instruktorką fitness, zaginiona księgową. –mruknął Terry, wertując strony swojego niewielkiego zeszyciku, w którym niczym student skrupulatnie sporządzał notatki.
-Czyli brak jakiegokolwiek schematu działania? A może to dwie różne sprawy? –zapytał szef policji, wypuszczając kłąb ciemnego dymu z ust.
-Możliwe, ale nie wykluczajmy najgorszego i nie traćmy czujności. –odezwał się po raz pierwszy mężczyzna, którego James nie znał.
Nagle drzwi do pomieszczenia stanęły otworem i stanął w nich młody funkcjonariusz.
-Dostaliśmy anonimowe zgłoszenie na temat zaginionej Nicole Wells!

* * *

Gniew - uczucie towarzyszące istotom ludzkim od zawsze, będące równie powszechne jak miłość, jednak z tą różnicą, że gniew należał do odczuć destruktywnych. W jego obliczu na wierzch wychodzą z najgłębszych zakamarków ludzkiej duszy instynkty, które zwykle staramy się ukryć. Gniew potrafi spowodować, że nawet zdawałoby się spokojny człowiek, gotowy jest nawet zabić. Tak jak miłość była siłą napędową do dobrych i szlachetnych uczynków, tak nienawiść oraz gniew kierowały ku złu i to z siłą nie do zatrzymania, będącą niekiedy przyczyną wypaczenia charakteru. Najgorsze było zatracenie się w mroku własnej duszy, które mogło prowadzić do wyniszczenia zarówno siebie samego, jak i najbliższego otoczenia. Zwykle z tej ścieżki ciężko było powrócić i tylko wystarczająco silnym się to udawało. Jednak czy można było skierować negatywne emocje na tor, który przysłużyłby się czyjemu dobru?
Takie rozmyślania, natury filozoficznej lub też konfliktu poglądów w najmniejszym stopniu nie interesowały skaczącej z dachu na dach samotnej postaci. W jego wnętrzu płonął gniew, gorejący w stopniu równym ogniom piekielnym. Mężczyzna, wyróżniający się na tle nocnego nieba w biegu uważnie rozglądał się po rozciągającej się poniżej ulicy, wyraźnie kogoś szukając. Azrail, bo pod takim imieniem żył od pewnego czasu, był świadkiem napadu na młodą kobietę, która została postrzelona w czasie szamotaniny. Łowca demonów interweniował i własnoręcznie zaniósł ranną do szpitala, a następnie pomknął przez noc, by odnaleźć sprawców. Musiał ich znaleźć i sprawić, aby zapłacili za swój czyn!
To, czego był naocznym świadkiem, od razu przypomniało mu o czymś, co chciał wymazać ze swojej pamięci. Przed oczami znów widział, jak Gwen kobieta, którą pokochał, ginie na jego oczach, zastrzelona przez Mayersa. Samo wspomnienie o byłym szefie – kłamcy i mordercy – było jak dolanie oliwy do ognia.
Podczas swojego niedługiego pobytu w mieście, łowca widział już wcześniej tych złodziejaszków wałęsających się tu i ówdzie i wiedział, gdzie też mogą się ukrywać. Udał się od razu do opuszczonego magazynu, który mieścił w oddali od centrum. Bez najmniejszego problemu wkradł się do środka przez okno i przyczaił się w mroku na jednej z belek pod sufitem. Około dwóch metrów pod nim czterech zbirów przeglądało łupy dzisiejszej nocy.
-Przecież tu nic nie ma! –warknął gniewnie pierwszy, z chustą na czole, przeglądając wysypane na prowizorycznym stole fanty. –Marne pięćdziesiąt dolców? Mamy pecha Victor.
-Nie starczy na prochy! Głupie suki! –drugi, nazwany Victorem uderzył pięścią w blat, aż podskoczyły fanty. –Po co się tak napaliłeś na tę ostatnią akcję Jim? Musiałeś strzelić? –zwrócił głowę w stronę czarnoskórego towarzysza, który milczał.
-Zamknij mordę Toad! –burknął tamten, nie przestając czyścić broni.
-Pamiętajcie, że mamy Salvatore’a do spłacenia, bo nam jajca pourywa. – rzucił czwarty.
-Ile nam zostało?
-Cztery dni i pięćset pieprzonych dolarów! –Toad cisnął pustą butelką o ścianę.
-Garret, musiałeś strzelać?! Ta kobieta mogła zginąć! –niemal wykrzyknął Victor w stronę murzyna.
Czarnoskóry nagle wstał, chwycił towarzysza za gardło i pchnął na ścianę, by po chwili przyłożyć mu broń do skroni.
-Milcz, kurwa! Żal ci głupiej suki?!
Nagle spod sufitu runęła niczym czarny piorun postać Azraila. Wykorzystując półmrok, element zaskoczenia oraz swoją szybkość, natychmiast przeszedł do ataku.
-Co jest do cholery? –krzyknął ktoś.
Łowca demonów chwycił Jima za kark i grzmotnął jego twarzą o zimny i wilgotny mur, pozostawiając na nim krwawą smugę ze złamanego nosa. Toad zebrał się na odwagę i kilkakrotnie uderzył napastnika, idąc towarzyszowi z pomocą. Niestety jego ciosy nie zrobiły na napastniku najmniejszego wrażenie. Ten akt odwagi, lub może bardziej głupoty Toada kosztował go złamaną rękę i pęknięte dwa żebra.
