Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Pierwsza prędkość kosmiczna
#1
Pierwsza prędkość kosmiczna - odcinek 1

– Myślisz, że Chandler miał dużą spluwę?
– Ogromną.
– Był pisarzem. Wszyscy pisarze mają malutkie.

Bardzo brakujący element

Rajmund Czandlarz był akurat w trakcie długiego pożegnania z laleczką, gdy w biurze rozwrzeszczał się telefon. Poczekał chwilę, miał nadzieję, że zaraz ucichnie, że ktoś się pomylił. Zamknął oczy i głębiej zanurkował w obrotowym fotelu. Pomachał wyciągniętymi na biurku nogami, jego air-maxy jak płetwy miały odcień wielkiego błękitu. Telefon krzyczał, a Czandlarz wciąż opadał na dno biurowego oceanu. Dźwięk dochodził jakby z oddali, ledwo go słyszał. Widział tylko fale akustyczne przemieszczające się w tym gęstym jak woda powietrzu, jedna cząsteczka obija się o drugą cząsteczkę, hop! hop! bawią się w berka, niespiesznie wbiegają mu do ucha i miękko odbijają się od błony bębenkowej, a po drugiej stronie słychać ich odciśnięte atomy. Wciąż dzwoniło. Przeciągnął się, głęboko westchnął i przedarł się przez kilka równoległych rzeczywistości, by odebrać.
Prywatny detektyw Rajmund Czandlarz do usług.
Swoją laleczkę razem ze strzykawką musiał na razie zamknąć w szufladzie. Przytaknął, tak, zapraszam, w biurze, po czym rozłączył się. Spojrzał na swój stary model iphone’a i uśmiechnął się na myśl, że jego telefon jest bystrzejszy od połowy policji w tym mieście. Miał pięć minut, żeby doprowadzić się do porządku. Klienci ostatnio rzadko tu zaglądali. Wyciągnął tytoń, skręcił sobie papierosa i odpalił od gruntu pod nogami. Potrzebował tego zlecenia, nie miał już za co kupować książek i towaru. Najlepszego towaru i najlepszych książek w okolicy. Nikotyna w żyłach zaczęła z wolna krążyć po zakamarkach ciała, drażnić zmęczone receptory. Czuł, że zaczyna trzeźwieć, gdy dzwonek zaanonsował nadejście promyka finansowej nadziei.
Dwóch promyków, jak się chwilę później okazało. Promieni pod postacią państwa Kosmicznych. Usiedli przed nim z markotnymi minami jak chorzy u szarlatana. Smutni, zdesperowani i podekscytowani ostatnią szansą. Potrzebowali superbohatera, a on potrafił puszczać największych twardzieli jak kółka dymu i znał się na mordercach prawie tak dobrze jak na literaturze.
Słyszał o tej sprawie, dawno przeczuwał, że prędzej czy później ktoś się do niego z tym zgłosi. Pół miasta szukało już zabójcy.
Lepiej państwo nie mogliście trafić.
Zaproponował kawę i papierosy, ale smutne małżeństwo odmówiło, zamiast tego spytali się, czy będzie miał coś przeciwko, jeśli wyciągną swój termos i wszyscy napiją się wspólnie herbaty. Czemu nie, przytaknął, serio byli kosmiczni, a napój ciepły i słodki jak syrop. Był pewien, że gdyby poprosił, zabraliby go nawet do swojej rezydencji na Księżycu, szedł o zakład, że jest pełna pokojówek nie z tej ziemi i angielskich filiżanek z ciepłym syropem o smaku herbaty. Przysiągłbym, że coś do niej dodają. Wyglądali na dzianych, gdzieś tam wszystkiemu przysłuchiwał się pan Rolex, urazę chowała Coco, a na wieszakach rozgościło się rodzeństwo Burberry. Tacy klienci zawsze przysparzają najwięcej kłopotów i wcale nie chodzi o problem dojazdu do ich strzeżonego osiedla.
Posiadali rezydencję nad miastem w słynnej dolinie księżycowej, w wypełnionej bogaczami Vallis Planck. I to właśnie tam wczoraj znaleziono ich syna. Był martwy i zdekompletowany. Pokojówka jak co rano przyniosła śniadanie ze swoich stóp i kawę z podwiązkami. Nigdy nie pukała do pokoju, weszła więc bez ceregieli i tam od razu krzyk, wszystko upuszczone i rozsypane. Szczęśliwie jednak nic się nie potłukło, bo jej delikatne stópki i ciało bez przeszkód mogły wylądować na miękkim dywanie jak u Kubricka. Syn – sławny Kosmiczny Surfer – leżał na podłodze zupełnie bez życia, bez ubrań i bez ważnej części ciała.
Zawsze im czegoś brakuje, zauważył Czandlarz. Każdej ofierze czegoś innego. W okolicy od kilku miesięcy grasował seryjny morderca o anatomicznym poczuciu humoru.
– Jakiej części brakuje państwa synowi?
– Głowy.
– Każdy młody mężczyzna w tym mieście traci głowę.
– Jest pan słodki – rzuciła Pani Kosmiczna. Wydmuchała wielkie usta jak gumę do żucia i oblizała wargi w sposób, jakby chciała zademonstrować, że potrafi językiem zawiązać niejeden supełek na bacie dla niegrzecznych chłopców.
Laleczka, pomyślał. Znał doskonale ten typ, krew na ustach, krew na paznokciach, nawet na włosach. Nie bierze jeńców, szedł o zakład, że majtki też ma czerwone. Chyba że nie nosi ich wcale. Z taką wszystko jest możliwe. Ale to nie ona zabiła, matki nie zabijają synów.
Ojcu drżał głos, był serio przejęty, nie mógł przestać opowiadać o tym, że policja działa zbyt wolno, jedzą najgorsze pączki w mieście i nigdy nie mówią mu „do widzenia”, jakby kombinowali tylko, jak się wymigać od tej roboty. Czandlarz przyjrzał mu się uważnie, biała koszula, kanty i krawaty, głowa rodziny, że aż strach.
Konkrety, proszę państwa. Niewiele tego, policja właściwie nie znalazła żadnych poszlak. Jedyną wskazówką są ślady malinowej szminki na szyi. Malinowej. To smak czy kolor? W nocy ich syna widziano w najmodniejszym klubie w towarzystwie Najlepszej Sztuki w mieście, wszystkim ciekła ślinka na sam widok tej pary. Był gwiazdą, wjazd na takie imprezy miał za darmo, znał tam każdego i każdy chciał się z nim napić, a czwartek to mały piątek, środowisko naturalne dla takich jak Kosmiczny Surfer. Wyszedł z nią z klubu około piątej nad ranem.
Na początek to już coś. Pozostawała jeszcze kwestia honorarium. Jak zawsze: jedna książka Chandlera za dzień plus koszty śledztwa. Oczywiście nie można niczego obiecać, nigdy nie wiadomo, a kłopoty to jego specjalność. Ale jest najsprytniejszy w mieście, rozejrzy się i popyta. I wtedy Pan Kosmiczny wyciąga pięć Zygmuntów Starych i „Głęboki Sen” z trzydziestego dziewiątego. Widać twarze martwych ziomków. Czandlarz gwiżdże, sięga po unikatowe wydanie powieści i oddaje pieniądze. Po skończonej robocie, proszę państwa, a książkę zachowam jako zaliczkę.
Pięć minut później siedzi już sam w biurze i zastanawia się, co zrobić z prezentem, obraca go w dłoniach i wącha, sztacha się głęboko. Najchętniej udałby się w głęboki sen pełen Chandlera w żyłach. Trzęsły mu się ręce. Trzydziesty dziewiąty rok. Pierwsze wydanie. Czuje w kościach, że te zabójstwa to dużo grubsza sprawa niż się wszystkim wydaje.
Postanawia, że zostawi go sobie jako nagrodę, ma poza tym jeszcze trochę towaru w szufladzie. Wstaje, zamyka swojego białego kruka w sejfie, zbiera szklanki po lepkiej jak ten interes herbacie i zmywa. Potem z powrotem nurkuje w swoim obrotowym fotelu, wyciąga strzykawkę, „Laleczkę” zamkniętą w buteleczce i nogi na blacie. Puka delikatnie w fiolkę z esencją jednej z powieści Chandlera, bąbelki powietrza ulatniają się i uciekają przed zamontowanym na suficie wiatrakiem. Nieźle się natrudził, żeby z książki zrobić płynną używkę. Bo to cholernie dobra książka, poprawia się w duchu. Wiąże przepaskę na ramieniu, szuka żyły i czerwonej róży w strzykawce, wtedy już można, wtedy już „Żegnaj, laleczko”, i płynie.
Znajdzie mordercę. Już wszystko wie, to takie proste, umysł ostry jak brzytwa, bracie, dużo ćwiczy, czyta najlepsze kryminały, jest zawsze na bieżąco. Jest najsprytniejszy w mieście. Ma swoje słabości i kłopoty to jego specjalność, ale potrafi chodzić jak nikt po tych grząskich niczym płyny nienewtonowskie sprawach. Znajdzie mordercę. Jest najsprytniejszy w mieści, w końcu od początku wiedział, kto zabił Laurę Palmer.

