29-10-2012, 19:37
Marian Kostrzewa, przez swoich bądź co bądź tępawych kolegów, zwany Krzakiem był draniem. Lubił jak tak do niego mówiono. W ustach jemu podobnych był to komplement dużego kalibru. W ustach jego, na jej szczęście byłej już, żony był to kolejny powód, żeby złamać jej nos. Miał opinię zabijaki, chociaż większość ciosów w swoim życiu wymierzył przeciwko kobietom: matce, wspomnianej małżonce Dorocie i córce Agacie. Opinia owa została zbudowana na opowieściach samego Krzaka, w których sam rozprawiał się z tabunami adwersarzy. Był nie tyle człowiekiem, co chodzącym wyobrażeniem, jakie rozpowszechnił sam o sobie. A ludzie uwierzyli.
Od dłuższego czasu Krzak nie szukał pracy.
- Byle czego nie wezmę, za pięć złotych za godzinę sam możesz zapierdalać! - powtarzał te słowa ze średnią częstotliwością czerech, czy pięciu razy dziennie, a siedzący razem z nim w barze „Dębowa Drzazga” obwiesie zawsze z uznaniem kiwali głowami.
- On wie czego chce, wie jak się cenić – odpowiadali. Marian miał inny sposób na kasę. Robił myk. Tak to nazywał, a każdy z jego otoczenia inaczej wyobrażał sobie o co chodzi o owym myku.
Autostop od dawna był ulubionym środkiem lokomocji Kostrzewy, a od dwóch lat także jego sposobem na życie. Oczywiście nie jedynym, bo jak bieda przycisnęła, to i on musiał imać się różnych zajęć. Robił to daleko od „Drzazgi”, żeby nikt z bywalców nie dowiedział się, że przez tydzień pracował przy gnoju dziesięć kilometrów dalej, za marną trójkę na godzinę. Teraz jednak był dobry okres. Marian stał na wysypanym tłuczniem poboczu, z kciukiem dziarsko uniesionym w górę. „Drzazga” leżała w środku lasu, trzy i pół kilometra od najbliższej wsi. Była barem, zajazdem, noclegownią. Położona przy trasie, często gościła kierowców TIR-ów, wczasowiczów i zbłąkanych.
Cały myk polegał na tym, że Krzak zawsze wsiadał tylko do samochodów, w których ktoś podróżował samotnie. Kiedy zauważył, że w pojeździe znajduje się więcej niż jedna głowa, momentalnie chował dłoń do kieszeni. Kiedy już udało mu się znaleźć odpowiedni transport wdawał się w rozmowę z kierowcą. To była jego tajna broń, bo zawsze miał gadane. Gdy już dostatecznie uśpił czujność towarzysza sięgał do kieszeni po sprężynowca. Chwytał za włosy, kark, za wszystko co mógł. Ciężko bronić się z kierownicą w rękach, prawda? Nie był jednak bez serca, nigdy też nie brał więcej niż dwieście złotych. Tyle, żeby na trzy, cztery dni mieć na jakieś żarcie. I zawsze gotówka. Bez zegarków, telefonów, biżuterii. Niczego, co można by zidentyfikować. Dzięki temu raczej nie martwił się o zgłoszenia. Las ciągnął się jeszcze siedem, może osiem kilometrów, dalej były bezdroża, a najbliższe miejsce, gdzie można by złożyć zawiadomienie o przestępstwie było jakieś czternaście kilometrów od „Dębowej”. Tylko dwa razy w ciągu tych dwudziestu czterech miesięcy policja zaglądała w progi zajazdu. Ba, sam nawet odpowiadał, że nie zna nikogo, kto mógłby być podobny do człowieka z opisu. Jednak decyzja o tym, żeby łapać stopa tylko wieczorami była dobra. Bardzo dobra.
Drobne kradzieże, pobicia kobiet, ogólne lewactwo. Sumienie miał czarne jak heban, ale nie miał na nim nic, co mogłoby sprawić, że poważniejsze służby zajęły by się jego poszukiwaniem. No, prawie nic.