-Giń sukinsynu! –Syknął Garret, celując z broni w Azraila i wystrzelił.
Lewe ramię łowcy odskoczyło w tył, sprawiając, że on sam cofnął się o krok. Poczuł zimno, które po chwili zastąpiło ciepło sączącej się z rany krwi. Zmełł w ustach przekleństwo i zrobił krok naprzód. Poruszył lekko ręką, kula najwidoczniej przeleciała na wylot. Rana bynajmniej nie ugasiła zapału łowcy.
Bang!
Rozległ się kolejny huk wystrzału, niosący się echem od zimnych ścian.
Tym razem Azrail uchylił się przed mknącą w jego stronę kulą.
-Co jest? Zdychaj śmieciu!!
Ogarnięty strachem Garret zaczął strzelać niemal na ślepo. Jeden z pocisków ranił Toada w nogę, reszta bez celu wbijała się w ściany. Gdy magazynek był już pusty, czarnoskóry zbir wciąż naciskał palcem na spust z nadzieją, że z lufy wyleci chociażby jeszcze jeden pocisk. Widząc, że to daremny trud, Garret spojrzał na tajemniczego mężczyznę. Ujrzał młodzika, koło dwudziestu lat, nie więcej, który w niewyjaśniony sposób uchylał się przed kulami, które wystrzelił w jego kierunku. Zbir zamachnął się dłonią z trzymanym w niej pistoletem, by uderzyć przeciwnika w twarz.
-Zapłacisz za to, co zrobiłeś! –warknął przez zaciśnięte zęby Azrail.
Zablokował cios i natychmiast kontratakował, wyprowadzając uderzenie w bok czarnoskórego. Siła uderzenia była na tyle duża, że czuł pękające pod palcami żebra złodziejaszka. Łowca nie kierował się rozsądkiem, tylko dziką żądzą zemsty za cudzą krzywdę. Ciągle przed oczami miał dwie sceny, które nachodziły na siebie, śmierć Gwen i dzisiejszy napad na kobietę. Jakże te obrazy zdawały się być podobne. Azrail zasypywał zbira, a może i mordercę, silnymi ciosami, które mogły z łatwością łamać kości. Gdy zobaczył krwawą miazgę zamiast jego twarzy i zalaną krwią pierś, zwolnił uścisk i pchnął mężczyznę na ścianę. Garret, jęcząc z bólu i plując śliną zmieszana z krwią, osunął się na podłogę i skulił jak zbity pies. Przez moment łowca demonów widział leżącego przed sobą Mayersa. Gdy tylko fala gniewu odpłynęła, trzeźwo spojrzał na przerażonych i pobitych złodziejaszków. Ostatni z nich, siedział skulony w kacie i trząsł się ze strachu.
Kątem oka zerknął na stolik z fantami. Podszedł bliżej i obrzucił spojrzeniem leżące na nim rzeczy, które postanowił oddać widząc wśród nich portfele i inne kosztowności. Jednak najbardziej jego uwagę zwróciła gazeta, przykrywająca blat z kawałka deski. Nad czarno - białą fotografia, której nie widział w całości krzyczał wielkimi literami nagłówek: „PSYCHOPATA MORDUJE W DETROIT?”
Sądziłam, że na tego typu konkursy wymagają tekstów nigdzie wcześniej nie publikowanych. Cóż, widocznie się mylę.

Pierwsze zdanie musisz sformułować inaczej.
Cytat:Czyżby to był jeden z tych świrów?, pomyślała ze strachem Nicole.
no sorry, ale normalny facet nie napadałby obcej dziewczyny, żeby przykuć są do ściany w jakimś lochu. Ja bym pomyślała "Boże, to jakiś świr!!Pomocy!" Nie, może nie tak dosłownie, ale myślę, że rozumiesz, o co mi chodzi.
Cytat: szkodliwy nałóg,
nałogi z natury rzeczy są szkodliwe. Nie musisz informować o tym czytelnika.
Cytat:Rozejrzał się dookoła.
wystarczy "Rozejrzał się"
Cytat:jedynymi stałymi lokatorami mogły być jedynie karaluchy.
powtórzenie
Cytat:-Bez obaw Henry.
przed Henry przecinek. I tak dalej... Bez obrazy, ale skoro chcesz wysyłać tekst na jakikolwiek konkurs, to powinieneś umieć sam znaleźć takie błędy i ocenić, czy rzeczywiście jest konkursowy. Tak na marginesie: powodzenia.
Jak sądzę to "dzieło" raczej nie zawojowało jury konkursu.
Technicznie piszesz nieźle, choć trapią tekst dość liczne powtórzenia. Gramatycznie również jest całkiem nieźle. Niestety całość jest nieco źle przemyślana, a poszczególne odsłony niekoniecznie zazębiają się ze sobą. Przez to całość wydaje się po prostu nudna. No albo wyjątkowo do mnie nie przemawia. Po pierwszym fragmencie miałem wrażenie że szykuje się w miarę ciekawe opowiadanie, porwana dziewczyna, jej podwójna tożsamość i prześladowca wydający się być samym diabłem. Niestety opis zbrodni dałeś dwa razy, raz jako film, a potem opisując obrażenia zwłok. Fragment o policjancie w zasadzie niewiele wnosił do całości, a już ten ostatni fragment o Mścicielu był do całości trochę ni przyszył, ni przyłatał.