...CDN...

Michał Erazmus

(Gdyby ktoś już wiedział, kto zabił, zapraszam do fejsbukowej zabawy w typowanie: https://www.facebook.com/events/71901723...8/?fref=ts )
Odpowiedz
#2
Cóż mam powiedzieć, Michale? Świetnie jak zawsze Wink
Przyznam się, że jestem zauroczona Twoją twórczością, zwłaszcza, że Twój styl idealnie trafia w moje gusta. I tym razem mnie nie zawiodłeś - fantastyczna lektura, warsztat na bardzo wysokim poziomie - nic dodać nic ująć.
Mam nadzieję, że nie będziesz zwlekał z opublikowaniem kolejnych części, bo czekam z niecierpliwością.

Pozdrawiam,
K.
Would you like to say something before you leave?
Perhaps you'd care to state exactly how you feel?
We say goodbye before we've said hello
I hardly even like you
I shouldn't care at all

Odpowiedz
#3
Dzięki śliczne, Aleksandro? To miłe, że ktoś mnie pamięta i że ktoś się mną zauroczył. Smile A następny odcinek już w czwartek, więc stay tuned!

Też pozadrawiam!
Odpowiedz
#4
Pierwsza prędkość kosmiczna - odcinek 2

O tych, co chodzą po wodzie

W tamtym okresie najmodniejszym klubem w mieście był „Pomost 666”. Położona nad rzeką drzemiąca bestia. Pomost między niebem i piekłem, między kosmosem i ziemią. W taką bezchmurną noc jak ta, gwiazdy przychodziły tu popływać i poodbijać się w lustrze wody, rozsypać na nim swoje najcenniejsze rzeczy, wciągnąć wszystko nosem i potańczyć. Gorączka sobotniej nocy, wszystkim wrze w żyłach i pustoszeje w głowach. W takie wieczory trzeba się mieć na baczności.
Niemiecki samochód prowadził się sam, Czandlarz kierownicę trzymał tylko dla pozoru i dobrego wrażenia. Obok siedziała Eteryczna Blondynka. Była mu winna przysługę, znalazł kiedyś jej kotka, więc ta obiecała mu pomóc, gdy on będzie w potrzebie. Jej nogi do nieba ledwo mieściły się w wozie, a cycki wciąż nie przestawały się na niego gapić. Była zabójcza i szedł o zakład, że takich jak on zjada na śniadania i na surowo jak sushi. Taką zawsze lepiej mieć po swojej stronie, a najlepiej obu.
Przejechali przed wejściem do lokalu, zobaczyli, jak wije się tam długi wąż kolorowych ciał. Ten przedsionek piekła to osobna impreza, bo do środka większość i tak się nie dostanie. Eteryczna Blondynka ma wielu znajomych w mieście, zna wszystkie małpki, obiecała, że dzięki niej nie będą czekać ani minuty. Czandlarz na wszelki wypadek wziął też ze sobą kilka groźnych min. Zaparkował pod zakazem po drugiej stronie ulicy, pogładził jeszcze jej kolanka wzrokiem, przypomniał sobie o kotkach i myszkach i zgasił silnik. Był pewien, że gdyby jeździł na takie wycieczki codziennie, serce by nie wytrzymało i pękło. Wysiadł, otworzył drzwi zabójczej dziewczynie i oddał jej kluczyki, niemiecki wóz zaśmiał się kpiąco pod wąsikiem.
Wzięła go pod rękę, pożyczyła trochę elegancji i gracji. A potem urządzili małą defiladę, najpierw drażniąc kolorowego węża przed wejściem, a potem miło uśmiechając się do goryla (ktoś chyba zapomniał zamknąć tej nocy pobliskie Zoo). Ten okazał się tresowany, na skinienie pięknej główki otwiera wszystkie drzwi. Po chwili byli już w środku bestii. Zdążył skraść jeszcze Eterycznej Blondynce buziaka, nim ta zupełnie wyparowała w dżungli „Pomostu 666”.
Został sam. Najlepsi zawsze pracują w samotności.
Stał na brzegu, a przed nim szumiało morze ciał, wznosiło się i opadało. Jeden organizm, żywe srebro, nieustannie się przelewa i przyjmuje nowe pozycje. Ludzie taplali się w gęstym soku niemyślenia. Ruch. Góra, dół. Bok w bok. Pupa do pupy. Wielki crossing-over ciał, członków i języków. Ktoś rozrzucał, a ktoś inny zbierał z ziemi bas. Stał więc na brzegu, i był Mojżeszem, morze rozstąpiło się przed nim, zbił kilka piątek ze znajomymi Jezusami, którzy chodzili po wodzie i zawsze mieli najlepszy towar w mieście. Później bestia go połknęła, przeżuła i wypluła w stronę baru.
Czandlarz słyszał, że Francuzi mówią na barowy kontuar „cynk”, a podobno znają się na rzeczy i zawsze wszystko cholernie dobrze nazywają. Usiadł i przywitał się ze swoją znajomą barmanką o cynkowym spojrzeniu.
– Dobry wieczór.
– Zły poranek.
Znał ją i zaczął się zastanawiać, jak to możliwe, że ta sama barmanka obsługuje go w każdym lokalu. Oparł się o cynk jej spojrzenia i wtedy się zorientował. Obok usiadła właśnie Najlepsza Sztuka w mieście. Ciekawe, jak się ma koleżanka Kosmicznego Surfera? Wszyscy się gapili. Miała aureolę, nogi, które leczą i malinę zamiast ust. Jak smakuje taki kolor? Lada zaczęła się topić z gorąca, drinki i faceci parowali jak reaktory, a kobiety zakładały ciemne Ray-Bany, żeby nie oślepnąć.
– Kto to jest ta ślicznotka? – Skręcił sobie papierosa i odpalił od pupy Najlepszej Sztuki w mieście. Od czegoś trzeba zacząć.
– Nowa w mieście – zaserwowała jego ulubiona barmanka, biorąc w zamian jednego bucha z najlepiej odpalonego papierosa.
– Ale wszyscy ją już dobrze znają?
– Czego pan właściwie tutaj szuka? – Nachyliła się. Pewnie chciała mu spojrzeć w oczy. On też sobie popatrzył.
– Szukam głowy.
– Niech pan poszuka w spodniach.
– Mam zbyt twardy mózg.
– Twardzielu – przy każdym jej wypowiadanym słowie miał wrażenie, że cynkowa pani za kontuarem w buzi ma żarówkę – proszę pilnować, żeby krew nie odpłynęła – brwi jej podleciały pod sam sufit – krew łatwo się rozlewa.
– To zupełnie przeciwnie niż wódka. – Lubił kobiety, które na oczy zakładają cynk i połykają żarówki. Żarówki, parówki, świetlówki. Mogłaby oświetlić mu wnętrze.
– Chodzi o to, by dobrze je wymieszać.
– Poproszę.