To był feralny dzień. Taki, który nigdy nie powinien się wydarzyć. Krzak zatrzymał Opla Corsę, był brązowy, dość zadbany. Jechał nim starszy pan, na oko około sześćdziesiątki. Też Marian swoją drogą. Kostrzewa rozgadał się i o mało by zapomniał po co w ogóle wsiadł do tego auta. Dziadek był fajnym człowiekiem, ale miał też pieniążki. Krzak złapał go za kołnierz marynarki, drugą ręką sprawnie wyjmując nóż.
- Jedź dalej, patrz przed siebie i daj mi portfel, a będzie dobrze. Wezmę tylko tyle, żeby mieć na jedzenie.
To co wydarzyło się dalej było jak ponury żart. Dziadek zaczął dyszeć, charczeć i łapać się za pierś. Początkowo Kostrzewa myślał, że chce wyjąć z wewnętrznej kieszeni portfel, jednak facet po prostu miał zawał. Jebany zawał, w środku jebanego lasu. Zwolnili i bardzo pokracznie stanęli na poboczu. Krzak nie wziął nic, tylko wystrzelił z samochodu jak długi.
- Jebany staruch, pewnie udawał, żebym tylko dał mu spokój – pomyślał rozgoryczony. Nie mógł jednak ryzykować. Kilka godzin później przejeżdżający autobus zatrzymał się przy Corsie, w której siedział już martwy, sześćdziesięciosiedmio letni Marian W. W gazecie napisali, że przyczyną śmierci był rozległy zawał serca, wywołany nagłym zdenerwowaniem.
- Pewnie źwierz jakiś z lasu wyleciał i dziadek nie wyrobił – podsumował całe zajście jeden ze stałych bywalców „Dębowej Drzazgi”. Krzak przez dłuższy czas miał wyrzuty sumienia. Z czasem jednak wytłumaczył sam sobie, że to nie jego wina. Nie miał komórki, nie było więc sposobu wezwania pomocy. Nie znał się także na jej udzielaniu. Po prostu był w złym miejscu o złej porze. Życie.
- Kurwa, kurwa! - wściekał się Krzak. Już dziewiętnasta, ciemnieje. Jak na razie nie zatrzymał nikogo odpowiedniego. Kilka fur z rodzinkami, dwóch kolesi z matką. Parę pojedynczych kierowców mignęło mu tylko, żaden się nie zatrzymał. Już miał odejść wkurwiony na potęgę, gdy zza zakrętu wyłoniły się dwa żółtawe ślepia.
- Jedzie na długich - pomyślał Marian, a pojazd w tym czasie płynnie wyszedł na prostą. Kciuk Krzaka powędrował w górę. „Uda się”, pomyślał podniecony, widząc, że auto zjeżdża bliżej krawędzi asfaltu, by po chwili wjechać prawymi kołami na długi pas tłucznia.
- Co do chuja? – Kostrzewa wydał z siebie zdziwiony ni to jęk, nie okrzyk. Auto sunęło tłuczniem, jednak nie zwalniało. Ba, można powiedzieć, że ktoś w środku wcisnął gaz w podłogę. Krzak rzucił się w bok, zahaczając prawą stopą o zderzak. Upadł boleśnie, klnąc na czym świat stoi. Stopa zasygnalizowała mu swoją obecność wbiciem wielkiej igły w środek nerwu.
- Kurwa mać! Zajebię cię chuju! – Marian darł się, gramoląc na nogi. W garści miał kilkanaście kawałków ostrych kamieni. Odwrócił się, by cisnąć nimi w karoserię, gdy jego oczy rozszerzyły się. Czarny wóz zawrócił i ponownie parł na Krzaka. Nie mógł zidentyfikować marki, ani modelu. Czarny jak smoła, wydawał się bezkształtny, a jednak mający bryłę. Zupełnie taki, jakim straszyła go matka jak był mały. „Nie łaź samemu po nocy, bo czarny samochód bez klamek cie zabierze”.