Opowiadanie wydaje się być wstępem do większej całości, ale w nagłówku sugerujesz że to jednak całość. Być może w zestawieniu z resztą twój tekst objawiłby nieco więcej sensu, pytanie jednak czy czytelnik nie porzuciłby czytania w tym akapicie o policjancie.?
czyli reasumując, rewelacji nie ma.
Pozdrawiam
(04-02-2011, 14:48)gorzkiblotnica napisał(a): [ -> ]Opowiadanie wydaje się być wstępem do większej całości, ale w nagłówku sugerujesz że to jednak całość.

Tak, masz rację. Był to fragment, cały tekst byłby troszkę za długi żeby wrzucić go w całości tak na raz. Fakt, nagłówek może być nieco mylący - przyznaję się z ręką na sercu. Cały czas pracuję nad tym tekstem, chce go dopieścić. Każde przeczytane tu uwagi rozpatruję.

Dla zainteresowanych dalszy ciąg:

Barnes i Travis dojechali pod podany adres w nieco ponad pół godziny. Na miejscu zastali zaparkowany radiowóz świecący niebieskimi i czerwonymi kogutami. Stojący obok policjant pomachał im ręką i podszedł do ich wozu. Terry wysiadł i przeciągnął się leniwie, mrucząc coś pod nosem, po czym zaczął przeszukiwać wszystkie kieszenie widocznie czegoś poszukując.
-Masz fajki? –zapytał, nie odnajdując upragnionego celu.
Porucznik wyjął napoczętą paczkę i poczęstował kolegę papierosem. Stojący obok funkcjonariusz odmówił, oznajmiając, że nie ma zamiaru się truć, po czym wsiadł do samochodu. Sierżant odpalił papierosa własną zapalniczką i wypuścił z ust kłąb szarego i gęstego dymu. Zaciągnął się ze dwa razy i wyrzucił niedopałek na ziemię by ugasić go butem. Wyraz twarzy mężczyzny wcale się nie zmienił, wciąż wyglądał na przygnębionego i był bardziej markotny niż godzinę wcześniej. James domyślił się, że towarzysza gnębi to, co mogą znaleźć wewnątrz. Travis, tak jak i inni widział zdjęcie zrobione podczas odnalezienia Baker.
Minęło kilka minut, po których z budynku wyszedł umundurowany funkcjonariusz. Mężczyzna nie prezentował się najlepiej, był blady i wycierał usta chusteczką higieniczną. Wyglądało jakby wymiotował, co wywołało nieprzyjemny grymas na twarzy sierżanta. Widząc nowo przybyłych, wytarł dłonie w nogawki spodni, po czym podszedł bliżej, aby się z nimi przywitać.
-Możecie pożegnać się z posiłkiem. –powiedział.- Sala główna.
-Ekipa w drodze? –zagadnął James, chcąc skierować rozmowę na nieco inny tor.
-Tak, powinni być lada moment. –odpowiedział policjant siedzący w radiowozie.
Porucznik wzruszył ramionami i klepnął kolegę po przyjacielsku w plecy. Miało go to rozchmurzyć, ale nie przyniosło oczekiwanego efektu, jednak Travis chcąc nie chcąc z brakiem większego entuzjazmu ruszył na Jamesem. Bardzo ponurym faktem był stan odnalezionych ciał, czego domyślił się, po widoku policjanta, który był na zwiadach. Po niedługim czasie trafili do ogromnej hali głównej, na której podłodze walały się liczne śmieci. Istny obraz nędzy i rozpaczy.
Michigan Central Station było ogromnym budynkiem, będącym niegdyś stacją kolejową działającą aż do 1988 roku. Obecnie stanowiła jedynie ruinę będącą pamiątką swej minionej świetności. Obecnie chyba jedynym jego celem, było schronienie dla złodziejaszków czy bezdomnych, o czym świadczyły wypalone koksowniki, lub też idealnym miejscem dla miejskich graficiarzy, którzy mogli bezkarnie malować sprayem po ścianach. „Że też tego nie wyburzą w cholerę”- pomyślał Barnes.
Krocząc powoli, obaj mężczyźni rozglądali się uważnie dookoła i świecąc latarkami. Wszechobecna ciemność, rozrywana przez snopy światła nadawała ruinie bardziej ponurego i lekko strasznego tonu. Wybór tego miejsca na miejsce zbrodni, był można by rzec, idealny. Przez ziejące dziury w murze wpadało chłodne, niemal przeszywające powietrze. Barnes poczuł jak dreszcz przebiega mu po plecach. Słysząc wołanie sierżanta, podbiegł do miejsca w którym się znajdował i stanął jak wryty, podążając wzrokiem za światłem z latarki towarzysza. Terry, który zapewne szybko pożałował swojego znaleziska odwrócił się na pięcie, zgiął w pół opierając dłonie o lekko zgięte kolana i zaczął wymiotować. James o mało, co nie dołączył do męczącego się przyjaciela, ale z trudem powstrzymywał kwaśny płyn żołądkowy przed wydostaniem się na zewnątrz. Zacisnął zęby powstrzymując fale mdłości, które nieprzyjemnie drażniły przełyk, ale dzielnie zwalczał odruch wymiotny. Wprawdzie widział już zmasakrowane zwłoki, ale to, co miał przed oczami, przechodziło wszelkie pojęcie.
