06-06-2012, 15:03
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 06-06-2012, 18:59 przez księżniczka.)
Nad brunatnymi trawami bezkresnego stepu od czasu do czasu unosiły się pojedyncze kłęby pyłu. W górę wyrzucały je podmuchy suchego wiatru, który co kilkanaście sekund przedzierał się między rzadko rozsianymi skarpami. Cała sceneria wydawała się pusta i przygnębiająca: łyse wzniesienia, posępna, brązowa kolorystyka, czasami spotykane ogromne pnie o wyschniętej korze oraz chwilowe wiry pyłu, które jako jedyne zdradzały ruch na tym z pozoru niechcianym terenie – taki właśnie obraz przedstawiała Muria. Choć sceneria małej planety do nadziejnych nie należała, to myliłby się okrutnie ten, kto nazwałby ją martwą. Jak w przypadku wielu z pozoru nieprzyjaznych miejsc, tak i tam cud życia znalazł dla siebie ujście: imponujące ssaki o twardych, doskonale trzymających wodę skórach każdego dnia przemierzały szerokie przestrzenie w poszukiwaniu pożywienia i uzupełniających się nocami wodopojów. Owady o rozmiarach ludzkiej pięści migrowały stale w dużych gromadach, aby móc utrzymać się po nocnej stronie globu. Muria może i nie tętniła bujnym, zielonym życiem, ale w żadnym razie nie należało zaliczać jej do którejś z grup planet-pustkowi. Dla człowieka dwa jeszcze argumenty stanowiły o jej znaczącej wartości: korzystny skład atmosfery i niezwykle bogate złoża kobaltynu. Dlatego, mimo iż planeta znajdowała się poza pasem magnetycznych tuneli, przed prawie czterema setkami lat uległa intensywnej kolonizacji. Od tamtego czasu na jej powierzchni nieprzerwanie funkcjonowały dwa miasta wydobywcze: Tarytia i Sagara.
Murianie żyli pośród ubogich stepów, trwale odcięci od terrańskich dobrodziejstw technologicznych; gwiazdy były dla nich równie niedostępne jak dla wielu innych kolonii znajdujących się daleko od magnetycznych tuneli międzyukładowych. Dowód na potęgę ludzkości otrzymywali jedynie co pięćdziesiąt lat, kiedy to na niebie pojawiały się ogromne transportowce właściciela planety, Korporacji Urnex.
Słońce osiągnęło zenit i gorejąc nad bezgranicznym stepem, zalewało ziemię bezlitosnym żarem. Ta jasnożółta gwiazda wyraźnie królowała na bladobłękitnym sklepieniu i przez bolesny dla oczu blask rzadko kiedy pozwalała na spojrzenie w niebo bez ochronnych gogli.
W tym momencie powietrze między wysokimi skarpami drgało jednostajnym, chropowatym szumem – długi odcinek stepu przecinała linia wznoszącego się pyłu, która z dużą prędkością posuwała się naprzód. Naazin Hope, młody, utalentowany łowca z Sagary, spieszył na spotkanie kolejnego celu.
— Jest za tym wzniesieniem! — zawołał i skierował maszynę na pobliską skarpę.
— Nie mogę się doczekać! — odkrzyknęła siedząca za nim Daraja. Dziewczyna obejmowała go mocno rękami i cały czas pochylała kompletnie osłoniętą materiałem głowę, unikając w ten sposób uderzeń grubych ziarenek piasku.
Gdy popielata korweta osiągnęła podnóże wzniesienia, Naazin na panelu sterowania odciął przyśpieszenie. Głośny szum natychmiast się ulotnił, a wysoki tuman kurzu opadł z powrotem na ziemię. Maszyna teraz przy zwykłej prędkości wspinała się na szczyt szerokiej skarpy, której wierzchołek zapadł się na całym wschodnim zboczu, tworząc tym potężne osuwisko. Naazin jeszcze raz zerknął na wyświetlacz radaru i upewniwszy się położenia celu, odciął napęd. Zaraz po tym korweta osiadła posłusznie na piachu, a pilot zeskoczył z siedzenia i piechotą podążył do skraju wzniesienia. Daraja poprawiła ochronny materiał wokół twarzy i pobiegła za nim.
Młodzieniec kucnął blisko urwiska i rozejrzał się po doskonale widocznym z tej pozycji stepie. Jego towarzyszka dołączyła do niego, lecz gdy spojrzała w dół, natychmiast zrobiła krok w tył.
— Wysoko — spostrzegła nerwowo.
Naazin nie odpowiedział. Obserwował uważnie okolicę i co chwilę przybliżał i oddalał obraz w masywnych, ciemnych goglach, których połyskujące obiektywy przebijały się przez zakrywający twarz materiał.
— Jest — oznajmił z satysfakcją.
Daraja zbliżyła się i zapytała żywo:
— Gdzie? Pokaż mi go.
Naazin wskazał ręką daleko przed siebie, a ona spojrzała w tamtym kierunku i również uniosła dłoń do panelu w goglach.
— Duży — zauważyła z zachwytem. — Podjedziemy do niego?
Naazin pokręcił głową.
— Musimy czekać i obserwować. Wetrony mogą pojawić się w każdej chwili.
— Hee? To będziemy tutaj tak sterczeć? — jęknęła.
— Przecież mówiłem ci, że to wcale nie jest ciekawe.
Jednak Daraja nie podzielała tego zdania.
— Jak dla mnie, to już sama wyprawa w step jest ciekawa — podkreśliła. — A do tego nigdy nie widziałam żywego tugnara. — Ze szczerą radością obserwowała każdy ruch ciemnoszarego stworzenia.
Tugnary osiągały bardzo duże rozmiary. Przemierzały step w pojedynkę, tylko w okresie godowym szukając pokrewnych sobie osobników. Poruszały się na dwóch masywnych nogach, a górnych kończyn używały do podpierania niezgrabnych ciał przy wodopoju lub przed szarżą na drapieżnika. Żywiły się trawą i korą, a przeżuwały je w swych masywnych szczękach. Jedynymi ich wrogami na tej ziemi byli ludzie, którzy wielce cenili sobie ich mięso, oraz wetrony, które zawsze polując w stadzie, zamęczały mało ruchliwego olbrzyma, aby w końcu długimi kłami rozerwać jego twardą skórę. Żadna inna istota nie ważyłaby się zaatakować dwudziestometrowego kolosa, który impetem swej szarży z łatwością potrafił rozbić ludzkie parkany zaporowe.
— Ile jeszcze będziemy czekali? — narzekała Daraja, wyraźnie znudzona ponad godzinną obserwacją przynęty.
— To nie zależy ode mnie. Zrobiłem, co było trzeba. Rana w brzuchu jest spora, więc krew bez problemu powinna przyciągnąć to stado wetron. Jeśli nadal kręcą się po okolicy, nie pogardzą takim zaproszeniem… — Przerwał mu pełen zachwytu pisk Darai.
— Są — zawołała. — Widzę cztery. Zbliżają się od wschodu.
Naazin spojrzał prędko w tamtym kierunku i dostrzegł wolno idące stwory o brązowym zabarwieniu, które z pyskami nisko przy ziemi tropiły źródło nęcącego zapachu. Poruszały się na czterech łapach, a ich lekko spłaszczone łby były niewiele szersze od zwinnych tułowi. Długością dorównywały czworgu dorosłym ludziom, przy czym ich najeżone wystającymi kłami paszcze osiągały wysokość trzech metrów.
Naazin pobiegł do korwety i otworzył luk na szerokim tyle. Wyjął z niego biały miotacz impulsów energetycznych, który choć zadbany, nosił na sobie wiele blizn zużycia. Zarzuciwszy broń na ramię, popędził z powrotem do urwiska, aby rozłożyć ją w dogodnym do tego miejscu. Daraja przyglądała się temu z wyraźną ekscytacją.
— Będziesz strzelał? — zapytała z nadzieją w głosie.
— Przecież kamieniami rzucać nie będę — zaznaczył uszczypliwie, a po chwili dodał: — Nie przeszkadzaj mi teraz. Muszę się skoncentrować.
Klęknął za miotaczem, po czym na panelu wpisał kilka parametrów. Następnie uniósł dłoń do twarzy i przesunął gogle z oczu na czubek głowy. Odkrył tym tęczówki w barwie jasnych oliwek, głęboką zmarszczkę nad nosem i część cienkiej blizny, która wybiegając od czoła, przecinała prawą brew i ginęła gdzieś na policzku pod szarym materiałem. Na skutek silnego światła słonecznego zmrużył powieki. Położył się prędko na ziemi i przytknął twarz do wizjera miotacza. Odbezpieczył go, a automat wysunął powoli długą lufę. Czekał teraz cierpliwie, aż drapieżniki zbliżą się do zranionego tugnara.
[ p] Wetrony dotarły do kolosa i początkowo utrzymując bezpieczną odległość, oceniały zagrożenie z jego strony; krążyły wokół niego, powoli zacieśniając dystans. Tugnar wydał z siebie odstraszający ryk i potrząsając groźnie tułowiem, schylił się gotowy do szarży. Zaraz po tym dwie wetrony zaatakowały ścięgna jego masywnych nóg. Ofiara, miotając się we wszystkie strony, rozpaczliwie walczyła o przetrwanie.