- Jezu Chryste, co do chuja?! – krzyknął, rzucając się ponownie w bok. Auto mignęło o kilka centymetrów od jego nogi, uderzając prawym nadkolem w sosnę. Błyskawicznie zapaliły się światła cofania, a Krzak pomyślał: „Wiej!”. Kulejąc, klnąc pod nosem zaczął najszybciej jak mógł lawirować między drzewami. „Kurwa, że też ten las nie jest gęstszy!”. Samochód, teraz już tylko z jednym reflektorem, podążał za nim, jak cyklop śledząc swoją ofiarę. Kostrzewa nie mógł uwierzyć, że ktoś goni go autem po lesie. Nie mógł jednak uciekać asfaltem, nie z taką nogą. Parł więc przed siebie, na przemian klnąc i prosząc Boga o pomoc. A samochód za jego plecami nie zwalniał.
Nie mógł zrozumieć jakim cudem to krypa dalej jedzie. Przecież już dawno urwałby miskę olejową, złamał amortyzator, cokolwiek. Tymczasem pojazd z głośnym rykiem systematycznie doganiał swoją ofiarę. Nie musiał się oglądać, sam dźwięk był dla niego wystarczającym motorem napędowym. Wypadł jak wściekły na polanę, przeskakując bardziej niż biegnąc. Już był prawie przy krawędzi drzew, gdy uświadomił sobie, że nie słychać już silnika.
- Nareszcie! – zawołał w duchu, gdy zamarł. Na przeciwnym skraju polanki, jakieś cztery, może pięć metrów od niego stał czarny diabeł z jednym okiem. Po prostu stał. Krzak znieruchomiał. Łapał każdy oddech, wydając z siebie dźwięki astmatyka w czasie ataku duszności. Drzwi otworzyły się i z hukiem uderzyły w topolę.
To, co wyłoniło się z samochodu nie mogło być prawdziwe. Krzak stał z otwartymi ustami, nieświadomy nawet, że ciepła strużka ekskrementów ścieka mu właśnie w dół nogawki. Coś, co pełzło do niego wyglądało jak żywy wieszak z garniturem. Stwór był wysoki na około dwa metry. Ubrany w rodzaj całunu, czarnego jak smoła. Ciągnął się po ziemi, zostawiając za sobą wypalony ślad w trawie. Lekki dym unosił się za postacią. A Krzak stał i patrzył. Patrzył, jak w ostatnich promieniach słońca zbliża się do niego koszmar. To co można było uznać za głowę wyłoniło się spod kaptura. Nowa fala skurczy w żołądku Krzaka pojawiła się jak piorun. Gówno ponownie wydostało się z niego z głośnym bąkiem. Owalna, długa i pokryta była czymś, co wyglądało jak worek. Worek ze skóry. Kilka płatów, różne odcienie, w większości przerażająco brudne. Całość była obleczona czymś w rodzaju struny, wżynając się w ciało. „Kilkanaście linii, okręcono go dookoła”, pomyślał Krzak. Na czole Kostrzewa zauważył dwa zapadające się punkty. Raz za razem, tkanka to opadała, to unosiła się. Oddychał. W mniej więcej trzech czwartych wysokości skórzana „maska” kończyła się, a zaczynało się inne ciało. W niezdrowym kolorze pożółkłej kości, było gładkie. Tylko postrzępiona, opalona dookoła dziura zionęła w jego kierunku, zamykając się, by po chwili ponownie się otworzyć. Tego było za wiele. Krzak rzucił się do panicznej ucieczki, nie patrząc już nawet na obolałą kończynę. Naładowany adrenaliną parł przed siebie, raniąc twarz o gałęzie. Wypadając na kolejną polanę stanął jednak jak wryty. Chata. Myśliwska. „O kurwa, jak dobrze”, mruknął i pognał w jej kierunku. Im był bliżej, tym bardziej zdawało my się, że domek jest tylko mirażem. Do drzwi prowadziła wysypana białymi kamyczkami ścieżka, trawa w koło wyglądał na niedawno koszoną. „Zbyt piękne by…”, warknięcie silnika zaraz za plecami wyrwało go z zamyślenia. Przerażony mózg stracił kontrolę nad nogami, które ugięły się z wycieczenia i Marian upadł. Kilka kamyków boleśnie wbiło mu się z policzek. Otrząsając się i starając wstać Krzak zdał sobie sprawę z kolejnego, przerażającego faktu. Ścieżka nie była wysypana kamykami. To były zęby. Ludzkie. Trzonowe, kły, siekacze. Zęby setek, a może i tysięcy ludzi. Niektóre ciemnożółte, niektóre jeszcze białe. Tym razem mocz wydostał się z ciała Kostrzewy. Był na granicy obłędu.