Opodal wysokiego okna, na jednym z filarów ukrzyżowana była naga kobieta. James dokładnie widział ciemne gwoździe niedbale wbite w ręce i nogi kobiety, kontrastujące z jej bladym ciałem. To akurat było znośne. Tak samo jak liczne rany, które pokrywały skórę kobiety, tak jak w przypadku odnalezionej Simony Baker. Najgorszy był rozpruty brzuch, z którego bezwładnie zwisały jelita, a niektóre organy leżały na podłodze w kałuży krwi i najprawdopodobniej uryny. Barnes dostrzegł twarz wykrzywioną grymasem bólu oraz oczy nawet po śmierci błagające o pomoc.
Rozejrzał się i zobaczył Terry'ego stojącego z opartymi o kolana dłońmi. Wyglądał jakby właśnie skończył wymiotować. Barnes wcale mu się nie dziwił, sam o mało co tak nie zrobił i aż się dziwił dlaczego. Poklepał kolegę po plecach i razem wyszli na zewnątrz.
Wyciągnął z paczki papierosa i wypalił go w milczeniu. Już miał sięgać po następnego, jednak rozmyślił się, przypominając sobie, że od dłuższego czasu próbuje rzucić palenie. Stojący obok Travis wbił wzrok w ciemne niebo. Zaczął wreszcie oddychać wolniej i głębiej, a jego twarz nabierała kolorów, co było dobrym znakiem. James nie chciał, aby przyjaciel nagle zemdlał, co mogłoby doprowadzić do zawiezienia go do szpitala. Jeden z policjantów wygramolił się z radiowozu, niosąc w ręce termos z parującym płynem. Podał pełny kubek Terry’emu.
Travis powoli, bardzo powoli wypił popadną mu herbatę. Gdy skończył, na parking wjechały dwa wozu. Jednym był czarny van z technikami, drugim wóz miał zawieźć zwłoki do policyjnej kostnicy. Na pewno Tyers postawił na nogi Stovera, pomyślał porucznik. Przybyli policjanci zaczęli przygotowywać się do szczegółowych oględzin, chociaż i tak znalezienie odcisków palców było mało prawdopodobne, ale może zabójca pozostawił jakiś inny ślad.
-Dokąd? –zapytał jeden z techników, którego nazwisko wyleciało Barnesowi z głowy.
-Znajdziecie bez problemu.
Policjant, który poczęstował Terry'ego herbatą, podszedł do porucznika i nieśmiało klepnął w ramię.
-Co jest?
-Ktoś twierdzi, że widział coś podejrzanego. Chciał mówić z prowadzącym śledztwo.
Zaskoczony Barnes poszedł za funkcjonariuszem, który zaprowadził go w stronę radiowozu, za którym, w cieniu stała jakaś postać.
Owym kimś, był bezdomny, ubrany w postrzępione łachmany, o twarzy pokrytej wielodniowym, szorstkim zarostem. Umorusany mężczyzna, mający na oko koło pięćdziesiątki rozglądał się nerwowo dookoła, jakby się czegoś bojąc. Widząc nadchodzących policjantów, odgarnął z twarzy kosmyki długich, przetłuszczonych włosów, odsłaniając swoje pomarszczone i brudne oblicze. Mimowolnie uśmiechnął się, prezentując liczne braki w uzębieniu. Tak jak jego widok, tak i zapach, który roztaczał, nie należał do szczególnie przyjemnych i James z czystej grzeczności starał się nie pokazywać po sobie, że jest mu niedobrze.
Policjant kiwnął głową i ruszył w stronę wozu, pozostawiając Barnesa sam na sam z bezdomnym.
-Chciał pan o czymś porozmawiać? Widział pan coś?
-Taa.... - czknął. - Jak szukałem puszek i butelek w pobliżu stacji...ee... zobaczyłem diabła.
-Diabła? - zapytał niepewnie porucznik, nabierając pewnych podejrzeń. A widły miał?, pomyślał.
Bezdomny kiwnął głową.
-A może to była maska?
-Nie! - niemal krzyknął tamten. - Diabeł jak z obrazka! Uśmiechał się tak paskudnie, uśmiechał się wprost do mnie, jakby wiedział, że na niego patrzę!
Barnes odwrócił się na moment, aby zawołać któregoś z policjantów, lecz gdy się odwrócił bezdomnego już nie było. Słychać było tylko tupot oddalających się biegiem stóp. Wzruszając ramionami, James zbliżył się do Terry'ego, klepnął go w ramię i obaj wsiedli do samochodu. Przez całą drogę do domu Travisa nie zamienili ani słowa. Sierżant wysiadł z wozu, wymienili się krótkim pożegnaniem i James ruszył wreszcie odpocząć do swojego gniazdka, gdzie czekała na niego żona oraz syn. Po drodze wsłuchiwał się w spokojną i relaksującą muzykę sączącą się z radia, starając się wyciszyć i zapomnieć o pracowitym dniu.