Gdy ulubiona barmanka przygotowywała mu drinka, znajoma Kosmicznego Surfera zdążyła złamać kilka serc na sali. A żar był tak duży, że nie dało się zgasić papierosa. Dostał pełną szklankę i wszystko było tak, jak być powinno, nawet o parasolce nie zapomniała. Mało kto wie, że w każdej z tych parasolek jest wróżba. W miniaturowej parasolce miniaturowa wróżba na miniaturowe szczęście, to nie żart, proszę sprawdzić. Laleczka za ladą w gratisie puściła mu jeszcze oczko i szepnęła, że jeśli szuka kontaktu do Najlepszej Sztuki w mieście, niech sprawdzi, może ma farta i coś mu wywróżyła w drinku, twardzielu. Wypił, zjadł oliwkę i rozwinął chińską parasoleczkę, było. „W Malinowym Chruśniaku”.
Zostawił cynkowej barmance duży napiwek, wizytówkę i najlepszy ze swoich uśmiechów. Ją też mógłby jeszcze spotkać, niekoniecznie w następnej knajpie.
A więc zaczęło się nienajgorzej, ta noc może być jeszcze jego. Grunt to trzymać się blisko, czekać, aż dystans stwardnieje i się zaróżowi na policzkach, postawić pepsi albo colę i spytać się, jak smakuje. Jeśli o to chodzi, już dawno wspinałby się po kolankach Najlepszej Sztuki w mieście, ale to nie dziś, szedł o zakład, że tego wieczora czeka na grubszą rybę. Dużo grubszą rybę od niego. Teraz pozostało mu tylko dobrze się schować i podglądać. Zaszyć się i węszyć. A to bywa niebezpieczne, bo feromony, hormony, wszystkie te szmery-bajery, od których kręciło mu się w głowie. Był dobry w podglądaniu i gdyby miała ogon, na pewno byłby najlepszy w mieście, a on już dawno by na nim siedział okrakiem zupełnie niezauważony.
No więc pozwolił się znów połknąć bestii na parkiecie. Świetnie pływał, w morzu kolorowych ciał utrzymywał się na powierzchni, też potrafił chodzić po wodzie. I śledził.
Najlepsza sztuka siedzenia przy barze, tyłem do wszystkich, a jakby przodem. Plecy prosto, rozgadana pupa wystaje przed szereg i zaczepia. Najlepsza sztuka obracania się, szybko i powoli jednocześnie, błyskawicznie i pomału. Wszystkim staje serce, po chwili sztuka jest już przodem i patrzy im w oczy, cały klub w pierwszym rzędzie, rozpędzają się, puls nagle wraca i przyspiesza. Najlepsza sztuka jazdy, stop! stopy! stopy to malutkie stacje transformatorowe, prąd, miliard voltów i trupia główka, a nogi to autostrady do nieba i piekła, i gdzie tylko pragniesz. Każdy chciałby się przejechać, włożyć kluczyk do stacyjki, poczekać aż silnik zamruczy i ruszyć, najlepiej od razu z piątki. Wszystkie spojrzenia wystrzeliwują i rażone padają u jej stóp, rozsypane pod nią na podłodze. Ona jednak wciąż niewzruszona, zapatrzona nie widzi nikogo, zamyślona unosi kąciki ust, malinowe łuki triumfalne, wszyscy świętują. Odsłania na chwilę zęby, ma cudowną diastemę, bo może sprawiać nią cuda i spełniać marzenia, wciągać mężczyzn jak czarna dziura i najlepszy w mieście koks. Podnosi szklankę, delikatnie oblizuje, ślina błyszczy się jak brokat, wkłada słomkę do malinowej buzi, świat cały w jej szklance bulgocze i spływa po tylnej ścianie gardła, wszyscy chcą tam być, zwiedzać, odkrywać, penetrować. Nie tak łatwo, najlepsza sztuka niejedzenia, uważaj, żeby ci nie znikła. Módlcie się, najlepsza sztuka sakralna, czarne jak włosy chmury nad głową i aureola, składajcie pokłony i wyznawajcie jak Boga, bez końca, bez amen.
Siedziała więc tam i czekała.
Gruba ryba w końcu przypływa, przeprasza za spóźnienie, ona się nie gniewa, niczym się nie przejmuje i rozmarzonym wzrokiem uśmiecha się. On nieco zdenerwowany, trzęsie się i chwyta za rękę. A więc podaje mu swoją dłoń, ma długie palce pełne błyskotek, gwiazd całych, to nie żarty, obiekty pod ochroną jak futra z norek, świecą się kosmicznym blaskiem na złotych pierścieniach. Ciekawe kto jej nałapał najdroższych świecidełek w tym wszechświecie? Coś jeszcze sobie szepczą, coś zamawiają, popijają herbatkę z termosu, jest słodka i lepka jak myśli wszystkich zazdrośników na sali. W końcu gołąbki odfruwają od baru i znikają w jednym z prywatnych pokoi dla gości. W gniazdku dla najważniejszych ptaszków. Game over dla Czandlarza.
Ale jemu już wystarczy, już wie, wszystko tu pasuje. Grubsza ryba nosi kanty i krawaty, nazywa się Pan Kosmiczny i jest jego zleceniodawcą. Czandlarza nic nie dziwi, wszystko płynie i te sprawy, ze zrozumieniem kiwa głową. Jakaś słodka laleczka na parkiecie myśli, że to do niej, chwyta go za duszę i prosi do tańca. Czemu nie, dziś już skończył swoją pracę. To co zrobił to nawet trzysta procent normy, czas na odrobinę relaksu i słodkości w gęstym soku niemyślenia, w końcu był w najmodniejszym klubie w mieście.
Wyszedł z lokalu sam wcześnie o piątej. Zmartwił się, że wszystko za szybko zaczęło układać się w całość. Człowiek nigdy nie może mieć zbyt wiele farta, karma zawsze wraca po swój dług. Może powinien był poczekać na barmankę, wyglądało, że mogliby odnaleźć wspólny język i odkryć odległe krainy migdałków. Miasto zaczęło się budzić i parować rozlanym niedawno alkoholem. Przeszedł się kawałek, mijał trupy na ulicach i dobrze wiedział, że w ich przypadku nikt nie wynajmie detektywa, bo trzeba by aresztować noc, a w niekończącym się dniu polarnym nikt by przecież nie potrafił błyszczeć.
Był na głodzie, potrzebował dobrego Chandlera w żyłach. Samochód Eterycznej Blondynki zniknął. Założył czapkę z supermanem daszkiem do tyłu, poprawił trzy paski na ramieniu i w air-maxach w kolorze wielkiego błękitu pomaszerował na przystanek. Będzie musiał wziąć nocny. Najsprytniejszy detektyw w mieście.

