Panika post traumatyczna
Siedzę sama pośród białych ścian. Mojej współlokatorki nie ma, towarzyszy mi jedynie mucha, obijająca się o wszystko, co napotka. Jest gorąco, otwarte na oścież okno wpuszcza do pomieszczenia lekki, chłodny wiatr, który przynosi ulgę mojemu rozgrzanemu ciału. Siedzę na łóżku, obleczonym w czarne prześcieradło, obok, po mojej lewej stronie leży zwinięta pościel tego samego koloru, której to czerń jest urozmaicona białymi okręgami. Poduszka leży w kącie.
Zwyczajny wieczór. On już musiał wracać, ja zostałam. Jest okay. Moje życie jest wprost z mojego marzenia. A jednak, powoli coś zaczyna walić się na mnie, na moją nieosłoniętą głowę. Boleśnie i bezlitośnie, jak lawina, stacza się na mnie wszystko. Niezauważalnie narasta we mnie złość i bezsilność. Ta pierwsza wywołana jest tą drugą. Z głośniczków komputera wyje System of a Down. Ściany w zwolnionym tempie zbliżają się do siebie, sufit zniża się nieubłaganie. Dookoła robi się jeszcze ciemniej. Tak realnie, wręcz namacalnie czuję, że zaczynam spadać w ciemną otchłań. Jakby grunt pode mną wyparował pod wpływem magicznego zaklęcia. Czuję, jak spadam, a moją skórę oblepia pustka. Z tego strachu lekko wybałuszają mi się oczy. Mój oddech gwałtownie przyspiesza i spłyca się. Kulę się, bo otacza mnie ciemny, śmierdzących lęk. Lecę w dół i nie mogę się zatrzymać. Pod powiekami pieką mnie pierwsze łzy. Napływają bardzo szybko, nie jestem w stanie ich kontrolować.
Jak pęknięta tama.
Spadam szybko i kiedy myślę, że jestem na samym dnie rozpaczy, okazuje się, że mogę wciąż lecieć. Głębiej i niżej, tam, gdzie jeszcze ciemniej. Gdzieś na krańcu świadomości słyszę swój własny głos, który krzyczy „Stop! Przestań! Do diabła ciężkiego, stop!”. Ku mojej panice, nic to nie daje. Łzawa kurtyna zasłania mi wszystko, a z nosa zsuwają mi się okulary. Tracę oddech. Zdeterminowana, usiłuję złapać choć trochę powietrza.
Jak ryba wyrzucona na brzeg.
Głośna, ostra muzyka ryje bolesne tunele w mojej głowie. „Dlaczego? Niech to się skończy” mówię cicho, nie mając siły na krzyk. Ale podświadomie czuję, że teraz najbardziej pragnę wrzeszczeć. Drzeć się do poranienia gardła. Chcę wyrzucić z siebie to wszystko, tę ciemną, bezkształtną, trującą masę, która jest we mnie i niszczy mnie. Zdaję sobie sprawę, że czarne i złe myśli zalały mój umysł. Tyle, że nie potrafię tego zatrzymać, a co dopiero cofnąć. Zaczęło brakować mi tchu.
Jak ktoś, kto się topi.
„Topiłam się” tak bez końca. Jakbym naprawdę miała umrzeć. Trwało to wieki, podczas których zostałam rozerwana na milion kawałków. Nagle straciłam świadomość. Zemdlałam. To nie tak, że wszystko ustało. Tylko jakby ktoś urwał taśmę filmową w trakcie trwania seansu.
Kiedy się ocknęłam, leżałam. Wszystko było rozmazane, a ból rozrywał moją czaszkę. Jako jedyne źródło światła, nieopodal majaczył ekran monitora. Moja twarz była cała mokra od łez. Z początku nie pamiętałam, co działo się wcześniej. Ale pamięć bywa niezawodna.
Bez żadnego ostrzeżenia poczułam silne mdłości. Skuliłam się z najcichszą nadzieją, że to minie. Nie miałam siły myśleć o czymkolwiek. Jedyne, co mogłam to czuć, jak wszystko podchodzi mi do gardła. Po chwili zerwałam się i obijając sobie barki o framugi, wpadłam do łazienki. Czym prędzej podniosłam klapę ubikacji i zwymiotowałam. Moim ciałem przez kilka minut targały silne skurcze, a ja nic nie mogłam na to poradzić. Z moich oczu wciąż leciały łzy. Kiedy skończyłam, byłam bardziej niż wykończona. Umyłam zęby i na miękkich nogach wróciłam do pokoju. Opadłam na łóżko. Dopiero po krótkiej drzemce, w którą nawet nie wiem kiedy zapadłam, zauważyłam kilkadziesiąt wiadomości, o których istnieniu alarmował mój komunikator. Do tego kilka nieodebranych połączeń i kilkanaście wiadomości sms.
Nie wiedzieć czemu, ogarnęły mnie ogromne wyrzuty sumienia. Jakbym zrobiła coś nieodpowiedniego, ba, niewybaczalnego. Byłam tak wykończona, że nie miałam siły nad tym rozmyślać. Nagle, poczułam obojętność. Było mi wszystko jedno. Kiedy ponownie zasypiałam po mojej głowie błąkała się jedna tylko myśl - "jak ja wszystko potrafię spieprzyć".