Barnes wjechał na podjazd i zobaczył, że tylko w jednym oknie świeci się światło. Od razu pomyślał o swojej żonie, Lisie. Zamieszkali w domku jednorodzinnym gdyż oboje się w takich wychowali i obojgu kojarzyło się to, z szczęśliwym czasem dzieciństwa. Mężczyzna zostawił samochód w garażu i udał się na piętro. Przeczucie wcale go nie myliło, jego małżonka leżała w łóżku i przy nocnej lampce stojącej tuż obok czytała książkę. Widząc go, uśmiechnęła się serdecznie, odłożyła lekturę i wygramoliła się spod kołdry. Przytuliła go czule i pocałowała w policzek.
-Ciężki dzień? – zapytała, gdy odwzajemnił uśmiech i także ją pocałował.
-Strasznie. Paskudna sprawa. Że też ludzie są do takich rzeczy zdolni.
-Chcesz o tym porozmawiać? –odezwała się, gdy Barnes wyszedł z łazienki ubrany w piżamę i wskoczył pod ciepłą kołdrę.
-Nie –westchnął. – Nie chce nawet o tym myśleć.
Kobieta uśmiechnęła się figlarnie i zgasiła nocną lampkę. Następnie wstała z łóżka i podeszła do okna, by zasłonić zasłony. Powoli odwróciła się tyłem do okna i zaczęła rozpinać koszulę piżamy, robić małe kroczki naprzód. Odrzuciła zbędną część garderoby i James zobaczył w pełni jej jędrne piersi o sterczących już sutkach. Szybkim i płynnym ruchem zsunęła z siebie spodnie, potrząsnęła figlarnie tyłeczkiem. Odwróciła się do niego przodem, uniosła nogę i wzięła do ręki ostatnią część piżamy. Oczywiście mogła po prostu z niej wyjść, pozostawiając spodnie na podłodze, ale specjalnie tak postąpiła, aby mąż zobaczył ją w całej okazałości. W samych tylko skarpetkach wskoczyła pod kołdrę i przytuliła się do Jamesa, by po chwili zacząć go rozbierać.
Tej nocy kochali się dwa razy. Długo i namiętnie, delektując się każdą chwilą i każdym najmniejszym dotykiem swoich ciał. James odpłynął, przestając myśląc o czymkolwiek, co nie znajdowało się w jego sypialni. Liczyło się tylko tu i teraz. I tak spleceni byli swymi ciałami w miłosnej ekstazie, zapominając o całym świecie dookoła. Takiej odskoczni od szarej i brutalnej rzeczywistości James potrzebował najbardziej.
Rankiem Barnes obudził się wypoczęty i zrelaksowany, niemal w ogóle zapominając o tym, czego był świadkiem w ostatniego dnia. Przeciągnął się leniwie na łóżku i spojrzał na zegarek, stojący na stoliku obok. Była prawie dziesiąta. Uśmiechnął się, dochodząc do wniosku, że musieli z Lisą nieźle pofiglować, skoro pozwolili sobie na tak długi sen.
W kuchni czekał na niego syn Peter, jedzący tosty z dżemem, a gdy tylko zobaczył ojca uśmiechnął się szeroko do niego.
-Cześć, tato! Złapałeś wczoraj jakiegoś przestępcę? – chłopiec naprawdę szanował i podziwiał swojego ojca. Był zafascynowany jego pracą i jak sam twierdził chciałby pójść w ślady taty, co napawało Jamesa dumą.
-Nie, jeszcze nie, ale przydałby się nam taki policjant jak ty.
Te słowa uradowały chłopca, który uśmiechnął się od ucha do ucha.
Po wspólnym śniadaniu, cała trójka wybrała się do centrum handlowego na drobne zakupy. Takie nawet drobiazgowe wyjścia uszczęśliwiały Jamesa jak nic innego. Po udanych zakupach zabrał syna do parku, gdzie chłopiec wyszalał się do upadłego. Mężczyzna był szczęśliwy, widząc goszczący na jego twarzy potomka uśmiech. Następnie zmęczony szaleństwami Peter zasypał ojca lawiną pytań dotyczących pracy w policji.
-Rzecznik prasowy policji milczy w sprawie ostatnich dość szokujących znalezisk – dobiegł głos reportera z radia samochodu, który Barnes mijał –jednak nasze prywatne śledztwo ujawniło, że zamordowane kobiety zostały przed śmiercią torturowane… -dalszej części wypowiedzi już nie usłyszał, gdyż wóz odjechał.
James poczuł delikatne wibracje w kieszeni. Sięgnął do niej i wyjął telefon, na którego wyświetlaczu mrugała ikonka koperta a pod nią nazwisko patologa. Wcisnął przycisk, aby odczytać SMSa. NIE POZWALACIE MI SIĘ NUDZIĆ. ZAKOŃCZYŁEM SEKCJĘ. ZAJRZYJ, JEŚLI CHCESZ. – brzmiała wiadomość.