Ruszył w stronę chaty, na wpół zdając sobie sprawę, że jeszcze walczy o życie. Nie oglądając się szarpnął za klamkę, a drzwi ustąpiły. Zatrzasnął je za sobą, zamykając rygiel. Oparł się plecami o drewno, które przed chwilą wpuściło go do kryjówki. Oddychał. W półmroku oglądał wnętrze w poszukiwaniu broni. Czegokolwiek. Noża, flinty, pogrzebacza. Wydawało mu się, że wypatrzył coś odpowiedniego, gdy dwie szponowate dłonie przebiły deski na wysokości kostek Krzaka i chwytając za nie powaliły go na ziemię. Asekurując się rękoma Marian upadł płasko na podłogę, łamiąc przy tym żebra. Ogromna siła pociągnęła go do siebie, jednocześnie zdzierając skórę i mięśnie z łydek o krawędzi postrzępionego dębu. Jedno szarpnięcie, drugie, trzecie. Nogi Krzaka zostały już prawie do kolan wyszarpane na zewnątrz i pozbawione tkanek. Nawet nie był pewny, czy krzyczy na głos, czy tylko stara się to robić. Łzy paliły rozbity policzek. Jednocześnie poczuł, jakby jego nogi były ścierane na tarce. Od pięt ku górze.
Kilometr dalej dwie sarny zastrzygły uszami i ruszyły pędem w kierunku zarośli. Po chwili w okolicy rozległ się krzyk tak przerażający, że mający jeszcze przed chwilą obie łanie na muszkach myśliwi, rzucili broń i przeżegnali się. To był śmiech śmierci.
Od dłuższego czasu Krzak nie szukał pracy.
- Byle czego nie wezmę, za pięć złotych za godzinę sam możesz zapierdalać! - powtarzał te słowa ze średnią częstotliwością czerech, czy pięciu razy dziennie, a siedzący razem z nim w barze „Dębowa Drzazga” obwiesie zawsze z uznaniem kiwali głowami.
- On wie czego chce, wie jak się cenić – odpowiadali. Marian miał inny sposób na kasę. Robił myk. Tak to nazywał, a każdy z jego otoczenia inaczej wyobrażał sobie o co chodzi o owym myku.
Autostop od dawna był ulubionym środkiem lokomocji Kostrzewy, a od dwóch lat także jego sposobem na życie. Oczywiście nie jedynym, bo jak bieda przycisnęła, to i on musiał imać się różnych zajęć. Robił to daleko od „Drzazgi”, żeby nikt z bywalców nie dowiedział się, że przez tydzień pracował przy gnoju dziesięć kilometrów dalej, za marną trójkę na godzinę. Teraz jednak był dobry okres. Marian stał na wysypanym tłuczniem poboczu, z kciukiem dziarsko uniesionym w górę. „Drzazga” leżała w środku lasu, trzy i pół kilometra od najbliższej wsi. Była barem, zajazdem, noclegownią. Położona przy trasie, często gościła kierowców TIR-ów, wczasowiczów i zbłąkanych.