Naazin na ten właśnie moment czekał. Nakierował celownik na jednego z drapieżników i w przerwie między podmuchami wiatru nacisnął spust. Nad stepem niemal równocześnie rozniosły się dwa głośne dźwięki – pierwszym było przytłumione pyknięcie wystrzału, drugim ostry trzask eksplozji impulsu, który wyrył potężną dziurę w łbie trafionej bestii. Reszta stada, zajęta walką z Tugnarem, nawet na chwilę nie przerwała natarcia; żaden z wystrzałów i żadne z upadających ciał nie odstraszyły reszty. Dopiero ostatnia zaczęła się cofać, dysząc ciężko i uważnie obserwując poranionego olbrzyma. Powietrze nad stepem przeciął ostatni huk impulsu, a zaraz po nim rozbrzmiał zachwycony głos Darai:
— Trafiłeś wszystkie! Jesteś niesamowity! Niech tylko opowiem o tym reszcie. Tak się cieszę, że z tobą tu przyjechałam.
Naazin podniósł się z piachu i natychmiast nasunął gogle na oczy. Wystukując polecenie na panelu, powiedział chłodno:
— I jak obiecałaś, więcej nie będziesz mnie o to prosiła. Nawet nie wiesz, jakie kłopoty by mnie czekały, gdyby dowiedziała się o tym rada. Za narażenie cywila…
— Cofnęliby ci uprawnienia łowcy — przerwała lekceważącym tonem. — Przecież nikt się o tym nie dowie. Co się z tobą stało, Naazin? Przez tę pracę stajesz się strasznie sztywny.
— Raczej odpowiedzialny — odparł sucho i zarzucił złożoną broń na bark. — Wracamy. — Przy chrzęście twardego piachu pod butami ruszył do popielatej korwety.
Sagara była liczącym ponad osiem milionów mieszkańców, centralnym miastem planety. Jej rozległe magazyny z łatwością mieściły owoce długoletnich prac wydobywczych, a liczne przetwórnie zaopatrywały kolonistów w niezbędne do życia produkty. Funkcjonowały tam uczelnie, kolegia, ośrodki rozrywkowe, jednym słowem wszystko, co potrzebne samowystarczalnej społeczności. Dla Naazina to z pozoru chaotyczne, zasypane pyłem miasto było niezastąpione.
Smukła korweta dotarła w końcu do wysokiej ściany pokrytej brunatnym nalotem – masywny parkan zaporowy przecinał cały widoczny odcinek stepu. Naazin doskonale pamiętał dzień, w którym wspólnie z ojcem po raz pierwszy przekroczył próg tej metalowej konstrukcji. Wtedy jawiła mu się jako magiczna granica odcinająca świat ludzki od dzikiego pustkowia, dzisiaj stanowiła jedynie codzienną rutynę.
Na panelu przed sobą wpisał polecenie, a parkan, wydając potworny zgrzyt, rozsunął się powoli na krótkim odcinku. Za nim otwierała się przestrzeń najeżona licznymi oznakami obecności ludzi: z każdej strony gdzie okiem sięgnąć pięły się w górę kominy potężnych rafinerii; od nich do wielopiętrowych elewatorów ciągnęły prymitywne szyny pozwalające na szybki i sprawny załadunek. Każdy z przemysłowych obiektów posiadał własną elektrownię – poustawiane w równe rzędy ogniwa solarne z daleka wyglądały jak bladoniebieska, połyskująca tafla wody. Identyczną barwę przyjmowała opływowa kopuła, która rozpościerała się nad rozległym miastem – spoczywała na potężnych wspornikach wyznaczających granicę dla niskich zabudowań. Dalej biegły wyłącznie te drogi, które z miasta pozwalały dotrzeć do ośrodków przemysłowych czy hal uprawnych.
Popielata korweta przemknęła między inżynieryjnymi gigantami, aby zatrzymać się niedaleko miasta, przy jednym z wlotów do podziemnej zatoki. Naazin wpisał na panelu wymagany kod, a ciężki mechanizm pociągnął stalowe wrota w dół. Zaraz po tym podłużna maszyna ruszyła niespiesznie w głąb półmrocznego hangaru.
Naazin poruszał się wyznaczonym torem, mijając wiele uśpionych maszyn o rozmaitych rozmiarach i zastosowaniu. Dopiero po kilkunastu minutach wolnej jazdy skręcił do właściwego boksu. Odciął moc silnika i zabezpieczył panel. Daraja zdążyła do tego czasu zeskoczyć na metalową rampę i z głuchym jękiem rozciągnąć odrętwiałe ciało. Naazin zaś podszedł do terminala boksu i na konsoli zaczął wklepywać szybkie polecenia. Dziewczyna odwróciła się do niego i z wyraźnym niezadowoleniem skrzyżowała ręce.
— Co ty tam robisz? — zapytała zniecierpliwionym tonem. — Może ją jeszcze umyjesz? — zakpiła.
— Muszę wpisać niezbędne dane. Jak tego nie zrobię, później oberwie mi się od Hursta.
Daraja westchnęła i podniosła dłonie do twarzy.
— Jesteś niemożliwy, Naazin. — Odwinęła szary materiał z ciemnobrązowych, roztrzepanych teraz włosów i ściągnęła gogle. Miała orzechowe, energiczne oczy i garstkę ledwie widocznych piegów na policzkach pod nimi. Choć jej usta były uwydatnione, bezustannie ściągała je tak, że wyglądały na bardzo wąskie i wysokie.
Naazin, wciąż wlepiając wzrok w ekran terminala, mruknął do niej:
— Tylko włóż wszystko z powrotem do szafki…
Lecz ona zwaliła mu się znienacka na plecy, kładąc prawe ramię na jego barkach.
— No skończ to już, ty nudny pracoholiku. Chodźmy się czegoś napić do Twiglaya. Oblejemy twój dzisiejszy sukces — zaproponowała beztrosko.
Naazin ściągnął jej ramię z karku i w najmniejszym stopniu nie podzielając tego podekscytowania, odparł chłodno:
— Muszę zdać raport. Brand mnie zabije, jak go oleję.
Daraja jeszcze mocniej ściągnęła usta.
— W takim razie idę sama. A ty baw się dobrze w tym swoim drogocennym departamencie. — Mocno urażona, ruszyła szybkim krokiem do windy.
Nadal pochylony nad terminalem Naazin rzucił jej przez plecy:
— Dołączę do ciebie, jak tylko tutaj skończę.
W odpowiedzi otrzymał głośne: „Wal się” i zaraz po tym usłyszał szum ruchu automatycznych drzwi. Pokręcił głową i powiedział do siebie:
— Jak zawsze życzliwa.
Kiedy skończył wpisywać dane, wolnym krokiem podążył do szafki. Zdjął z siebie całe wyposażenie i schował je razem z tym, które na metalowej ławie zostawiła Daraja. Aby się odświeżyć przed spotkaniem z radnym Brandem, skierował się do łazienki.
Przez długi czas patrzył w lustro i zastanawiał się poważnie nad słowami przyjaciółki. Faktycznie nie przypominał dawnego siebie. I nie chodziło tu o te sięgające barków, spięte w kucyk włosy, na których piętno swe odcisnęły suche wiatry Murii. Nie chodziło też o młodą bliznę, która przebiegała od czoła do połowy policzka i jego twarzy nadawała rys awanturniczy. Największa zmiana zaszła w oczach, a dokładniej w spojrzeniu. Niegdyś strzelający iskrami, pełen buntu i marzeń wzrok krył teraz w sobie same ponure myśli. Wyglądał zupełnie tak, jak ten, który Naazin doskonale pamiętał z dzieciństwa: blada zieleń, pogrążona w troskach i przygnieciona jakąś bolesną presją.
„To już cztery lata, ojcze” – pomyślał i obmył twarz zimną wodą.
Wyszedł z windy i skierował się do sektora biur. Gdy mijał stanowisko ochrony, gruby mężczyzna siedzący za kontuarem zawołał do niego:
— Hej, Hope. Co tam się stało, że twoja owieczka wyszła taka wściekła?
Naazin machnął dłonią.
— A kiedy ona nie była wściekła? Ale pamiętaj, Kurt, ona wcale stąd nie wychodziła — przypomniał i zniknął w wąskim korytarzu.
Przed automatycznymi drzwiami do biura radnego zastał mężczyznę w szarym kombinezonie z kapturem. Jego twarz przecinało kilka nieznacznych zmarszczek, a spod nosa wyrastały gęste wąsy.
— Naazin, chłopcze — przywitał go z radością. — Udało ci się pozbyć tego stada?
— Bez problemu, panie Refnow — odparł spokojnie. — Radny jest u siebie?
Stary łowca skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na stalowe drzwi otoczone czerwoną diodą.
— Jest, ale teraz rozmawia z jakimś ważniakiem z Tarytii. Kazał mi czekać, chociaż ja mam dla niego zwykły spis zapotrzebowania na ten miesiąc. Nie chce mi się tu siedzieć jak diabli, ale ostatnio zrobił się jakiś nerwowy.
Naazin zmarszczył czoło.
— Czego może chcieć departament z Tarytii? — zapytał.
— Nie mam bladego pojęcia. Może potrzebują od nas ludzi. — W odpowiedzi na pełną obawy minę młodzieńca poklepał go uspokajająco po plecach. — Nie martw się, Naazin, ciebie na pewno nie odda. To byłaby za duża strata dla naszego wydziału.
— Mam nadzieję — powiedział, wcale nieprzekonany.
Refnow spoważniał i pokręcił głową.
— Słuchaj, młody, mówię ci, że nie masz się czego obawiać. Pomijając to, że twoje umiejętności są dla nas niezastąpione, Brand zbyt dużo zawdzięcza twojemu staruszkowi. Nie zrobiłby ci takiego świństwa… — Przerwała mu zmiana koloru obwódki drzwi na zielony. Zaraz po tym rozsunęły się z cichym szumem.
Ze skromnie urządzonego biura wyszedł mężczyzna w granatowym garniturze. Ukłonił się do dwójki łowców przed sobą i pomaszerował korytarzem do wyjścia. Naazin spojrzał na Refnowa, a ten wskazał dłonią na wnętrze pokoju.