Mężczyzna postanowił spędzić jeszcze trochę czasu z synkiem, zanim uda się do prosektorium. Nie zdążył nawet schować komórki do kieszeni, gdy ta nagle zaczęła dzwonić melodią z przeboju Presley’a. Wcisnął zieloną słuchawkę i przyłożył aparat do ucha.
-Barnes, słucham?
-Oglądałeś wiadomości? –rozległ się podenerwowany głos Bruce'a Tyersa. –Jakim cudem te sukinsyny dowiadują się o wszystkim? Rozmawiają z karaluchami, czy jak?! –ze słuchawki dobiegł huk uderzenia czymś ciężkim, najprawdopodobniej pięści o blat biurka.
-Słyszałem w radiu…
-Trzeba coś z tym zrobić, bo dobiorą się nam do dupy, a ludzie zaczną szaleć! Za godzinę zebranie!
-Tak jest.
I w ten oto sposób plany Jamesa legły w gruzach. Postanowił zajrzeć do Stovera, by następnie udać się na wyznaczone przez szefa spotkanie. Musiał, więc odprowadzić syna do domu, co nie było mu to zbytnio na rękę, ale liczył na wyrozumiałość chłopca. Ku własnemu zaskoczeniu, spotkał się ze zrozumieniem Petera, który dumnie oświadczył, że jego tata musi złapać złych ludzi. „Gdyby wszyscy byli tak pozytywnie nastawieni” - pomyślał Barnes.
Patologa znalazł urzędującego nie w prosektorium, ale w stołówce. To zupełnie zaskoczyło Jamesa, że Danny jest w stanie jeść po zakończeniu sekcji zwłok. Ten to miał żelazny żołądek, który za wszelką cenę zatrzymywał treść pokarmową. Myśląc o tym, porucznik doszedł do wniosku, że on będąc na miejscu Stover'a, wymiotowałby kilka razy dziennie w ramach pracy.
-Nie pozwalacie mi się nudzić –powiedział patolog, uśmiechając się przelotnie. –tylko aż boję się, co mi przywieziecie następnym razem. Mózg czy może samą wątrobę?
-Nawet tak nie żartuj. To nawet nie jest zabawne.
-Wiem, wiem. Takie wisielcze poczucie humoru, wiesz James, taka praca, nieco sztywna. Muszę jakoś odreagować, po tym, co widziałem.
-A, co widziałeś? –zapytał dyplomatycznie, nie będąc do końca pewnym czy chce to usłyszeć.
-Hmm… -westchnął tamten i odsunął od siebie pusty talerz. –Prawie to, co w poprzednim przypadku, ślady fizycznego znęcania się nad ofiarą. No i na koniec ukrzyżowanie i wypatroszenie za życia.
James skrzywił się, nawet nie próbując sobie wyobrazić, co też przeszła Nicole Baker. Nawet nie był w stanie wytężyć aż tak swej wyobraźni, aby chociaż w najmniejszym stopniu pojąć, czego doświadczyła ta kobieta. O takich rzeczach nawet nie przeczytał w żadnym z kryminałów, które pochłaniał za młodu. W głowie mężczyzny wszystkie tryby pracowały pełną parą, próbując odnaleźć odpowiedź na pytanie, czym też kierował się morderca, którego poszukiwała policja. Po przecieku do mediów i realnym zagrożeniem, które nadal wisiało nad miastem, cała ekipa funkcjonariuszy zajmująca się tą sprawą pracowała ze zdwojonymi wysiłkami. Dodatkowo, Barnes obawiał się, że przez nagłośnienie sprawy w mediach ich świr, może poczuć się na tyle bezkarnie i pewnie, że zaatakuje ponownie o wiele szybciej, niż by tego chcieli.
Niecałą godzinę później, przepełnioną głębokimi rozmyślaniami i przeglądaniem akt obu zabójstw, udał się na wyznaczone przez szefa zebranie.
-No panowie, co macie mi do powiedzenia? – głos Bruce'a brzmiał spokojniej, niż podczas rozmowy telefonicznej z Jamesem.
-Ten artykuł… -bąknął młodszy policjant.
-Spokojnie Horn, media to pryszcz. Mamy ważniejsze sprawy niż te sępy. Co z naszym śledztwem?
-Podsumujmy to, co mamy –Terry zbliżył się do mapy miasta zawieszonej na tablicy korkowej, wskazując po kolei na dwa czerwone, zielone i żółte punkty wyznaczone przez pinezki –oto miejsca zbrodni, miejsca gdzie pracowały ofiary i oraz gdzie mieszkały. Jak widać, większych związków nie ma.
-Zanim przejdziemy dalej, chciałbym byśmy wysłuchali psychologa, który być może jest w stanie powiedzieć coś na temat naszego wariata. Oto Bruce Hambly.
Mężczyzna w szarym garniturze wstał od stołu i stanął naprzeciw zebranych.