...CDN...

Michał Erazmus

(Gdyby ktoś już wiedział, kto zabił, zapraszam do fejsbukowej zabawy w typowanie: https://www.facebook.com/events/71901723...8/?fref=ts)
Odpowiedz
#5
No tym razem niestety jestem na nie. Nie chodzi mi przy tym o treść, ani bohatera. Detektyw jest u Ciebie zblazowany jak trzeba. Trup też się znajdzie, czyli sprawa do rozwiązania jak należy. Nawet bar jest okey. Styl pisania, jak zwykle u Ciebie absurdalnie - genialny. Czyli trzymasz formę ponad normę.
Czemu się więc ciskam, skoro jedno dobre a drugie jeszcze lepsze. Ano moim skromnym zdaniem jedno do drugiego nie pasuje. Taki styl jest bardzo dobry do Twoich zakręconych felietonów (bo chyba tak trzeba nazwać to co pisałeś, z braku lepszego określenia). Do opowiadań detektywistycznych pasuje raczej styl bardziej dosłowny, realistyczny. Bez nadmiaru ozdobników i przekombinowanej narracji. Mroczny - owszem, duszny - jak najbardziej, ale jednak realistyczny.
Tekst męczyłem trochę tak jakby mi kazano jeść, dajmy śledzia w oleju z czekoladą. Niby jedno i drugie lubię, ale osobno. Połączone zaś w jedno, mogą doprowadzić do ciężkiego rozstroju jelitowego.
Tak jak jedno wino pasuje do ciast, inne zaś do mięs, warto by w tym przypadku dostosować formę do treści.
Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#6
Dzięki piękne, Gorzki, za lekturę i ślad! Pewnie masz sporo racji, ale ja bardzo chciałem, żeby detektyw był mój, świat w opku był mój i cała reszta była moja. A, obawiam się, że trudno byłoby to osiągnąć bez stylu i klimatu, który zazwyczaj stosuję. Ot, każdy ma taki kryminał, na jaki zasłużył. Rozumiem Twój zarzut i się nie gniewam. Wink Pozostaje mi chyba liczyć na to, że są na sali panie w ciąży, którym śledź z czekoladą podejdzie, że hoho. Wink