Cały myk polegał na tym, że Krzak zawsze wsiadał tylko do samochodów, w których ktoś podróżował samotnie. Kiedy zauważył, że w pojeździe znajduje się więcej niż jedna głowa, momentalnie chował dłoń do kieszeni. Kiedy już udało mu się znaleźć odpowiedni transport wdawał się w rozmowę z kierowcą. To była jego tajna broń, bo zawsze miał gadane. Gdy już dostatecznie uśpił czujność towarzysza sięgał do kieszeni po sprężynowca. Chwytał za włosy, kark, za wszystko co mógł. Ciężko bronić się z kierownicą w rękach, prawda? Nie był jednak bez serca, nigdy też nie brał więcej niż dwieście złotych. Tyle, żeby na trzy, cztery dni mieć na jakieś żarcie. I zawsze gotówka. Bez zegarków, telefonów, biżuterii. Niczego, co można by zidentyfikować. Dzięki temu raczej nie martwił się o zgłoszenia. Las ciągnął się jeszcze siedem, może osiem kilometrów, dalej były bezdroża, a najbliższe miejsce, gdzie można by złożyć zawiadomienie o przestępstwie było jakieś czternaście kilometrów od „Dębowej”. Tylko dwa razy w ciągu tych dwudziestu czterech miesięcy policja zaglądała w progi zajazdu. Ba, sam nawet odpowiadał, że nie zna nikogo, kto mógłby być podobny do człowieka z opisu. Jednak decyzja o tym, żeby łapać stopa tylko wieczorami była dobra. Bardzo dobra.
Drobne kradzieże, pobicia kobiet, ogólne lewactwo. Sumienie miał czarne jak heban, ale nie miał na nim nic, co mogłoby sprawić, że poważniejsze służby zajęły by się jego poszukiwaniem. No, prawie nic.
To był feralny dzień. Taki, który nigdy nie powinien się wydarzyć. Krzak zatrzymał Opla Corsę, był brązowy, dość zadbany. Jechał nim starszy pan, na oko około sześćdziesiątki. Też Marian swoją drogą. Kostrzewa rozgadał się i o mało by zapomniał po co w ogóle wsiadł do tego auta. Dziadek był fajnym człowiekiem, ale miał też pieniążki. Krzak złapał go za kołnierz marynarki, drugą ręką sprawnie wyjmując nóż.
- Jedź dalej, patrz przed siebie i daj mi portfel, a będzie dobrze. Wezmę tylko tyle, żeby mieć na jedzenie.
To co wydarzyło się dalej było jak ponury żart. Dziadek zaczął dyszeć, charczeć i łapać się za pierś. Początkowo Kostrzewa myślał, że chce wyjąć z wewnętrznej kieszeni portfel, jednak facet po prostu miał zawał. Jebany zawał, w środku jebanego lasu. Zwolnili i bardzo pokracznie stanęli na poboczu. Krzak nie wziął nic, tylko wystrzelił z samochodu jak długi.
- Jebany staruch, pewnie udawał, żebym tylko dał mu spokój – pomyślał rozgoryczony. Nie mógł jednak ryzykować. Kilka godzin później przejeżdżający autobus zatrzymał się przy Corsie, w której siedział już martwy, sześćdziesięciosiedmio letni Marian W. W gazecie napisali, że przyczyną śmierci był rozległy zawał serca, wywołany nagłym zdenerwowaniem.
- Pewnie źwierz jakiś z lasu wyleciał i dziadek nie wyrobił – podsumował całe zajście jeden ze stałych bywalców „Dębowej Drzazgi”. Krzak przez dłuższy czas miał wyrzuty sumienia. Z czasem jednak wytłumaczył sam sobie, że to nie jego wina. Nie miał komórki, nie było więc sposobu wezwania pomocy. Nie znał się także na jej udzielaniu. Po prostu był w złym miejscu o złej porze. Życie.
- Kurwa, kurwa! - wściekał się Krzak. Już dziewiętnasta, ciemnieje. Jak na razie nie zatrzymał nikogo odpowiedniego. Kilka fur z rodzinkami, dwóch kolesi z matką. Parę pojedynczych kierowców mignęło mu tylko, żaden się nie zatrzymał. Już miał odejść wkurwiony na potęgę, gdy zza zakrętu wyłoniły się dwa żółtawe ślepia.