-Zakładam, że sprawca jest płci męskiej, o czym świadczy skłonność do wybierania atrakcyjnych kobiet. Homoseksualista nie zwracałby uwagi na wygląd, a kobieta nie byłaby w stanie przenieść ciała czy nieprzytomnej osoby. Tak więc, ten typ mężczyzny jest niewątpliwie typem dominującym o wyraźnych skłonnościach sadystycznych i niezwykłej brutalności. Istnieje prawdopodobieństwo, że zabójca czerpie ze swoich czynów podniecenie, chociaż nie znaleziono żadnych śladów na rozładowanie napięcia seksualnego. Śmiem przypuszczać, że ów mężczyzna posiada pewną wiedzę medyczną.
-Wie, jak umęczyć człowieka. –burknął Terry pod nosem.
-Robimy, co w naszej mocy, ale nie jesteśmy w stanie pilnować wszystkich po kolei. Nasze patrole pilnie obserwują opuszczone budynki, takie jak te, gdzie znaleziono ciała. –poinformował Horn.
Hambly zajął swoje miejsce, a komisarz gestem ręki wskazał milczącego do tej pory patologa.
-Badania nie wykazały najmniejszych śladów gwałtu, czy też naskórka pod paznokciami. Albo facet jest ostrożny i używa prezerwatyw, albo go to nie interesuje, o czym wspomniał pan Hambly.
-W obu miejscach gdzie znaleźliśmy ciała, pełno było krwi. Na tej podstawie sądzimy, że to tam zginęły obie kobiety. Niestety nie odnaleźliśmy żadnego z narzędzi. – dodał Horn.
-Czym rozcięto brzuch Nicole Baker? –zagadnął James.
-Sądzę, że to był zwykły kuchenny nóż. –padła odpowiedź Stovera.
-Świetnie –mruknął Terry na tyle głośno, że usłyszał go jedynie siedzący obok Barnes. –sadomasochista lata po mieście z nożem i rozpruwa ludziom flaki.
Porucznik wiedział, że tak burza mózgów jest rzeczą potrzebną, ale odczuwał, że to lekko bez sensu. Policja nie miała szans, aby pilnować każdej kobiety i każdego opuszczonego budynku w mieście. Takie sytuacje, kiedy śledztwo tkwiło w martwym punkcie napełniały Jamesa nieprzyjemnym uczuciem bezsilności. Z całego serca chciał złapać mordercę, i nie zamierzał się poddawać. Na razie postanowił się wstrzymać z wygłaszaniem teorii, że na obu miejscach zdarzenia widziano rzekomo diabła.
-Daj mi namiary na tego gościa z gazety i męża ofiary – powiedział Barnes do Travisa.
-A skąd wiesz że je mam?
Porucznik wskazał na notatnik kolegi.
* * *
Azrail zaczął przeczesywać miasto od razu po przybyciu i załatwieniu tymczasowego zakwaterowania. Z powodu Mayersa i demonów na jego usługach, musiał zachowywać szczególną ostrożność, nie tylko podczas wypłacania pieniędzy, ale i przy podróżach z miejsca na miejsce i z zakwaterowaniem. Toteż zatrzymywał się w obskurnych i tanich motelach a pieniądze wypłacał z założonego wcześniej z przezorności konta bankowego, na które przelał wszystkie pieniądze, które dostał, pracując dla Holle Incorporated. I też dzięki wiedzy, ku ironii nabytej właśnie w firmie Mayersa, Azrail powierzchownie znał miejsca, w których mogli gromadzić się kierujący handlem narkotykami lub innymi nielegalnymi interesami szubrawcy pokroju Mayersa. Takie wieczory były źródłem adrenaliny, jak i napełniały łowcę chęcią życia. Ba, to bardziej były polowania, w których najpierw skrupulatnie tropił ofiarę w wielkomiejskiej dżungli, by później ją skutecznie wyeliminować. I kto by pomyślał, że jeszcze parę lat temu był Thomasem Blackiem, który stronił od przemocy. Jednakże jakaś karma czy też fatum wybrało właśnie jego na nowe wcielenie Azraila, anioła śmierci.
Oglądając wiadomości i przeglądając prasę, w których głośno było o brutalnych morderstwach, łowca demonów odniósł nieodparte wrażenie, że są one sprawką Hakaela lub któregoś z jego pupilów. Hakael był jednym z dwóch życiowych nemezis dla Azraila. Mężczyzna żywił nadzieję w sercu, że to właśnie ten konkretny demon jest odpowiedzialny za zabójstwa. Chcąc dowiedzieć się, ile też prawdy było zawarte w tym, co nagłaśniały media, mające tendencję do wyolbrzymiania i koloryzowania faktów, łowca postanowił rzucić okiem na zgromadzone przez policję akta. Niestety z powodu nieznajomości nazwiska funkcjonariusza zajmującego się tymi sprawami, był zmuszony odłożyć tę sprawę na później, ale z wyznaczeniem najwyższego dla niej priorytetu. Tak więc, kontynuował zbieranie własnych informacji na temat prawdopodobnej obecności Hakaela w mieście.
Spotykając się jedynie z zaprzeczeniami na pytania o konkretnego demona lub pustymi groźbami, Azrail znalazł się w lokalu reklamującym się neonem przedstawiającym czerwone usta na tle płomieni. Właśnie w Hot Lips miał nadzieję zastać pomniejszego demona imieniem Izzlo, który zajmował się drobnymi kradzieżami i szulerstwem.