Pozdro serdecznie Tobie też!
Odpowiedz
#7
Pierwsza prędkość kosmiczna - odcinek 3

Zupa z Chandlera

Śniło mu się, że był kotem. Nosił szary jak chodniki Los Angeles płaszcz, miał w zwyczaju nabijać fajkę i nazywał się Marlowe. Gonił czarne charaktery, podpadał glinom i wyrywał, a potem ustawiał na swoim biurku kobiety, które mówiły mu nie. Śniło mu się, że jest czarno-biały i słyszy dzwoniący telefon. Dzwonił już długo i napastliwie, jakby ktoś po drugiej stronie chciał zajrzeć przez dziurkę od klucza i podejrzeć, czy sypia nago. Długo i cierpliwie jak górnik, jeden kilof, drugi, wchodził do ucha, przebijał się przez czaszkę, zatapiał się w mózgu i drążył w nim tunele, drażniąc po kolei wszystkie szare komórki. Obudził się, ale wydawało mu się, że wciąż jest kotem i wciąż słyszy telefon.
Przeciągnął się i odebrał.
Prywatny detektyw Rajmund Czandlarz do usług.
Nagle się wyprostował, nabrał rumieńców i już po chwili stał na baczność. Dwadzieścia w skali Mohsa, twardy i gotowy. Pokręcił głową ze swoim starym modelem iphone’a przy uchu, powiedział, że nie zajmuje się sprawami rozwodowymi, ale oznajmił, że niech będzie, że jest w biurze i zaprasza. Pani Kosmiczna zaanonsowała więc, że będzie dokładnie za godzinę.
Czandlarz nieco oklapł na wspomnienie zeszłej nocy w klubie, gdzie widział Pana Kosmicznego w towarzystwie Najlepszej Sztuki w mieście. Dobrze wiedział, że z bogatymi jest zawsze najwięcej kłopotów i zawracanie głowy. Trzeba spojrzeć pod dywan, a im dywan droższy, tym więcej przykryje. Ale w końcu kłopoty to jego specjalność. Co też mogła od niego chcieć ta ślicznotka nie z tej Ziemi? Przypomniał sobie o jej potencjalnych czerwonych majtkach i stwierdził, że na tym powinien się skupić, trzeba przeprowadzić śledztwo w sprawie kolorów i znów nieco urósł.
A więc Czandlarz wstaje z łóżka, przeciąga szlafrok, zakłada się na bose stopy i wstaje lewą ręką. Dzień musi zacząć od kawy, w przeciwnym razie wszystko się miesza. Kręciło mu się w głowie, zdawało się, że stoi na suficie. Przeszedł przez sypialnię, minął pokój gościnny zamieniony na biuro, gdzie przyjmował klientów i wszedł do kuchni, wciąż krocząc trochę po suficie. Świat trząsł się jak galareta, wielki potwór za oknem tupał nogami i przewracał budynki. Kamienicą, w której mieszkał Czndlarz, potwór ów bawił się regularnie. Wszystko jest względne, detektywa zabolała w głowie myśl, że może wcale się nie obudził. Wyciągnął nóż ze zlewu i poszukał w szafce resztek towaru. A rzeczywistość wciąż wokół nieznośnie pulsowała, obijała się niezdarnie o jego skronie i gałki oczne.
Zostało ledwie na ostatnią działkę, kilka ostatnich stron z najsłabszej książki Chandlera. Wyciąga jeszcze deskę, kroi sobie palce, nastawia wodę w czajniku. Sieka kartki powieści, mieli na drobny proszek i rozsypuje z nich drogę do nieba wśród skaczących na blacie palców. Potem jeden głęboki wdech i wciąga przez nos wszystko wokół, zdrowe jak Nutella śniadanko każdego dnia. Świat cały spłynął mu po tylnej ścianie gardła i w jednej chwili uspokoił się, nabrał rumieńców. Potwór za oknem też gdzieś nagle sobie poszedł, pewnie wróci jutro. Czandlarz zbiera palce, parzy kawę i wychodzi z kuchni.
Znów mija pokój, jest tu biurko złożone ze skrzynek po bananach, dywan z żyrafy jego poprzedniej dziewczyny i kanapa dla najładniejszych klientek. Tak na serio to nie była jego dziewczyną, ale naprawdę miała żyrafę schowaną w szafie. Uśmiecha się szeroko na myśl o czekającej go za pół godziny wizycie Kosmicznej ślicznotki. W rozmowie telefonicznej była zabawnie lakoniczna, pewnie liczyła na to, że zabrzmi tajemniczo. Szeptała przyjemnie do słuchawki, miała czerwony jak swoje majtki głos. Twierdziła, że musi mu zdradzić ważne szczegóły dotyczące męża i nieodżałowanego syna. Ciekawe, cóż to za sekrety wymagają, by fatygowała się do niego aż ze swojego kosmosu. Skrzywił się i poszedł wziąć prysznic. Już dawno rozgryzł sprawę i wiedział, kto zabił, ale dodatkowych atrakcji nigdy dość.
A więc umył się, zapuścił brodę jak u drwala, wyszczotkował zęby, wyperfumował się zapachem prawdziwych twardzieli i ułożył fryzurę. Długo stał przed lustrem i przycinał powieki, aż wszystko zagrało, jak należy. Najlepiej jazz albo electro. Zamknął łazienkę, mrugnął porozumiewawczo do kanapy i przeszedł do sypialni. Prawdziwi mężczyźni nie noszą bokserek, długo zastanawiał się nad spodniami, wreszcie wybrał, miały nogawki jak słomki w coca-coli. Pogadał chwilę z t-shirtami wspólnie zdecydowali się na tego, który recytował Hemingwaya, ostatni krzyk mody. Ubrał koszulę jak ta lala i swoje air-maxy z wielkiego błękitu. I jeszcze tylko dres zaprojektowany przez Gucciego, dres na specjalne okazje, co wygląda prawie jak marynarka i ma trzy paski na rękawach.