- Jedzie na długich - pomyślał Marian, a pojazd w tym czasie płynnie wyszedł na prostą. Kciuk Krzaka powędrował w górę. „Uda się”, pomyślał podniecony, widząc, że auto zjeżdża bliżej krawędzi asfaltu, by po chwili wjechać prawymi kołami na długi pas tłucznia.
- Co do chuja? – Kostrzewa wydał z siebie zdziwiony ni to jęk, nie okrzyk. Auto sunęło tłuczniem, jednak nie zwalniało. Ba, można powiedzieć, że ktoś w środku wcisnął gaz w podłogę. Krzak rzucił się w bok, zahaczając prawą stopą o zderzak. Upadł boleśnie, klnąc na czym świat stoi. Stopa zasygnalizowała mu swoją obecność wbiciem wielkiej igły w środek nerwu.
- Kurwa mać! Zajebię cię chuju! – Marian darł się, gramoląc na nogi. W garści miał kilkanaście kawałków ostrych kamieni. Odwrócił się, by cisnąć nimi w karoserię, gdy jego oczy rozszerzyły się. Czarny wóz zawrócił i ponownie parł na Krzaka. Nie mógł zidentyfikować marki, ani modelu. Czarny jak smoła, wydawał się bezkształtny, a jednak mający bryłę. Zupełnie taki, jakim straszyła go matka jak był mały. „Nie łaź samemu po nocy, bo czarny samochód bez klamek cie zabierze”.
- Jezu Chryste, co do chuja?! – krzyknął, rzucając się ponownie w bok. Auto mignęło o kilka centymetrów od jego nogi, uderzając prawym nadkolem w sosnę. Błyskawicznie zapaliły się światła cofania, a Krzak pomyślał: „Wiej!”. Kulejąc, klnąc pod nosem zaczął najszybciej jak mógł lawirować między drzewami. „Kurwa, że też ten las nie jest gęstszy!”. Samochód, teraz już tylko z jednym reflektorem, podążał za nim, jak cyklop śledząc swoją ofiarę. Kostrzewa nie mógł uwierzyć, że ktoś goni go autem po lesie. Nie mógł jednak uciekać asfaltem, nie z taką nogą. Parł więc przed siebie, na przemian klnąc i prosząc Boga o pomoc. A samochód za jego plecami nie zwalniał.
Nie mógł zrozumieć jakim cudem to krypa dalej jedzie. Przecież już dawno urwałby miskę olejową, złamał amortyzator, cokolwiek. Tymczasem pojazd z głośnym rykiem systematycznie doganiał swoją ofiarę. Nie musiał się oglądać, sam dźwięk był dla niego wystarczającym motorem napędowym. Wypadł jak wściekły na polanę, przeskakując bardziej niż biegnąc. Już był prawie przy krawędzi drzew, gdy uświadomił sobie, że nie słychać już silnika.
- Nareszcie! – zawołał w duchu, gdy zamarł. Na przeciwnym skraju polanki, jakieś cztery, może pięć metrów od niego stał czarny diabeł z jednym okiem. Po prostu stał. Krzak znieruchomiał. Łapał każdy oddech, wydając z siebie dźwięki astmatyka w czasie ataku duszności. Drzwi otworzyły się i z hukiem uderzyły w topolę.