— Idź, młody. Przed tobą pewnie dzisiaj zabawa, a ja muszę wracać do żony. Im dłużej tu posiedzę, tym lepiej dla mnie — zażartował.
Naazin uśmiechnął się w podzięce i wkroczył do środka.
— Panie Hope, witam — przemówił siedzący za szerokim biurkiem Brand. — Rozumiem, że zadanie zostało wykonane.
Naazin podszedł do niego i wyciągną dłoń. Gdy jasnowłosy mężczyzna ją uścisnął, usiadł w fotelu przed biurkiem.
— Trafiłem na cztery wetrony. Wszystkie są martwe po precyzyjnych strzałach w głowę. Reszty ciała nie naruszyłem. Zużyłem cztery impulsy i przejechałem łącznie trzysta piętnaście kilometrów. Dokładne dane wpisałem już w terminalu.
Brand z uznaniem pokiwał głową.
— Co z tugnarem?
— Ranny, ale przeżyje.
— To dobrze. Wcale nie uśmiechało mi się wykorzystanie samicy, ale najważniejsze, że pozbyliśmy się tych szkodników. Jest pan pewny, że nie było ich więcej?
Naazin pokręcił głową.
— Jeden chory lub ranny mógł odłączyć się od stada, ale sądzę, że to była pełna liczba. Kiedy wcześniej sprawdzałem truchło martwego tugnara, uznałem, że pożywiało się nim maksymalnie pięć wetron.
— Dobrze. Niech pan jeszcze odznaczy sektor i to będzie wszystko. Resztą zajmie się wydział zbieraczy.
Naazin przesunął dłonią nad czujnikiem w blacie, a jego powierzchnia natychmiast rozjaśniła się zielonkawą barwą i wyświetliła podzieloną na wyraźne sektory mapę. Ruchem ręki przybliżył jeden z opisanych cyferkami prostokątów. Na nim wskazał kolejny wyodrębniony obszar, który po zatwierdzeniu zmienił barwę na czerwoną. Wyszedł z programu, a blat wrócił do swej naturalnej barwy. Nie wstał po tym z fotela, ale zwrócił się do mężczyzny w szarym garniturze:
— Panie Brand, chciałem o coś zapytać przed wyjściem.
Skupiony na pliku arkuszy Brand skierował na niego spojrzenie.
— Śmiało, niech pan pyta.
Naazin zawahał się na moment, ale ostatecznie przemówił, nie patrząc rozmówcy w oczy:
— Ten mężczyzna, który był tu przede mną. Słyszałem, że to jakaś ważna persona z Tarytii. Czy chodziło o…
Przerwał mu spokojny śmiech radnego.
— Boi się pan, że chodziło o umowę transferową? Więc uspokajam: ta kwestia w ogóle nie była poruszana. Zresztą jakby przedstawili mi wniosek o transfer łowcy, pan byłby ostatnią osobą, którą zdecydowałbym się oddać.
Naazin z wyraźną ulgą skinął głową.
— Rozumiem. Dzięki za to. Sagara jest dla mnie wszystkim.
Podnosił się już z fotela, gdy zastopował go poważny głos Branda:
— Usiądź jeszcze na moment, proszę. — Naazin opadł z powrotem na siedzenie, mocno zaskoczony tym nagłym porzuceniem oficjalnego tonu. Brand zaś potarł oczy i przemówił z wyraźnie strapioną miną: — To, o czym z panem Grompem rozmawiałem, może faktycznie dotyczyć ciebie. Na pewno wiesz, co zdarzy się za tydzień?
Naazin potwierdził ruchem głowy.
— Przybędzie flota korporacji — odparł spokojnie.
— Właśnie. Nie wiem, czy koś ci to mówił, ale prócz surowca co pięćdziesiąt lat zabierają jeszcze jeden wartościowy kapitał: naszych najlepszych specjalistów. Za tydzień stracimy wielu medyków, programistów, naukowców. Rozumiesz? Łowcy też są im potrzebni. Na szczęście nie w dużych liczbach, ale zawsze. Radny Gromp przyjechał przedyskutować to ze mną; Tarytia już wybrała swojego łowcę. My, jako wydział miasta centralnego, takiego przywileju nie będziemy mieli – to wysłannik floty wyselekcjonuje kandydatów. Dlatego chciałbym, żebyś się nie wychylał przez jakiś czas. Może dam ci urlop na następne dwa tygodnie.
— Myśli pan, że jestem zagrożony? — zapytał z niekrytą obawą.
— Myślę, że raczej nie powinni zwracać uwagi na zaledwie dwudziesto dwu letniego pracownika, ale gdyby mieli jakiekolwiek rozeznanie… Ujmijmy to w ten sposób: gdybym to ja był wysłannikiem floty, ciebie brałbym pod uwagę jako pierwszego. Dlatego lepiej, żeby uznali cię za zaledwie obiecującego żółtodzioba. Nie mogę zataić przed nimi twoich wyników, ale nikt przecież nie dowie się o wszystkim.
Naazin patrzył przed siebie zamyślonym wzrokiem – takiej groźby nie przeczuwał.
— Dziękuję, panie Brand. Naprawdę, doceniam to.
Radny odchylił się do tyłu i spoglądając w sufit, powiedział:
— Jak już mówimy ze sobą otwarcie, skorzystam z momentu i opowiem ci coś, co bardzo mocno wyryło się w mojej pamięci. Otóż pięćdziesiąt lat temu, podczas ostatniej wizyty floty, twój ojciec również był utalentowanym łowcą. Może nie tak dobrym jak ty, ale bez wątpienia rzucał się w oczy. Przez to flota wystosowała wniosek o jego wydanie. O wojażach kosmicznych marzył jeszcze jako dzieciak, ale teraz wnętrze jego serca zajmowała pewna kobieta, z którą za nic w świecie nie chciał się rozstawać. I dziwnym zbiegiem okoliczności przepadł w głuchym stepie na kilkadziesiąt dni. Na szczęście to ja dowodziłem misją poszukiwawczą i tym sposobem mogłem przemycać mu prowiant i niezbędny sprzęt. Oczywiście prezydium floty uznało, że uchylił się od służby i skazało na śmierć, ale po odlocie tego całego złomu nikt nie był na tyle gorliwy, żeby chociaż wspomnieć o wykonaniu wyroku. Jak tak o tym pomyślę, to były cholernie dobre czasy. — Zamilkł na chwilę i z uśmiechem na ustach przywołał dawne wspomnienia. — No cóż, dalej już wiesz, co miało miejsce. Twoi rodzice się pobrali i po prawie trzydziestu latach doczekali się ciebie.
Naazin przysłuchiwał się temu z kamienną twarzą. W końcu zapytał cicho:
— Dlaczego pan mi to opowiada?
Brand spojrzał na niego z powagą i odrzekł:
— Ponieważ twój ojciec piętnaście lat temu poprosił mnie o ważną rzecz: powiedział, że gdy będziesz już pełnoprawnym łowcą i uwaga floty skupi się na tobie, to właśnie mi w zadaniu przypadnie uczynienie wszystkiego, żeby nie dopuścić do powtórzenia się historii. Zrozum, że na jego nazwisku nadal ciążyła kara śmierci, a tym samym ty mógłbyś stać się obiektem represji z ich strony. Tego Dante obawiał się najbardziej. To wszystko.
Naazin ukłonił się lekko i bez słowa wstał od biurka. Natychmiast ruszył do wyjścia, ale na moment jeszcze zatrzymał go głos Branda:
— Naazin, wiem, że to dla ciebie trudne, ale musisz w końcu wziąć się w garść. To już cztery lata. Nie pozwól, żeby żal zawładnął twoim życiem. I pamiętaj, że trank nie jest żadnym rozwiązaniem. Zresztą ty powinieneś wiedzieć o tym najlepiej.
Naazin słuchał tego z zaciśniętymi ustami. Jak tylko radny zamilkł, poszedł dalej do drzwi.
Refnow przywitał go ze skrajnym zniecierpliwieniem.
— Co ty tam robiłeś tyle czasu? Byłeś gorszy od tego gościa z depa… — Na widok jego przybitej miny zmieszał się i urwał. — Wszystko w porządku? — zapytał.
Naazin przetarł palcami oczy i wziął głębszy wdech. Po opanowaniu emocji odparł:
— Tak, nic się nie stało. Przepraszam pana za to, ale zeszło nam trochę na drobiazgowych sprawach.
— Dobra, przecież wcale się nie gniewam. Nie od ciebie to zależało. I przestań chodzić taki zaszczuty, bo już myślałem, że jeszcze dzisiaj masz się wynosić do Tarytii.
Naazin wymusił uśmiech i kiwnął na pożegnanie głową. Ruszył po tym przed siebie.
Wyszedł przez automatyczne drzwi na zewnątrz. Stał jeszcze chwilę przed okazałym gmachem departamentu bezpieczeństwa i przyglądał się tłumom, które w głośnych godzinach szczytu przemierzały obszerny deptak miejski. Pustym środkiem co chwilę przejeżdżały nieduże skutery, zaś wysoko nad nimi sunęły towarowe lub osobowe wagony kolejki linowej. Wszystkie zabudowania osiągały wysokość kilku pięter, a ich ściany bez wyjątków pokrywał brązowy pył. Nad płaskimi dachami majaczyło jasnobłękitne sklepienie, na którym wyraźnie rysowały się kontury mobilnych ogniw solarnych.