Siedzę sama pośród białych ścian. Mojej współlokatorki nie ma, towarzyszy mi jedynie mucha, obijająca się o wszystko, co napotka. Jest gorąco, otwarte na oścież okno wpuszcza do pomieszczenia lekki, chłodny wiatr, który przynosi ulgę mojemu rozgrzanemu ciału. Siedzę na łóżku, obleczonym w czarne prześcieradło, obok, po mojej lewej stronie leży zwinięta pościel tego samego koloru, której to czerń jest urozmaicona białymi okręgami. Poduszka leży w kącie.
Zwyczajny wieczór. On już musiał wracać, ja zostałam. Jest okay. Moje życie jest wprost z mojego marzenia. A jednak, powoli coś zaczyna walić się na mnie, na moją nieosłoniętą głowę. Boleśnie i bezlitośnie, jak lawina, stacza się na mnie wszystko. Niezauważalnie narasta we mnie złość i bezsilność. Ta pierwsza wywołana jest tą drugą. Z głośniczków komputera wyje System of a Down. Ściany w zwolnionym tempie zbliżają się do siebie, sufit zniża się nieubłaganie. Dookoła robi się jeszcze ciemniej. Tak realnie, wręcz namacalnie czuję, że zaczynam spadać w ciemną otchłań. Jakby grunt pode mną wyparował pod wpływem magicznego zaklęcia. Czuję, jak spadam, a moją skórę oblepia pustka. Z tego strachu lekko wybałuszają mi się oczy. Mój oddech gwałtownie przyspiesza i spłyca się. Kulę się, bo otacza mnie ciemny, śmierdzących lęk. Lecę w dół i nie mogę się zatrzymać. Pod powiekami pieką mnie pierwsze łzy. Napływają bardzo szybko, nie jestem w stanie ich kontrolować.
Jak pęknięta tama.
Spadam szybko i kiedy myślę, że jestem na samym dnie rozpaczy, okazuje się, że mogę wciąż lecieć. Głębiej i niżej, tam, gdzie jeszcze ciemniej. Gdzieś na krańcu świadomości słyszę swój własny głos, który krzyczy „Stop! Przestań! Do diabła ciężkiego, stop!”. Ku mojej panice, nic to nie daje. Łzawa kurtyna zasłania mi wszystko, a z nosa zsuwają mi się okulary. Tracę oddech. Zdeterminowana, usiłuję złapać choć trochę powietrza.
Jak ryba wyrzucona na brzeg.
Głośna, ostra muzyka ryje bolesne tunele w mojej głowie. „Dlaczego? Niech to się skończy” mówię cicho, nie mając siły na krzyk. Ale podświadomie czuję, że teraz najbardziej pragnę wrzeszczeć. Drzeć się do poranienia gardła. Chcę wyrzucić z siebie to wszystko, tę ciemną, bezkształtną, trującą masę, która jest we mnie i niszczy mnie. Zdaję sobie sprawę, że czarne i złe myśli zalały mój umysł. Tyle, że nie potrafię tego zatrzymać, a co dopiero cofnąć. Zaczęło brakować mi tchu.
Jak ktoś, kto się topi.
„Topiłam się” tak bez końca. Jakbym naprawdę miała umrzeć. Trwało to wieki, podczas których zostałam rozerwana na milion kawałków. Nagle straciłam świadomość. Zemdlałam. To nie tak, że wszystko ustało. Tylko jakby ktoś urwał taśmę filmową w trakcie trwania seansu.
Kiedy się ocknęłam, leżałam. Wszystko było rozmazane, a ból rozrywał moją czaszkę. Jako jedyne źródło światła, nieopodal majaczył ekran monitora. Moja twarz była cała mokra od łez. Z początku nie pamiętałam, co działo się wcześniej. Ale pamięć bywa niezawodna.
Bez żadnego ostrzeżenia poczułam silne mdłości. Skuliłam się z najcichszą nadzieją, że to minie. Nie miałam siły myśleć o czymkolwiek. Jedyne, co mogłam to czuć, jak wszystko podchodzi mi do gardła. Po chwili zerwałam się i obijając sobie barki o framugi, wpadłam do łazienki. Czym prędzej podniosłam klapę ubikacji i zwymiotowałam. Moim ciałem przez kilka minut targały silne skurcze, a ja nic nie mogłam na to poradzić. Z moich oczu wciąż leciały łzy. Kiedy skończyłam, byłam bardziej niż wykończona. Umyłam zęby i na miękkich nogach wróciłam do pokoju. Opadłam na łóżko. Dopiero po krótkiej drzemce, w którą nawet nie wiem kiedy zapadłam, zauważyłam kilkadziesiąt wiadomości, o których istnieniu alarmował mój komunikator. Do tego kilka nieodebranych połączeń i kilkanaście wiadomości sms.
Nie wiedzieć czemu, ogarnęły mnie ogromne wyrzuty sumienia. Jakbym zrobiła coś nieodpowiedniego, ba, niewybaczalnego. Byłam tak wykończona, że nie miałam siły nad tym rozmyślać. Nagle, poczułam obojętność. Było mi wszystko jedno. Kiedy ponownie zasypiałam po mojej głowie błąkała się jedna tylko myśl - "jak ja wszystko potrafię spieprzyć".