Potem podszedł do obrazu Chandlera i świętego Marlowe’a od kłopotów. Delikatnie odchylił ramę i wstukał kod. Otworzył sejf, pogłaskał „Głęboki sen” z trzydziestego dziewiątego. Na moment zatrzęsły mu się ręce, ale wytrzymał. Wyciągnął swoją spluwę, była twarda jak deska Kosmicznego Surfera przy Najlepszej Sztuce w mieście. I schował do kieszeni razem z groźną miną. Tak na wszelki wypadek.
Wreszcie wypił kawę. Zgłodniał i zaczął zastanawiać się, czy nie zdąży jeszcze sobie czegoś ugotować. Zjadłby zupy z Chandlera, cicho bulgoczącej wypływającymi na wierzch tekstami prawdziwych twardzieli.
Zapukała do drzwi, cholera, nawet pukała z czerwoną gracją. Nie zdążył też zapalić.
Otworzył i długo przyglądał się Pani Kosmicznej. Była typem kobiety, która nie gotuje zup. Jego wzrok rozszczepił się jak fala elektromagnetyczna i wylądował na wszystkich częściach jej ciała jednocześnie, objął nim jej duże wszechświaty, długie komety i jędrne galaktyki. Miał oczy wielkie jak wilk, a ona był jego Czerwonym Kapturkiem, choć dobrze wiedziała, że nie przyszła do babci.
Stał w lekkim rozkroku wieży Eiffla i zagradzał wejście do mieszkania, więc Czandlarz nie mógł zrozumieć, jak jej się udało, prześlizgnąć obok niego. A może przeleciała przez niego, tak od razu, bez ceregieli, przez wszystkie otwory ciała i przestrzenie między atomami. W ślad za nią weszła jej przyjaciółka Coco o numerze 5, jak tamta zupa. Nigdy nie miał dobrych manier, sama musiała mu podać krwawe futro, potem dumnie przemaszerowała przez pokój gościnny i pozwoliła sobie usiąść naprzeciwko biurka ze skrzynek po bananach. Czandlarz spojrzał z wyrzutem na kanapę dla najładniejszych klientek, jakby to była jej wina. Wszystko nie tak.
Usiadła i zorientowała się, że ją swędzi. Wspinało się od stopy, płynęło po gładkiej skórze, wzdłuż łydki, po wewnętrznej stronie uda, by wylądować między nerkami. Tkwiło tam chwilę i wracało z powrotem. I tak w kółko. Miała gęsią skórkę. Zastanowiła się, czy wysyłane w jego stronę fotony mogą swędzieć. Mimo to nie poruszyła się, miała plan, dobry plan. Z kamienną twarzą poczekała więc, aż gospodarz usiądzie po drugiej stronie biurka. Na kolanach trzymała torebkę w kształcie miniaturowej satelity. Wyjęła termos z gorącą herbatą, odesłała swojego Sputnika w przestrzeń, by wylądował na jego silnym ramieniu i zapytała, czy detektyw się z nią napije.
Przytaknął i wyciągnął z szuflady dwie filiżanki oraz tytoń. Postanowił nie pozostawać dłużnym, skręcił dwa razy i oparzył sobie palec, odpalając jej papierosa o swój zapał. Zamoczył usta w ciepłym płynie, był czerwony jak mięso i jej usta. Posmakował i zapytał, dlaczego musi być aż tak słodka. To brokat, wyjaśniła, to dzięki niemu wszystkie gwiazdy błyszczą w towarzystwie. Są nawet specjalne tabletki z brokatem, by świecić od środka.
Wciąż ją swędziało. Była jednak Kosmiczna i pełna brokatu, więc wytrzymywała niewzruszona i wytłumaczyła zwięźle, po co tam przyszła. Przyleciała. Jej mąż ma romans z Najlepszą Sztuką w mieście, jest chorobliwie zazdrosny i to na pewno on zabił ich syna. I resztę tych wszystkich biedaków, odcinając skalpy w postaci różnych części ciała dla swojej malinowej kochanki. Myśli pan, że grozi nam teraz niebezpieczeństwo?
Czandlarz popatrzył, jak ta kobieta nie z tej Ziemi zaciąga się papierosem, barwi szminką filtr, płuca i jego wyobraźnię.
– Ma pan pistolet? – Wydmuchała czerwony jak gardło dym.
– Mam twardą spluwę, niech się pani nic nie boi. – Chciałby być doktorem i móc tam zajrzeć.
– Mogę być pańskim nabojem.
– Stój, bo strzelam. – Pochylił się nad biurkiem, by zajrzeć jej w oczy.
– Jest pan słodki. – Mrugnęły do niego piersi.
– Podrapać panią?
Podrapała się sama i założyła prawą nogę na lewą, a potem lewą na prawą. Gdyby mogła, postawiłaby je na księżycach, każdą na innym, z niewinnością na licach. Zaplanowane i wystudiowane ruchy. Pokazała mu, że ma majtki jak ferrari – najlepsze i czerwone. Bingo. Prywatny detektyw dumny z siebie i z wyników swojego śledztwa w sprawie kolorów odchylił się na krześle. Wszystko się zgadzało, pomyślał.
Matki nie zabijają synów, za to nadzwyczaj chętnie mordują mężów.
Już zaczął się zastanawiać, czy na pewno nie mogłaby mu ugotować zupy z Chandlera, gdy Pani Kosmiczna wstała. Kanapa popatrzyła na niego drwiąco.
Czandlarz podał jej płaszcz. Zanurzył się przez chwilę w czerwony materiale, pachniał krwią niewinnych zwierząt. Pani Kosmiczna nadstawiła ramiona i gładko wylądowała w rękawach. Zostali przez chwilę jednym organizmem we wspólnym futrze. Zastanowił się, jak smakuje. Jej ubranie, jej czerwona bielizna, jej skóra. Polizał i poczuł krew na języku. Była słodka, metalowa i chemiczna jak brokat. Spodobało się jej. Zlizał z niej wszystko i okazało się, że w środku też była cała czerwona.