To, co wyłoniło się z samochodu nie mogło być prawdziwe. Krzak stał z otwartymi ustami, nieświadomy nawet, że ciepła strużka ekskrementów ścieka mu właśnie w dół nogawki. Coś, co pełzło do niego wyglądało jak żywy wieszak z garniturem. Stwór był wysoki na około dwa metry. Ubrany w rodzaj całunu, czarnego jak smoła. Ciągnął się po ziemi, zostawiając za sobą wypalony ślad w trawie. Lekki dym unosił się za postacią. A Krzak stał i patrzył. Patrzył, jak w ostatnich promieniach słońca zbliża się do niego koszmar. To co można było uznać za głowę wyłoniło się spod kaptura. Nowa fala skurczy w żołądku Krzaka pojawiła się jak piorun. Gówno ponownie wydostało się z niego z głośnym bąkiem. Owalna, długa i pokryta była czymś, co wyglądało jak worek. Worek ze skóry. Kilka płatów, różne odcienie, w większości przerażająco brudne. Całość była obleczona czymś w rodzaju struny, wżynając się w ciało. „Kilkanaście linii, okręcono go dookoła”, pomyślał Krzak. Na czole Kostrzewa zauważył dwa zapadające się punkty. Raz za razem, tkanka to opadała, to unosiła się. Oddychał. W mniej więcej trzech czwartych wysokości skórzana „maska” kończyła się, a zaczynało się inne ciało. W niezdrowym kolorze pożółkłej kości, było gładkie. Tylko postrzępiona, opalona dookoła dziura zionęła w jego kierunku, zamykając się, by po chwili ponownie się otworzyć. Tego było za wiele. Krzak rzucił się do panicznej ucieczki, nie patrząc już nawet na obolałą kończynę. Naładowany adrenaliną parł przed siebie, raniąc twarz o gałęzie. Wypadając na kolejną polanę stanął jednak jak wryty. Chata. Myśliwska. „O kurwa, jak dobrze”, mruknął i pognał w jej kierunku. Im był bliżej, tym bardziej zdawało my się, że domek jest tylko mirażem. Do drzwi prowadziła wysypana białymi kamyczkami ścieżka, trawa w koło wyglądał na niedawno koszoną. „Zbyt piękne by…”, warknięcie silnika zaraz za plecami wyrwało go z zamyślenia. Przerażony mózg stracił kontrolę nad nogami, które ugięły się z wycieczenia i Marian upadł. Kilka kamyków boleśnie wbiło mu się z policzek. Otrząsając się i starając wstać Krzak zdał sobie sprawę z kolejnego, przerażającego faktu. Ścieżka nie była wysypana kamykami. To były zęby. Ludzkie. Trzonowe, kły, siekacze. Zęby setek, a może i tysięcy ludzi. Niektóre ciemnożółte, niektóre jeszcze białe. Tym razem mocz wydostał się z ciała Kostrzewy. Był na granicy obłędu.
Ruszył w stronę chaty, na wpół zdając sobie sprawę, że jeszcze walczy o życie. Nie oglądając się szarpnął za klamkę, a drzwi ustąpiły. Zatrzasnął je za sobą, zamykając rygiel. Oparł się plecami o drewno, które przed chwilą wpuściło go do kryjówki. Oddychał. W półmroku oglądał wnętrze w poszukiwaniu broni. Czegokolwiek. Noża, flinty, pogrzebacza. Wydawało mu się, że wypatrzył coś odpowiedniego, gdy dwie szponowate dłonie przebiły deski na wysokości kostek Krzaka i chwytając za nie powaliły go na ziemię. Asekurując się rękoma Marian upadł płasko na podłogę, łamiąc przy tym żebra. Ogromna siła pociągnęła go do siebie, jednocześnie zdzierając skórę i mięśnie z łydek o krawędzi postrzępionego dębu. Jedno szarpnięcie, drugie, trzecie. Nogi Krzaka zostały już prawie do kolan wyszarpane na zewnątrz i pozbawione tkanek. Nawet nie był pewny, czy krzyczy na głos, czy tylko stara się to robić. Łzy paliły rozbity policzek. Jednocześnie poczuł, jakby jego nogi były ścierane na tarce. Od pięt ku górze.
Kilometr dalej dwie sarny zastrzygły uszami i ruszyły pędem w kierunku zarośli. Po chwili w okolicy rozległ się krzyk tak przerażający, że mający jeszcze przed chwilą obie łanie na muszkach myśliwi, rzucili broń i przeżegnali się. To był śmiech śmierci.
Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubańczykom! Just call me F.