Naazin włożył ręce do kieszeni kurtki i z natłokiem prześcigających się myśli zszedł po szerokich schodach na chodnik. Nie zwracając najmniejszej uwagi na to, co się wokół niego dzieje, ze wzrokiem wbitym w ziemię przedzierał się między ludźmi do stacji kolejki. Dotarł do celu i metalowymi schodami wszedł na niższe z pięter. Czekał kilka minut, aż przy platformie pojawił się opływowy wagon. Automat rozsunął drzwi i na zewnątrz wysypało się kilkanaście osób. Naazin wszedł do środka i zajął miejsce przy szybie. Jadąc, obserwował ruchliwą zbieraninę głów pod sobą, przy czym zastanawiał się nad słowami Branda i perspektywą dwutygodniowego urlopu. Nie miał najmniejszego pojęcia, czym przez tak długi czas się zajmie – do głowy prędko przyszła mu Daraja i myśl, że przyjaciółka bez większych problemów znajdzie mu tysiąc zabijających nudę zajęć, jednak zaraz rozmyślania te przerwał sygnał oznajmiający dotarcie do stacji.
W rodzinnej dzielnicy Naazina ulice były o wiele mniej zatłoczone niż te w centrum i prócz dźwięcznego buczenia podziemnych generatorów panowała w niej przyjemna dla ucha cisza. Wszystkie jej zakamarki trwale tkwiły w pamięci młodzieńca: kiedyś każda skrzynka rozdzielcza mogła być doskonałą osłoną w trakcie osiedlowej wojny na niby, stalowy wiadukt ciężkiej kolei ratował całą populację dzieciaków przed atakami z orbity, zaś nudne sklepy pełne były nieopisanych skarbów. Dzisiaj Naazin wszystko to mijał obojętnie i bezrefleksyjnie. Z czasów dziecięcej beztroski pozostały mu jedynie mgliste wspomnienia.
Zatrzymał się przy lokalu z dużym neonem za szybą, który mówił, że: „U Twiglaya od świtu do nocy”. Otworzył skrzydłowe drzwi i wszedł do środka.
Wnętrze zapełnione było stolikami i wygodnymi, ciemnymi sofami. Dodatkowe miejsca gwarantowała szeroka antresola połączona z lokalem metalowymi schodami i zabezpieczona przeźroczystą balustradą. Z jej szczytu doskonale widać było parkiet, który poza gibającymi się ludźmi wolny był od jakichkolwiek obiektów. Naazin skierował się do podłużnego baru, któremu barwę nadawały liczne diody w zimnych tonach. Usiadł na wysokim hokerze i dotykając palcem czujnik, wyświetlił na blacie tabelę menu. Wybrał drinka o błękitnym zabarwieniu, po czym sięgnął do tylnej kieszeni spodni. Wyjął kartę osobistą i przycisnął ją do pola czytnika. Natychmiast pojawiła się informacja o przelewie siedmiu kredytów. Zaakceptował i zamknął okno. Wyprostował się po tym i czekając na zamówienie, rozejrzał się dokładniej po lokalu. Nikogo znajomego nie dostrzegł, więc zawiesił wzrok na rozświetlonej antresoli. Po krótkiej chwili usłyszał głos:
— Dzisiaj tylko drink?
Spojrzał na barmana i podał mu dłoń.
— Nie mam mocy na więcej. Widziałeś może Daraję? — spytał i chwycił za wysoki kieliszek.
Łysy mężczyzna pokiwał głową.
— Była tu jeszcze jakieś pół godziny temu. Opowiadała o waszych dzisiejszych łowach. — Zaśmiał się. — Jak cię znam, Naazin, byłem pewny, że nie dasz się jej przekonać. Czym cię w końcu złamała?
Naazin przełknął słodkawy płyn.
— Wytrwałością. Albo raczej upartością. Od niedawna cenię sobie spokój, a ona skutecznie potrafi go zburzyć.
Twiglay zaśmiał się głośno.
— Cała Daraja — stwierdził rozbawiony. — Od zawsze taka była. Ale ty się zmieniłeś, Naazin. Widzę w tobie to samo, co widziałem w twoim ojcu. Co ten step w sobie ma, że robi z człowiekiem takie rzeczy?
Naazin opróżnił kieliszek do połowy i po chwili namysłu odrzekł ponuro:
— Może obraz tego, jak obcy tutaj jesteśmy. Sagara tętni życiem, jest pełna ludzi, ale za parkanem widzisz, że bez tej mechaniki nie ma dla nas przetrwania. Codziennie nawiedza mnie myśl, jak niewiele brakuje, żeby to wszystko się skończyło. Jedna awaria…
Twiglay przerwał mu ruchem ręki.
— Chyba troszeczkę przesadzasz, Naazin — powiedział ze zmrużonym okiem, ale wyczuć się dało, że słowa rozmówcy trochę go przelękły. — Rozumiem, że świat za parkanem jest mało przyjazny, ale żyjemy tu od czterech pokoleń. Nie sądzę, żeby coś się mogło stać…
— Widziałeś kiedyś wetronę? — przerwał mu.
— Na projektorze, ale co to ma do rzeczy?
— Jedna taka kreatura w mieście i giną dziesiątki ludzi — odparł ze wzrokiem wbitym w błękit drinka. — O ile uda nam się ją szybko ubić, oczywiście. A do tego wystarczy jedna awaria parkanów. Albo wyobraź sobie sytuację, w której psują się filtry – w krótkim czasie piasek niszczy większość maszyn od środka; pompy przestają działać…
Ten fatalizm wyraźnie poirytował barmana.
— Przecież nikt o takich rzeczach nie myśli — powiedział z goryczą. — Nigdy coś takiego nie miało miejsca. A do tego mamy Tarytię. W ogóle nie mam pojęcia, dlaczego zaprzątasz sobie tym głowę.
Naazin wyprostował się i spojrzał mu w oczy.
— Ale teraz rozumiesz, co takiego ma w sobie step, że robi z nas refleksyjnych ludzi. To przytulne miasto trzeba zobaczyć od zewnątrz, żeby poczuć to samo, co my. Trzeba zmierzyć się ze światem, przed którym ta cała technologia ma nas ochronić…
— Naazin, bandyto! — przerwał mu wesoły głos zza pleców. — Znowu narzekasz ludziom na system?
Młody mężczyzna objął go przyjacielsko ramieniem i skinął głową do barmana. Jego chudy kompan nachylił się nad blatem baru.
— Twiglay, jak idzie interes bez nas? — zapytał, przeglądając spis trunków.
— Całkiem nieźle — odparł. — Teraz samotne kobiety nie boją się o własną cnotę.
Naazin spojrzał w twarz uwieszającego się na nim bruneta.
— Griks, miło cię widzieć, ale zabieraj ze mnie tę rękę.
Przyjaciel dostosował się do prośby, ale po drodze potargał jeszcze jego spięte w kucyk włosy.
— Rozchmurz się, Naazin. Przez ciebie stracę ochotę do picia.
Grzebiący w menu mężczyzna stwierdził spokojnie:
— To jest akurat jedyna rzecz, której nie możesz stracić, Griks.
— Pytał cię ktoś o zdanie? — odparł z teatralnym oburzeniem. — Zamawiaj tam trzy butelki tranku i zamilknij na wieki. — Dłońmi uczynił gest, jakby zaklinał kompana czarem.
Ten spojrzał na niego z politowaniem.
— I może myślisz, że ci dzisiaj postawię? — zakpił. — Jeśli chcesz pić, dawaj swoją kartę. Nie dla obiboków kredyty.
Griks wskazał na niego dłonią i zwrócił się do barmana:
— Przemówił wielki Tejryn Klaustrom – mistrz energetyki i transformatorów. To, że ja nie jestem stworzony do pracy, wcale nie oznacza, że ty możesz się wywyższać. Postaw mi lepiej z dwie kolejki i będziemy kwita.
— Kwita? — powtórzył kpiąco. — A za co niby mielibyśmy być kwita?
Griks uniósł wskazujący palec i odrzekł z miną mędrca:
— Za ponad dwunastoletnią przyjaźń.
Tejryn zaśmiał się bezwzględnie.
— Nie ma mowy. Tym razem mnie nie przekonasz. Dawaj kartę, albo siedź o suchym pysku. — Powiedział na tyle przekonująco, że ratunku Griks musiał szukać u Naazina:
— Widzisz, jak mnie traktują? Przynajmniej ty nie jesteś bez serca i postawisz mi coś do picia, prawda?
Naazin pokręcił głową.
— Niestety, Griks. Dzisiaj nie mam ochoty się truć.
Griks chciał powiedzieć: „A kto ci karze pić?”, ale ugryzł się w język i postawił na bardziej okrzesaną taktykę – zamęczył Naazina tyloma nic nieznaczącymi argumentami, że ten musiał w końcu ustąpić. Gdy wyłożył kartę na blat, Griks wykonał zamówienie i cała trójka ruszyła do stolika pod antresolą. Wkrótce pojawiła się przy nich kelnerka z czterema niemal przeźroczystymi butelkami na tacy.
Naazin z każdą szklanką robił się coraz weselszy i z coraz większym zaangażowaniem uczestniczył we wspominkach z dziecięcych lat. Prym wiódł Griks, który z żywiołową gestykulacją rąk przywoływał kolejne sceny przeszłości, co wywoływało częste wybuchy śmiechu. Po więcej niż godzinie Tejryn oparł się na wygodnej sofie i spojrzał na ostatnią butelkę.
— Panowie, kończy nam się prowiant, więc proponuję pomyśleć o zaopatrzeniu — zauważył.
Griks spojrzał na niego z lekkim zezem i podnosząc wskazujący palec, przytaknął gorliwie:
— Ja zawsze lubię te twoje propozycje.
Naazin opróżnił szklankę i sięgnął po kartę.
— Na mój koszt — mruknął.
Tejryn uniósł dłoń i zmarszczył gniewnie brwi.
— Naazin, ty już kupiłeś. Ja teraz płacę.