Właściwie czym różni się malinowy od czerwonego? I gdy wspinał się już na szczyt czerwonego kosmosu, przypomniał sobie o „Malinowym Chruśniaku”.

...CDN...

Michał Erazmus

(Gdyby ktoś już wiedział, kto zabił, zapraszam do fejsbukowej zabawy w typowanie: https://www.facebook.com/events/71901723...8/?fref=ts)
Odpowiedz
#8
Cytat:Matki nie zabijają synów, za to nadzwyczaj chętnie mordują mężów.
... bo każda kobieta ma za mało ubrań, genialne dzieci i męża idiotę Tongue


Niesamowicie się stęskniłam za Twym absurdem! Nawet jeśli niedomyślna jestem jak typowy facet i do ostatniej chwili nie będę wiedziała kto zabił, nadal będę czytać. Fajnie, że popełniasz coś w odcinkach. Zawsze to coś nowego - opowiadania "jednorazowe" są świetne, ale zużywają się jak typowe damskie rajtki. A takie w odcinkach to można czytać, czytać i oczekiwanie jest.
"KGB chciało go zabić, pozorując wypadek samochodowy, ale trafił kretyn na kretyna i nawet taśmy nie zniszczyli." - z "notatek naukowych" Mestari

Odpowiedz
#9
Cytat:... bo każda kobieta ma za mało ubrań, genialne dzieci i męża idiotę Tongue
Zabijają dla kasy i z nudów. Każda kobieta to modliszka, hihi.

Cytat:Niesamowicie się stęskniłam za Twym absurdem!
Mes, ja za Tobą też! Big Grin

Cytat:i do ostatniej chwili nie będę wiedziała kto zabił
O to chodzi!

Cytat:ale zużywają się jak typowe damskie rajtki.
Heart Im częściej je zmieniacie, tym lepiej. Mógłbym godzinami oglądać, jak wkładać rajstopy. Ekhm. Angel Opowiadania.

Dzięki, Mes, za ślad i do następnego odcinka! (już w poniedziałek)
Odpowiedz
#10
I tak nikt już tego nie przeczyta, więc wrzucam przepis na kosmiczne flaki z olejem:

KOSMICZNE FLAKI Z OLEJEM - składniki:
• 2 uncje bulionu z kosmosu (patrz przepis poniżej)
• 69 paskw mrożonych oczyszczonych flaków z tygrysa marsjańskiego
• 2 los cebulos ze Shreka i jego krokodylich łez
• 44 łyżki masła z grafomanów
• 2 łyżki mąki z konopi plutońskich hodowanych w jaskini Platona
• 1 łyżeczka mielonego warkocza komety Erazmusa
• 1 łyżeczka mielonej słodkiej lolitki
• 3 startych suszonych majteczek
• gałka ze skrzyni biegów Sokoła Milenijnego
• sól tej ziemi
• pieprzyk Cindy

bulion z kosmosu:
• 1/2 kg mięsa z tygrysa marsjańskiego
• 1 małe udko z ptaka dada
• 1 chińszczyzna:
• 3 rude jak marchewki kocice
• 2 pieluszki
• mały feler
• 1 pora roku na Saturnie
• 2-3 łyżki flegmy angielskiej
• 1 listek figowy Ewy
• sól tamtej ziemi obiecanej
• pieprzyk Marilyn

KOSMICZNE FLAKI Z OLEJEMsposób przygotowania: Przygotuj bulion z kosmosu: do garnka włóż oczyszczone i umyte mięso z tygrysa marsjańskiego, obraną chińszczyznę, flegmę angielską i listek figowy Ewy. Zalej wódką, dodaj trochę soli tamtej ziemi obiecanej i doprowadź do skutku. Przykryj ustami i gotuj na bardzo małym ogniu ok. 2-3 lat świetlnych. Od czasu do czasu zbierając z powierzchni szumowiny warszawskie. Wyciągnij flaki z tygrysa marsjańskiego, najlepiej, gdyby wciąż był żywy i płynął z tobą po Pacyfiku. Dokładnie porozdzielaj paski, przełóż do sitka, które w Paryżu byłoby łodzią i opłucz zimną jak serce twojej dziewczyny wodą. Następnie żółw od tyłu do garnka, zalej sobie melisę wrzątkiem i gotuj około 1 roku świetlnego. Potem odcedź przez zęby i przepłucz zimną jak serce twojej dziewczyny wodą. Ponownie przełóż do garnka, zalej się w trupa i tym razem gotuj około 1 roku świetlnego, po tym czasie odcedź przez zęby. W ten sposób pozbędziesz się nieprzyjemnego zapachu z ust, który czasami pozostaje w niepłukanych, a obgotowanych już flakach tygrysich. Gotowy bulion odcedź przez zęby, skórę i kości zachowaj. Do garnka przełóż flaki z tygrysa marsjańskiego, zalej bulionem z kosmosu i gotuj pod przykryciem szklanego klosza na pełnej kurwie ok. 1-1,5 lat świetlnych. W razie potrzeby wywar uzupełniaj wrzątkiem słonecznym. Zetrzyj na tarce ugotowane wcześniej łakocie - dwie rude jak marchewki kocice, pieluszkę i pół felera (możesz też pokroić je w słupki i w pręciki, niech się bawią). Łakocie dodaj do wywaru pod koniec gotowania, gdy flaki będą już miękkie jak brzoskwinka mojej ulubionej pani sadownik. Przygotuj zasmażkę: los cebulos ze Shreka i jego krokodylich łez pokrój w bardzo drobną kostkę Rubika. Na patelni rozpuść masło z grafomanów, zeszklij na nim los cebulos, a następnie dosyp mąki konopnej plutońskiej hodowanej w jaskini Platona i dokładnie zmelanżuj. Do zasmażki możesz dodać niewielką ilość bulionu z kosmosu lub wódki. Wódkę w sumie zawsze możesz podawać. Aby nie powstały grudki na języku. Gotową zasmażkę dodaj do zupy po dodaniu łakoci. Całość dopraw wedle mojej woli: warkoczem z komety Erazmus, gałką ze skrzyni biegów Sokoła Milenijnego, mieloną słodką lolitką, pieprzykiem Cindy, suszonymi majteczkami. Pamiętaj, dodając majteczki, aby rozetrzeć je w ręku. Na końcu dopraw solą tej ziemi, jeśli potrzeba ci nieco Sodomii i Gomory. Całość gotuj na pełnej wełnie jeszcze około roku świetlnego. Moja zła rada: Dobrze ugotowane flaki tygrysie powinny być tak miękkie jak brzoskwinka mojej ulubionej pani sadownik, żeby rozpływały się w ustach. Do gotowych flaków tygrysich możesz dodać także pozostałe drobno pokrojone łakocie i witaminy (oprócz pory roku na Saturnie, jest zbyt długa) i mięso tygrysie, które posłużyły do przygotowania bulionu z kosmosu. Mięso z rosołu możesz też wykorzystać do zrobienia pierożków lub brykietów. Bon appétit!