Po zapłaceniu dwudziestu dolarów za wejście, łowca znalazł się wewnątrz dużej sali, w której dominowała czerwień i pełno było gości, przede wszystkim płci męskiej. Na licznych sofach ustawionych pod obiema ścianami w kształt podkowy siedzieli ubrani w eleganckie garnitury mężczyźni sączący drinki i rzucający pogięte banknoty na podest mieszczący się we wnętrzu podkowy z sof, gdzie tańczyła przy chromowanej rurze niemalże naga striptizerka. W centralnej części sali mieściła się scena główna, z większą ilością miejsc dla gości. Między siedzeniami krzątały się kelnerki topless niosące zamówienia dla klientów. Izzla odnalazł na jednym z niewielkich balkoników mieszczących każdy po dwie sofy i stolik, przy którym przesiadujący mogli spokojnie prowadzić interesy i obserwować z góry całą salę.
Złodziejaszek z twarzy przypominał szczura, co potęgowały większe od pozostałych górne jedynki. Do pełnego wyglądu gryzonia brakowało mu jedynie sierści i czarnych, paciorkowatych oczek. Widząc Azraila, demon gestem ręki zachęcił go do spoczynku. Widocznie albo był tak cholernie uprzejmy, albo też w każdym widział potencjalnego pracodawcę.
-Bardzo ładne miejsce, prawda?
Szuler był niegroźnym, a co szło z tym w parze nietypowym, pomniejszym demonem. W przeciwieństwie do innych przedstawicieli swojego rodzaju, jego władza o świat śmiertelników nie obchodziła i nie ingerował w nią z tylko znanych sobie powodów. Jednak najbardziej Izzla interesowało to, co mógł zagarnąć dla samego siebie i co znajdowało się w zasięgu jego wzroku. Innymi słowy, zachowywał się niczym rasowy szczur.
-Cieszące oczy. –przytaknął łowca, siadając naprzeciwko niego.
-Mogę w czymś szanownemu panu pomóc?
-Szukam informacji. A konkretniej, szukam Hakaela.
Demon poruszył nosem, co wyglądałoby jak strzyżenie wąsikami, gdyby takowe oczywiście miał.
-Bardzo mi przykro ale…
Klik.
Do uszu Izzla dobiegł dźwięk dający do zrozumienia, że jego rozmówca właśnie umieścił magazynek w kolbie pistoletu, który najprawdopodobniej był wycelowany w jego brzuch pod blatem stolika. Szuler spojrzał na twarz mężczyzny, uniószącego pytająco brew, ponawiając tym samym prośbę, o ile można było to tak nazwać.
-Naprawdę nie wiem, nie wiem. Może Xaio wie. –zaskamlał demon.
-W porządku. To powiedz mi drogi przyjacielu, gdzie i jak się do niego dostać.
Izzlo zamyślił się przez chwilę, drapiąc się przy tym po podbródku.
-Kasyno Dziesiątka, jutro o jedenastej ma przyjść ktoś z brudną forsą.
Azrail odnotował w pamięci podaną informację, będąc przekonanym że złodziejaszek nie kłamie. Izzlo należał do strachliwych, co było widać gołym okiem, więc wątpliwe było, aby skłamał, by ocalić swą nędzną skórę. Jednak gdyby skłamał, spotkałyby go za to poważne konsekwencje.
-Wiesz coś o ostatnich morderstwach?
-Nie, nie, na wszystkie klejnoty świata, nie…
Łowca dopił drinka i schował broń do kabury, by następnie zejść na parter.
-Hej, przystojniaku. –usłyszał kobiecy głos za swoimi plecami.
Odwrócił się i zobaczył kobietę o blond włosach i zielonych oczach. Była szczupła i niższa od niego o ponad głowę, ale nie traciła przy tym na atrakcyjności. Ubrana była zwyczajnie, w ciemnoniebieskie jeansy oraz skromną, białą bluzkę, która ciasno opinała jej ciało i uwydatniała skryte pod spodem piersi. Wyglądała na jedną z pracujących tu tancerek, ale każdy przypadkowy obserwator mógł się mylić. Jednak nie każdy obserwator był na miejscu Thomasa Blacka, któremu kobieta położyła dłoń na piesi, pogładziła jego tors i uśmiechnęła się przy tym figlarnie.
-Może się zabawimy? –zapytała i oblizała ponętnie czerwone wargi, podkreślone przez staranny makijaż. –Stówka za niezapomniany numerek.
-Może innym razem, jestem zajęty. –odpowiedział obojętnie łowca i ruszył ku wyjściu z klubu.
Azrail nie miał pojęcia, że gdy wychodził z lokalu był obserwowany przez skrytą w mroku postać. Oczy tajemniczej osoby -będącej niewątpliwie człekokształtną- zmrużyły się lekko, gdy z zainteresowaniem odprowadzała wzrokiem młodego mężczyznę, który chwilę później zniknął za rogiem. Bez wątpienia, niczego nie świadomy Azrail przyciągnął uwagę nieznajomej osoby, która jednak miała zupełnie inne plany na dzisiejszy wieczór. Niedbale odrzuciła na ulicę gazetę z nagłówkiem krzyczącym: „CZY DIABEŁ ZAATAKUJE PONOWNIE?”.

Ciąg dalszy może nastąpić