Griks patrzył to na jednego, to na drugiego i wtrącił w końcu:
— Panowie, nie kłóćcie się, obaj przecież możecie wziąć po butelce. — Oni spojrzeli na niego i pochyliwszy się nad blatem, parsknęli zgodnie śmiechem. — No co? — zapytał niezadowolony. — Złe rozwiązanie?
Naazin uspokoił się i włączył menu. Wybrał jeszcze dwie butelki tranku, po czym uiścił należność. Schował kartę, a siedzący niedaleko Griks poklepał go po plecach.
— Zuch chłopak — pochwalił.
Tejryn rozlał każdemu z ostatniej butelki i chwyciwszy szklankę, wzniósł sarkastyczny toast:
— Za matkę korporację, dzięki której żyje Muria!
Kompani zawtórowali i wlali do gardeł po parę łyków. Griks charknął po tym i z hukiem postawił naczynie na blacie.
— Naazin — rzekł, patrząc przed siebie. — A jak to z tobą? Dalej nie możesz się doczekać przylotu floty?
Naazin oparł głowę o dłoń i mruknął z jednym otwartym okiem:
— Jak cholera.
Griks zaśmiał się i powiedział:
— Kiedyś odliczałeś lata do tego zdarzenia… Dziękuję pani ślicznie — wtrącił do kelnerki, która przyniosła zamówienie. Gdy jej pośladki zniknęły mu z oczu, kontynuował: — Tak się chwaliłeś, że na pewno odlecisz na tę… Jak się ta planeta nazywała? — zwrócił się do Tejryna.
— Daktria, nieuku — odparł obojętnie.
— Daktria — potwierdził. — Miałeś tam lecieć, pamiętasz?
— Nie pamiętam — skłamał.
— Pamiętasz — powtórzył dobitnie ze zmarszczonymi brwiami. — I co, plany się posypały? Wydoroślałeś nagle?
— Zamknij się — warknął. — Przez tę pieprzoną flotę będę miał dwa tygodnie urlopu. Nie mam ochoty o niej gadać.
Oczy Griksa zaświeciły okazją, a usta mimowolnie rozszerzyły się w uśmiechu.
— Dwa tygodnie bez pracy? Nie wiem jak ty, ale ja bym to wykorzystał na odwiedziny w kilku lokach.
Naazin prychnął głośno i rozwiał jego nadzieje:
— Niedoczekanie twoje. Na pewno nie znajdziesz we mnie sponsora.
Atmosfera z rozmownej i roześmianej przechodziła powoli w niemrawą i kontemplacyjną. Każda kolejna szklanka wydawała się pojemniejsza, a każda kolejna minuta dłuższa. Przy stoliku zapanowała cisza i nawet z żywiołowego Griksa wyraźnie zeszło powietrze.
Naazin z pierwszym ziewnięciem pomyślał o ciepłym łóżku. Siedział z przyjaciółmi jeszcze kilkanaście minut i w końcu zwlekł się z twardej sofy. Pożegnał się skąpo i ruszył chwiejnie do wyjścia. Świeże powietrze na zewnątrz okazało się zbawienne, ale nawet ono nie mogło zmniejszyć ciężaru zamroczonej głowy. Na szczęście drogę z lokalu do mieszkania miał już w nawyku, więc mógł ją pokonać intuicyjnie.
Murianie żyli pośród ubogich stepów, trwale odcięci od terrańskich dobrodziejstw technologicznych; gwiazdy były dla nich równie niedostępne jak dla wielu innych kolonii znajdujących się daleko od magnetycznych tuneli międzyukładowych. Dowód na potęgę ludzkości otrzymywali jedynie co pięćdziesiąt lat, kiedy to na niebie pojawiały się ogromne transportowce właściciela planety, Korporacji Urnex.
Słońce osiągnęło zenit i gorejąc nad bezgranicznym stepem, zalewało ziemię bezlitosnym żarem. Ta jasnożółta gwiazda wyraźnie królowała na bladobłękitnym sklepieniu i przez bolesny dla oczu blask rzadko kiedy pozwalała na spojrzenie w niebo bez ochronnych gogli.
W tym momencie powietrze między wysokimi skarpami drgało jednostajnym, chropowatym szumem – długi odcinek stepu przecinała linia wznoszącego się pyłu, która z dużą prędkością posuwała się naprzód. Naazin Hope, młody, utalentowany łowca z Sagary, spieszył na spotkanie kolejnego celu.
— Jest za tym wzniesieniem! — zawołał i skierował maszynę na pobliską skarpę.
— Nie mogę się doczekać! — odkrzyknęła siedząca za nim Daraja. Dziewczyna obejmowała go mocno rękami i cały czas pochylała kompletnie osłoniętą materiałem głowę, unikając w ten sposób uderzeń grubych ziarenek piasku.
Gdy popielata korweta osiągnęła podnóże wzniesienia, Naazin na panelu sterowania odciął przyśpieszenie. Głośny szum natychmiast się ulotnił, a wysoki tuman kurzu opadł z powrotem na ziemię. Maszyna teraz przy zwykłej prędkości wspinała się na szczyt szerokiej skarpy, której wierzchołek zapadł się na całym wschodnim zboczu, tworząc tym potężne osuwisko. Naazin jeszcze raz zerknął na wyświetlacz radaru i upewniwszy się położenia celu, odciął napęd. Zaraz po tym korweta osiadła posłusznie na piachu, a pilot zeskoczył z siedzenia i piechotą podążył do skraju wzniesienia. Daraja poprawiła ochronny materiał wokół twarzy i pobiegła za nim.
Młodzieniec kucnął blisko urwiska i rozejrzał się po doskonale widocznym z tej pozycji stepie. Jego towarzyszka dołączyła do niego, lecz gdy spojrzała w dół, natychmiast zrobiła krok w tył.
— Wysoko — spostrzegła nerwowo.
Naazin nie odpowiedział. Obserwował uważnie okolicę i co chwilę przybliżał i oddalał obraz w masywnych, ciemnych goglach, których połyskujące obiektywy przebijały się przez zakrywający twarz materiał.
— Jest — oznajmił z satysfakcją.
Daraja zbliżyła się i zapytała żywo:
— Gdzie? Pokaż mi go.
Naazin wskazał ręką daleko przed siebie, a ona spojrzała w tamtym kierunku i również uniosła dłoń do panelu w goglach.
— Duży — zauważyła z zachwytem. — Podjedziemy do niego?
Naazin pokręcił głową.
— Musimy czekać i obserwować. Wetrony mogą pojawić się w każdej chwili.
— Hee? To będziemy tutaj tak sterczeć? — jęknęła.
— Przecież mówiłem ci, że to wcale nie jest ciekawe.
Jednak Daraja nie podzielała tego zdania.
— Jak dla mnie, to już sama wyprawa w step jest ciekawa — podkreśliła. — A do tego nigdy nie widziałam żywego tugnara. — Ze szczerą radością obserwowała każdy ruch ciemnoszarego stworzenia.
Tugnary osiągały bardzo duże rozmiary. Przemierzały step w pojedynkę, tylko w okresie godowym szukając pokrewnych sobie osobników. Poruszały się na dwóch masywnych nogach, a górnych kończyn używały do podpierania niezgrabnych ciał przy wodopoju lub przed szarżą na drapieżnika. Żywiły się trawą i korą, a przeżuwały je w swych masywnych szczękach. Jedynymi ich wrogami na tej ziemi byli ludzie, którzy wielce cenili sobie ich mięso, oraz wetrony, które zawsze polując w stadzie, zamęczały mało ruchliwego olbrzyma, aby w końcu długimi kłami rozerwać jego twardą skórę. Żadna inna istota nie ważyłaby się zaatakować dwudziestometrowego kolosa, który impetem swej szarży z łatwością potrafił rozbić ludzkie parkany zaporowe.
— Ile jeszcze będziemy czekali? — narzekała Daraja, wyraźnie znudzona ponad godzinną obserwacją przynęty.
— To nie zależy ode mnie. Zrobiłem, co było trzeba. Rana w brzuchu jest spora, więc krew bez problemu powinna przyciągnąć to stado wetron. Jeśli nadal kręcą się po okolicy, nie pogardzą takim zaproszeniem… — Przerwał mu pełen zachwytu pisk Darai.
— Są — zawołała. — Widzę cztery. Zbliżają się od wschodu.
Naazin spojrzał prędko w tamtym kierunku i dostrzegł wolno idące stwory o brązowym zabarwieniu, które z pyskami nisko przy ziemi tropiły źródło nęcącego zapachu. Poruszały się na czterech łapach, a ich lekko spłaszczone łby były niewiele szersze od zwinnych tułowi. Długością dorównywały czworgu dorosłym ludziom, przy czym ich najeżone wystającymi kłami paszcze osiągały wysokość trzech metrów.
Naazin pobiegł do korwety i otworzył luk na szerokim tyle. Wyjął z niego biały miotacz impulsów energetycznych, który choć zadbany, nosił na sobie wiele blizn zużycia. Zarzuciwszy broń na ramię, popędził z powrotem do urwiska, aby rozłożyć ją w dogodnym do tego miejscu. Daraja przyglądała się temu z wyraźną ekscytacją.
— Będziesz strzelał? — zapytała z nadzieją w głosie.
— Przecież kamieniami rzucać nie będę — zaznaczył uszczypliwie, a po chwili dodał: — Nie przeszkadzaj mi teraz. Muszę się skoncentrować.
Klęknął za miotaczem, po czym na panelu wpisał kilka parametrów. Następnie uniósł dłoń do twarzy i przesunął gogle z oczu na czubek głowy. Odkrył tym tęczówki w barwie jasnych oliwek, głęboką zmarszczkę nad nosem i część cienkiej blizny, która wybiegając od czoła, przecinała prawą brew i ginęła gdzieś na policzku pod szarym materiałem. Na skutek silnego światła słonecznego zmrużył powieki. Położył się prędko na ziemi i przytknął twarz do wizjera miotacza. Odbezpieczył go, a automat wysunął powoli długą lufę. Czekał teraz cierpliwie, aż drapieżniki zbliżą się do zranionego tugnara.