Ach, zapomniałem! Dodaj oleju do głowy!
Odpowiedz
#11
Ja przeczytałem. Lubię żyrafę, zauroczyła mnie , lecz może trochę i dlatego, że była krótka i namiętna. Lubię ją.

Nie lubię za to pociągów wypełnionych nawiązaniami, wylewów narcystycznych autocytatów i obsesyjnych powtórzeń czegoś, co po raz pierwszy brzmi świeżo, dowcipnie i powabnie (na przykład odspojone części ciała, prowadzące na własną rękę obserwację otoczenia), lecz za trzecim razem nuży.

Sytuację ratowałaby inteligencja i erudycja Autora, gdyby nie to, że efekt sprawia wrażenie słowotoku nad wiek dojrzałego gimnazjalisty, który wraz z pryszczami na twarzy odkrył siłę Słowa i czarodziejstwo lektur spoza listy szkolnych- obowiązkowych. Jednak największą fantastycznością powinna rządzić jakaś dyscypina, mistrzowie nie pozwalali sobie na rozlazłe ciamkanie motywów, czy rozlewne bezhołowie. Nawet w parodii. Bo liczba fantastycznym bon motów, których można użyć w dowolnym tekście nie jest – jak sądzę – nieograniczona.

Nie, to nie jest jakaś złośliwość, może tylko lekkie rozczarowanie, a i to ograniczone (na razie przynajmniej) do tego jednego utworu. Samo władanie mową ojczyzną nieodmiennie na wysokim poziomie i ciągle to zjawisko oceniam jako nietuzinkowe.
Odpowiedz
#12
Celnie i w punkt, ElEszu. Tylko nie pryszczaty, proszę. Doskonale zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę od pewnego czasu zjadam własny ogon i chodzę w kólko. Ale te moje masturbacje słowne mają jakiś cel. Przynajmniej mam taką nadzieję. Ćwiczę sobie, testuję gusta i cierpliwość czytelników. Bo, nie oszukujmy się, gdyby te moje niewyżyte teksty były coś więcej warte, już dawno podbijałby redakcje magazynów literackich i wydawnictw, a nie hulały po internecie i forach literackich. I to też prawda, że staram się zmieniać rekwizytorium, tematykę, ale wciąż wychodzi ze mnie niewyżyty małolat. A i to nie mija się specjalnie z rzeczywistością, bo zdecydowanie mi bliżej do Piotrusia Pana, niż do Bruce’a Willisa.

Dzięki wielkie za ślad i słowa nie-złośliwości, tajemniczy podglądaczu. Wink
Odpowiedz
#13
To, że redakcje i wydawnictwa się o Ciebie nie zabijają, wcale nie znaczy, że Twoje teksty są nic nie warte.


To tylko potwierdza, że są one na dnie i boją się wartości kulturalnej. No i w sumie, gdyby Ci się chciało ogarnąć dla nich ambitną konkurencję, gromadzącą całą tą wartość, wygrana byłaby Twoja. A przy tym satysfakcja i sława. No ale to już luźne kombnacje.
Odpowiedz
#14
BELle, przeinaczasz trochę wydźwięk moich słów! Nie powiedziałem, że są nic nie warte. Kto mnie zna, ten potwierdzi, że mam raczej problem w drugą stronę i jestem dość mocno zadufany w sobie. Moje teksty są dużo więcej warte niż 90% opowiadań tutaj, hihi. Tyle że ja uważam, że publikować powinno się wtedy, gdy ma się coś do powiedzenia. Ja na razie sobie ćwiczę, zbieram doświadczenie i czekam na prawdziwie dobry pomysł. No i bawię się słowem, to moja ulubiona rozrywka chyba.

No i trochę mi się nie chce, to też prawda. Wink
Odpowiedz
#15
Zabawa zabawą, ale niestety "Bulion" okazał się wyjątkowo niestrawną potrawą. Wiesz Erazmus, lubię zakręcone teksty, ale pod warunkiem, że jednak o czymś są. Niestety tym ostatnim oddalasz się niebezpiecznie w stronę przerostu formy, przy totalnym braku treści. Zgadza się, że słowem władasz dobrze. Treść jednak również nie powinna być banałem.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 2 gości