[ p] Wetrony dotarły do kolosa i początkowo utrzymując bezpieczną odległość, oceniały zagrożenie z jego strony; krążyły wokół niego, powoli zacieśniając dystans. Tugnar wydał z siebie odstraszający ryk i potrząsając groźnie tułowiem, schylił się gotowy do szarży. Zaraz po tym dwie wetrony zaatakowały ścięgna jego masywnych nóg. Ofiara, miotając się we wszystkie strony, rozpaczliwie walczyła o przetrwanie.
Naazin na ten właśnie moment czekał. Nakierował celownik na jednego z drapieżników i w przerwie między podmuchami wiatru nacisnął spust. Nad stepem niemal równocześnie rozniosły się dwa głośne dźwięki – pierwszym było przytłumione pyknięcie wystrzału, drugim ostry trzask eksplozji impulsu, który wyrył potężną dziurę w łbie trafionej bestii. Reszta stada, zajęta walką z Tugnarem, nawet na chwilę nie przerwała natarcia; żaden z wystrzałów i żadne z upadających ciał nie odstraszyły reszty. Dopiero ostatnia zaczęła się cofać, dysząc ciężko i uważnie obserwując poranionego olbrzyma. Powietrze nad stepem przeciął ostatni huk impulsu, a zaraz po nim rozbrzmiał zachwycony głos Darai:
— Trafiłeś wszystkie! Jesteś niesamowity! Niech tylko opowiem o tym reszcie. Tak się cieszę, że z tobą tu przyjechałam.
Naazin podniósł się z piachu i natychmiast nasunął gogle na oczy. Wystukując polecenie na panelu, powiedział chłodno:
— I jak obiecałaś, więcej nie będziesz mnie o to prosiła. Nawet nie wiesz, jakie kłopoty by mnie czekały, gdyby dowiedziała się o tym rada. Za narażenie cywila…
— Cofnęliby ci uprawnienia łowcy — przerwała lekceważącym tonem. — Przecież nikt się o tym nie dowie. Co się z tobą stało, Naazin? Przez tę pracę stajesz się strasznie sztywny.
— Raczej odpowiedzialny — odparł sucho i zarzucił złożoną broń na bark. — Wracamy. — Przy chrzęście twardego piachu pod butami ruszył do popielatej korwety.
Sagara była liczącym ponad osiem milionów mieszkańców, centralnym miastem planety. Jej rozległe magazyny z łatwością mieściły owoce długoletnich prac wydobywczych, a liczne przetwórnie zaopatrywały kolonistów w niezbędne do życia produkty. Funkcjonowały tam uczelnie, kolegia, ośrodki rozrywkowe, jednym słowem wszystko, co potrzebne samowystarczalnej społeczności. Dla Naazina to z pozoru chaotyczne, zasypane pyłem miasto było niezastąpione.
Smukła korweta dotarła w końcu do wysokiej ściany pokrytej brunatnym nalotem – masywny parkan zaporowy przecinał cały widoczny odcinek stepu. Naazin doskonale pamiętał dzień, w którym wspólnie z ojcem po raz pierwszy przekroczył próg tej metalowej konstrukcji. Wtedy jawiła mu się jako magiczna granica odcinająca świat ludzki od dzikiego pustkowia, dzisiaj stanowiła jedynie codzienną rutynę.
Na panelu przed sobą wpisał polecenie, a parkan, wydając potworny zgrzyt, rozsunął się powoli na krótkim odcinku. Za nim otwierała się przestrzeń najeżona licznymi oznakami obecności ludzi: z każdej strony gdzie okiem sięgnąć pięły się w górę kominy potężnych rafinerii; od nich do wielopiętrowych elewatorów ciągnęły prymitywne szyny pozwalające na szybki i sprawny załadunek. Każdy z przemysłowych obiektów posiadał własną elektrownię – poustawiane w równe rzędy ogniwa solarne z daleka wyglądały jak bladoniebieska, połyskująca tafla wody. Identyczną barwę przyjmowała opływowa kopuła, która rozpościerała się nad rozległym miastem – spoczywała na potężnych wspornikach wyznaczających granicę dla niskich zabudowań. Dalej biegły wyłącznie te drogi, które z miasta pozwalały dotrzeć do ośrodków przemysłowych czy hal uprawnych.
Popielata korweta przemknęła między inżynieryjnymi gigantami, aby zatrzymać się niedaleko miasta, przy jednym z wlotów do podziemnej zatoki. Naazin wpisał na panelu wymagany kod, a ciężki mechanizm pociągnął stalowe wrota w dół. Zaraz po tym podłużna maszyna ruszyła niespiesznie w głąb półmrocznego hangaru.
Naazin poruszał się wyznaczonym torem, mijając wiele uśpionych maszyn o rozmaitych rozmiarach i zastosowaniu. Dopiero po kilkunastu minutach wolnej jazdy skręcił do właściwego boksu. Odciął moc silnika i zabezpieczył panel. Daraja zdążyła do tego czasu zeskoczyć na metalową rampę i z głuchym jękiem rozciągnąć odrętwiałe ciało. Naazin zaś podszedł do terminala boksu i na konsoli zaczął wklepywać szybkie polecenia. Dziewczyna odwróciła się do niego i z wyraźnym niezadowoleniem skrzyżowała ręce.
— Co ty tam robisz? — zapytała zniecierpliwionym tonem. — Może ją jeszcze umyjesz? — zakpiła.
— Muszę wpisać niezbędne dane. Jak tego nie zrobię, później oberwie mi się od Hursta.
Daraja westchnęła i podniosła dłonie do twarzy.
— Jesteś niemożliwy, Naazin. — Odwinęła szary materiał z ciemnobrązowych, roztrzepanych teraz włosów i ściągnęła gogle. Miała orzechowe, energiczne oczy i garstkę ledwie widocznych piegów na policzkach pod nimi. Choć jej usta były uwydatnione, bezustannie ściągała je tak, że wyglądały na bardzo wąskie i wysokie.
Naazin, wciąż wlepiając wzrok w ekran terminala, mruknął do niej:
— Tylko włóż wszystko z powrotem do szafki…
Lecz ona zwaliła mu się znienacka na plecy, kładąc prawe ramię na jego barkach.
— No skończ to już, ty nudny pracoholiku. Chodźmy się czegoś napić do Twiglaya. Oblejemy twój dzisiejszy sukces — zaproponowała beztrosko.
Naazin ściągnął jej ramię z karku i w najmniejszym stopniu nie podzielając tego podekscytowania, odparł chłodno:
— Muszę zdać raport. Brand mnie zabije, jak go oleję.
Daraja jeszcze mocniej ściągnęła usta.
— W takim razie idę sama. A ty baw się dobrze w tym swoim drogocennym departamencie. — Mocno urażona, ruszyła szybkim krokiem do windy.
Nadal pochylony nad terminalem Naazin rzucił jej przez plecy:
— Dołączę do ciebie, jak tylko tutaj skończę.
W odpowiedzi otrzymał głośne: „Wal się” i zaraz po tym usłyszał szum ruchu automatycznych drzwi. Pokręcił głową i powiedział do siebie:
— Jak zawsze życzliwa.
Kiedy skończył wpisywać dane, wolnym krokiem podążył do szafki. Zdjął z siebie całe wyposażenie i schował je razem z tym, które na metalowej ławie zostawiła Daraja. Aby się odświeżyć przed spotkaniem z radnym Brandem, skierował się do łazienki.
Przez długi czas patrzył w lustro i zastanawiał się poważnie nad słowami przyjaciółki. Faktycznie nie przypominał dawnego siebie. I nie chodziło tu o te sięgające barków, spięte w kucyk włosy, na których piętno swe odcisnęły suche wiatry Murii. Nie chodziło też o młodą bliznę, która przebiegała od czoła do połowy policzka i jego twarzy nadawała rys awanturniczy. Największa zmiana zaszła w oczach, a dokładniej w spojrzeniu. Niegdyś strzelający iskrami, pełen buntu i marzeń wzrok krył teraz w sobie same ponure myśli. Wyglądał zupełnie tak, jak ten, który Naazin doskonale pamiętał z dzieciństwa: blada zieleń, pogrążona w troskach i przygnieciona jakąś bolesną presją.
„To już cztery lata, ojcze” – pomyślał i obmył twarz zimną wodą.
Wyszedł z windy i skierował się do sektora biur. Gdy mijał stanowisko ochrony, gruby mężczyzna siedzący za kontuarem zawołał do niego:
— Hej, Hope. Co tam się stało, że twoja owieczka wyszła taka wściekła?
Naazin machnął dłonią.
— A kiedy ona nie była wściekła? Ale pamiętaj, Kurt, ona wcale stąd nie wychodziła — przypomniał i zniknął w wąskim korytarzu.
Przed automatycznymi drzwiami do biura radnego zastał mężczyznę w szarym kombinezonie z kapturem. Jego twarz przecinało kilka nieznacznych zmarszczek, a spod nosa wyrastały gęste wąsy.
— Naazin, chłopcze — przywitał go z radością. — Udało ci się pozbyć tego stada?
— Bez problemu, panie Refnow — odparł spokojnie. — Radny jest u siebie?
Stary łowca skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na stalowe drzwi otoczone czerwoną diodą.
— Jest, ale teraz rozmawia z jakimś ważniakiem z Tarytii. Kazał mi czekać, chociaż ja mam dla niego zwykły spis zapotrzebowania na ten miesiąc. Nie chce mi się tu siedzieć jak diabli, ale ostatnio zrobił się jakiś nerwowy.
Naazin zmarszczył czoło.
— Czego może chcieć departament z Tarytii? — zapytał.
— Nie mam bladego pojęcia. Może potrzebują od nas ludzi. — W odpowiedzi na pełną obawy minę młodzieńca poklepał go uspokajająco po plecach. — Nie martw się, Naazin, ciebie na pewno nie odda. To byłaby za duża strata dla naszego wydziału.
— Mam nadzieję — powiedział, wcale nieprzekonany.
Refnow spoważniał i pokręcił głową.
— Słuchaj, młody, mówię ci, że nie masz się czego obawiać. Pomijając to, że twoje umiejętności są dla nas niezastąpione, Brand zbyt dużo zawdzięcza twojemu staruszkowi. Nie zrobiłby ci takiego świństwa… — Przerwała mu zmiana koloru obwódki drzwi na zielony. Zaraz po tym rozsunęły się z cichym szumem.
Ze skromnie urządzonego biura wyszedł mężczyzna w granatowym garniturze. Ukłonił się do dwójki łowców przed sobą i pomaszerował korytarzem do wyjścia. Naazin spojrzał na Refnowa, a ten wskazał dłonią na wnętrze pokoju.
— Idź, młody. Przed tobą pewnie dzisiaj zabawa, a ja muszę wracać do żony. Im dłużej tu posiedzę, tym lepiej dla mnie — zażartował.
Naazin uśmiechnął się w podzięce i wkroczył do środka.
— Panie Hope, witam — przemówił siedzący za szerokim biurkiem Brand. — Rozumiem, że zadanie zostało wykonane.
Naazin podszedł do niego i wyciągną dłoń. Gdy jasnowłosy mężczyzna ją uścisnął, usiadł w fotelu przed biurkiem.
— Trafiłem na cztery wetrony. Wszystkie są martwe po precyzyjnych strzałach w głowę. Reszty ciała nie naruszyłem. Zużyłem cztery impulsy i przejechałem łącznie trzysta piętnaście kilometrów. Dokładne dane wpisałem już w terminalu.
Brand z uznaniem pokiwał głową.
— Co z tugnarem?
— Ranny, ale przeżyje.
— To dobrze. Wcale nie uśmiechało mi się wykorzystanie samicy, ale najważniejsze, że pozbyliśmy się tych szkodników. Jest pan pewny, że nie było ich więcej?
Naazin pokręcił głową.
— Jeden chory lub ranny mógł odłączyć się od stada, ale sądzę, że to była pełna liczba. Kiedy wcześniej sprawdzałem truchło martwego tugnara, uznałem, że pożywiało się nim maksymalnie pięć wetron.
— Dobrze. Niech pan jeszcze odznaczy sektor i to będzie wszystko. Resztą zajmie się wydział zbieraczy.
Naazin przesunął dłonią nad czujnikiem w blacie, a jego powierzchnia natychmiast rozjaśniła się zielonkawą barwą i wyświetliła podzieloną na wyraźne sektory mapę. Ruchem ręki przybliżył jeden z opisanych cyferkami prostokątów. Na nim wskazał kolejny wyodrębniony obszar, który po zatwierdzeniu zmienił barwę na czerwoną. Wyszedł z programu, a blat wrócił do swej naturalnej barwy. Nie wstał po tym z fotela, ale zwrócił się do mężczyzny w szarym garniturze:
— Panie Brand, chciałem o coś zapytać przed wyjściem.
Skupiony na pliku arkuszy Brand skierował na niego spojrzenie.
— Śmiało, niech pan pyta.
Naazin zawahał się na moment, ale ostatecznie przemówił, nie patrząc rozmówcy w oczy:
— Ten mężczyzna, który był tu przede mną. Słyszałem, że to jakaś ważna persona z Tarytii. Czy chodziło o…
Przerwał mu spokojny śmiech radnego.
— Boi się pan, że chodziło o umowę transferową? Więc uspokajam: ta kwestia w ogóle nie była poruszana. Zresztą jakby przedstawili mi wniosek o transfer łowcy, pan byłby ostatnią osobą, którą zdecydowałbym się oddać.
Naazin z wyraźną ulgą skinął głową.
— Rozumiem. Dzięki za to. Sagara jest dla mnie wszystkim.
Podnosił się już z fotela, gdy zastopował go poważny głos Branda:
— Usiądź jeszcze na moment, proszę. — Naazin opadł z powrotem na siedzenie, mocno zaskoczony tym nagłym porzuceniem oficjalnego tonu. Brand zaś potarł oczy i przemówił z wyraźnie strapioną miną: — To, o czym z panem Grompem rozmawiałem, może faktycznie dotyczyć ciebie. Na pewno wiesz, co zdarzy się za tydzień?
Naazin potwierdził ruchem głowy.
— Przybędzie flota korporacji — odparł spokojnie.
— Właśnie. Nie wiem, czy koś ci to mówił, ale prócz surowca co pięćdziesiąt lat zabierają jeszcze jeden wartościowy kapitał: naszych najlepszych specjalistów. Za tydzień stracimy wielu medyków, programistów, naukowców. Rozumiesz? Łowcy też są im potrzebni. Na szczęście nie w dużych liczbach, ale zawsze. Radny Gromp przyjechał przedyskutować to ze mną; Tarytia już wybrała swojego łowcę. My, jako wydział miasta centralnego, takiego przywileju nie będziemy mieli – to wysłannik floty wyselekcjonuje kandydatów. Dlatego chciałbym, żebyś się nie wychylał przez jakiś czas. Może dam ci urlop na następne dwa tygodnie.
— Myśli pan, że jestem zagrożony? — zapytał z niekrytą obawą.
— Myślę, że raczej nie powinni zwracać uwagi na zaledwie dwudziesto dwu letniego pracownika, ale gdyby mieli jakiekolwiek rozeznanie… Ujmijmy to w ten sposób: gdybym to ja był wysłannikiem floty, ciebie brałbym pod uwagę jako pierwszego. Dlatego lepiej, żeby uznali cię za zaledwie obiecującego żółtodzioba. Nie mogę zataić przed nimi twoich wyników, ale nikt przecież nie dowie się o wszystkim.
Naazin patrzył przed siebie zamyślonym wzrokiem – takiej groźby nie przeczuwał.
— Dziękuję, panie Brand. Naprawdę, doceniam to.
Radny odchylił się do tyłu i spoglądając w sufit, powiedział:
— Jak już mówimy ze sobą otwarcie, skorzystam z momentu i opowiem ci coś, co bardzo mocno wyryło się w mojej pamięci. Otóż pięćdziesiąt lat temu, podczas ostatniej wizyty floty, twój ojciec również był utalentowanym łowcą. Może nie tak dobrym jak ty, ale bez wątpienia rzucał się w oczy. Przez to flota wystosowała wniosek o jego wydanie. O wojażach kosmicznych marzył jeszcze jako dzieciak, ale teraz wnętrze jego serca zajmowała pewna kobieta, z którą za nic w świecie nie chciał się rozstawać. I dziwnym zbiegiem okoliczności przepadł w głuchym stepie na kilkadziesiąt dni. Na szczęście to ja dowodziłem misją poszukiwawczą i tym sposobem mogłem przemycać mu prowiant i niezbędny sprzęt. Oczywiście prezydium floty uznało, że uchylił się od służby i skazało na śmierć, ale po odlocie tego całego złomu nikt nie był na tyle gorliwy, żeby chociaż wspomnieć o wykonaniu wyroku. Jak tak o tym pomyślę, to były cholernie dobre czasy. — Zamilkł na chwilę i z uśmiechem na ustach przywołał dawne wspomnienia. — No cóż, dalej już wiesz, co miało miejsce. Twoi rodzice się pobrali i po prawie trzydziestu latach doczekali się ciebie.
Naazin przysłuchiwał się temu z kamienną twarzą. W końcu zapytał cicho:
— Dlaczego pan mi to opowiada?
Brand spojrzał na niego z powagą i odrzekł:
— Ponieważ twój ojciec piętnaście lat temu poprosił mnie o ważną rzecz: powiedział, że gdy będziesz już pełnoprawnym łowcą i uwaga floty skupi się na tobie, to właśnie mi w zadaniu przypadnie uczynienie wszystkiego, żeby nie dopuścić do powtórzenia się historii. Zrozum, że na jego nazwisku nadal ciążyła kara śmierci, a tym samym ty mógłbyś stać się obiektem represji z ich strony. Tego Dante obawiał się najbardziej. To wszystko.
Naazin ukłonił się lekko i bez słowa wstał od biurka. Natychmiast ruszył do wyjścia, ale na moment jeszcze zatrzymał go głos Branda:
— Naazin, wiem, że to dla ciebie trudne, ale musisz w końcu wziąć się w garść. To już cztery lata. Nie pozwól, żeby żal zawładnął twoim życiem. I pamiętaj, że trank nie jest żadnym rozwiązaniem. Zresztą ty powinieneś wiedzieć o tym najlepiej.
Naazin słuchał tego z zaciśniętymi ustami. Jak tylko radny zamilkł, poszedł dalej do drzwi.
Refnow przywitał go ze skrajnym zniecierpliwieniem.
— Co ty tam robiłeś tyle czasu? Byłeś gorszy od tego gościa z depa… — Na widok jego przybitej miny zmieszał się i urwał. — Wszystko w porządku? — zapytał.
Naazin przetarł palcami oczy i wziął głębszy wdech. Po opanowaniu emocji odparł:
— Tak, nic się nie stało. Przepraszam pana za to, ale zeszło nam trochę na drobiazgowych sprawach.
— Dobra, przecież wcale się nie gniewam. Nie od ciebie to zależało. I przestań chodzić taki zaszczuty, bo już myślałem, że jeszcze dzisiaj masz się wynosić do Tarytii.
Naazin wymusił uśmiech i kiwnął na pożegnanie głową. Ruszył po tym przed siebie.
Wyszedł przez automatyczne drzwi na zewnątrz. Stał jeszcze chwilę przed okazałym gmachem departamentu bezpieczeństwa i przyglądał się tłumom, które w głośnych godzinach szczytu przemierzały obszerny deptak miejski. Pustym środkiem co chwilę przejeżdżały nieduże skutery, zaś wysoko nad nimi sunęły towarowe lub osobowe wagony kolejki linowej. Wszystkie zabudowania osiągały wysokość kilku pięter, a ich ściany bez wyjątków pokrywał brązowy pył. Nad płaskimi dachami majaczyło jasnobłękitne sklepienie, na którym wyraźnie rysowały się kontury mobilnych ogniw solarnych.
Naazin włożył ręce do kieszeni kurtki i z natłokiem prześcigających się myśli zszedł po szerokich schodach na chodnik. Nie zwracając najmniejszej uwagi na to, co się wokół niego dzieje, ze wzrokiem wbitym w ziemię przedzierał się między ludźmi do stacji kolejki. Dotarł do celu i metalowymi schodami wszedł na niższe z pięter. Czekał kilka minut, aż przy platformie pojawił się opływowy wagon. Automat rozsunął drzwi i na zewnątrz wysypało się kilkanaście osób. Naazin wszedł do środka i zajął miejsce przy szybie. Jadąc, obserwował ruchliwą zbieraninę głów pod sobą, przy czym zastanawiał się nad słowami Branda i perspektywą dwutygodniowego urlopu. Nie miał najmniejszego pojęcia, czym przez tak długi czas się zajmie – do głowy prędko przyszła mu Daraja i myśl, że przyjaciółka bez większych problemów znajdzie mu tysiąc zabijających nudę zajęć, jednak zaraz rozmyślania te przerwał sygnał oznajmiający dotarcie do stacji.
W rodzinnej dzielnicy Naazina ulice były o wiele mniej zatłoczone niż te w centrum i prócz dźwięcznego buczenia podziemnych generatorów panowała w niej przyjemna dla ucha cisza. Wszystkie jej zakamarki trwale tkwiły w pamięci młodzieńca: kiedyś każda skrzynka rozdzielcza mogła być doskonałą osłoną w trakcie osiedlowej wojny na niby, stalowy wiadukt ciężkiej kolei ratował całą populację dzieciaków przed atakami z orbity, zaś nudne sklepy pełne były nieopisanych skarbów. Dzisiaj Naazin wszystko to mijał obojętnie i bezrefleksyjnie. Z czasów dziecięcej beztroski pozostały mu jedynie mgliste wspomnienia.
Zatrzymał się przy lokalu z dużym neonem za szybą, który mówił, że: „U Twiglaya od świtu do nocy”. Otworzył skrzydłowe drzwi i wszedł do środka.
Wnętrze zapełnione było stolikami i wygodnymi, ciemnymi sofami. Dodatkowe miejsca gwarantowała szeroka antresola połączona z lokalem metalowymi schodami i zabezpieczona przeźroczystą balustradą. Z jej szczytu doskonale widać było parkiet, który poza gibającymi się ludźmi wolny był od jakichkolwiek obiektów. Naazin skierował się do podłużnego baru, któremu barwę nadawały liczne diody w zimnych tonach. Usiadł na wysokim hokerze i dotykając palcem czujnik, wyświetlił na blacie tabelę menu. Wybrał drinka o błękitnym zabarwieniu, po czym sięgnął do tylnej kieszeni spodni. Wyjął kartę osobistą i przycisnął ją do pola czytnika. Natychmiast pojawiła się informacja o przelewie siedmiu kredytów. Zaakceptował i zamknął okno. Wyprostował się po tym i czekając na zamówienie, rozejrzał się dokładniej po lokalu. Nikogo znajomego nie dostrzegł, więc zawiesił wzrok na rozświetlonej antresoli. Po krótkiej chwili usłyszał głos:
— Dzisiaj tylko drink?
Spojrzał na barmana i podał mu dłoń.
— Nie mam mocy na więcej. Widziałeś może Daraję? — spytał i chwycił za wysoki kieliszek.
Łysy mężczyzna pokiwał głową.
— Była tu jeszcze jakieś pół godziny temu. Opowiadała o waszych dzisiejszych łowach. — Zaśmiał się. — Jak cię znam, Naazin, byłem pewny, że nie dasz się jej przekonać. Czym cię w końcu złamała?
Naazin przełknął słodkawy płyn.
— Wytrwałością. Albo raczej upartością. Od niedawna cenię sobie spokój, a ona skutecznie potrafi go zburzyć.
Twiglay zaśmiał się głośno.
— Cała Daraja — stwierdził rozbawiony. — Od zawsze taka była. Ale ty się zmieniłeś, Naazin. Widzę w tobie to samo, co widziałem w twoim ojcu. Co ten step w sobie ma, że robi z człowiekiem takie rzeczy?
Naazin opróżnił kieliszek do połowy i po chwili namysłu odrzekł ponuro:
— Może obraz tego, jak obcy tutaj jesteśmy. Sagara tętni życiem, jest pełna ludzi, ale za parkanem widzisz, że bez tej mechaniki nie ma dla nas przetrwania. Codziennie nawiedza mnie myśl, jak niewiele brakuje, żeby to wszystko się skończyło. Jedna awaria…
Twiglay przerwał mu ruchem ręki.
— Chyba troszeczkę przesadzasz, Naazin — powiedział ze zmrużonym okiem, ale wyczuć się dało, że słowa rozmówcy trochę go przelękły. — Rozumiem, że świat za parkanem jest mało przyjazny, ale żyjemy tu od czterech pokoleń. Nie sądzę, żeby coś się mogło stać…
— Widziałeś kiedyś wetronę? — przerwał mu.
— Na projektorze, ale co to ma do rzeczy?
— Jedna taka kreatura w mieście i giną dziesiątki ludzi — odparł ze wzrokiem wbitym w błękit drinka. — O ile uda nam się ją szybko ubić, oczywiście. A do tego wystarczy jedna awaria parkanów. Albo wyobraź sobie sytuację, w której psują się filtry – w krótkim czasie piasek niszczy większość maszyn od środka; pompy przestają działać…
Ten fatalizm wyraźnie poirytował barmana.
— Przecież nikt o takich rzeczach nie myśli — powiedział z goryczą. — Nigdy coś takiego nie miało miejsca. A do tego mamy Tarytię. W ogóle nie mam pojęcia, dlaczego zaprzątasz sobie tym głowę.
Naazin wyprostował się i spojrzał mu w oczy.
— Ale teraz rozumiesz, co takiego ma w sobie step, że robi z nas refleksyjnych ludzi. To przytulne miasto trzeba zobaczyć od zewnątrz, żeby poczuć to samo, co my. Trzeba zmierzyć się ze światem, przed którym ta cała technologia ma nas ochronić…
— Naazin, bandyto! — przerwał mu wesoły głos zza pleców. — Znowu narzekasz ludziom na system?
Młody mężczyzna objął go przyjacielsko ramieniem i skinął głową do barmana. Jego chudy kompan nachylił się nad blatem baru.
— Twiglay, jak idzie interes bez nas? — zapytał, przeglądając spis trunków.
— Całkiem nieźle — odparł. — Teraz samotne kobiety nie boją się o własną cnotę.
Naazin spojrzał w twarz uwieszającego się na nim bruneta.
— Griks, miło cię widzieć, ale zabieraj ze mnie tę rękę.
Przyjaciel dostosował się do prośby, ale po drodze potargał jeszcze jego spięte w kucyk włosy.
— Rozchmurz się, Naazin. Przez ciebie stracę ochotę do picia.
Grzebiący w menu mężczyzna stwierdził spokojnie:
— To jest akurat jedyna rzecz, której nie możesz stracić, Griks.
— Pytał cię ktoś o zdanie? — odparł z teatralnym oburzeniem. — Zamawiaj tam trzy butelki tranku i zamilknij na wieki. — Dłońmi uczynił gest, jakby zaklinał kompana czarem.
Ten spojrzał na niego z politowaniem.
— I może myślisz, że ci dzisiaj postawię? — zakpił. — Jeśli chcesz pić, dawaj swoją kartę. Nie dla obiboków kredyty.
Griks wskazał na niego dłonią i zwrócił się do barmana:
— Przemówił wielki Tejryn Klaustrom – mistrz energetyki i transformatorów. To, że ja nie jestem stworzony do pracy, wcale nie oznacza, że ty możesz się wywyższać. Postaw mi lepiej z dwie kolejki i będziemy kwita.
— Kwita? — powtórzył kpiąco. — A za co niby mielibyśmy być kwita?
Griks uniósł wskazujący palec i odrzekł z miną mędrca:
— Za ponad dwunastoletnią przyjaźń.
Tejryn zaśmiał się bezwzględnie.
— Nie ma mowy. Tym razem mnie nie przekonasz. Dawaj kartę, albo siedź o suchym pysku. — Powiedział na tyle przekonująco, że ratunku Griks musiał szukać u Naazina:
— Widzisz, jak mnie traktują? Przynajmniej ty nie jesteś bez serca i postawisz mi coś do picia, prawda?
Naazin pokręcił głową.
— Niestety, Griks. Dzisiaj nie mam ochoty się truć.
Griks chciał powiedzieć: „A kto ci karze pić?”, ale ugryzł się w język i postawił na bardziej okrzesaną taktykę – zamęczył Naazina tyloma nic nieznaczącymi argumentami, że ten musiał w końcu ustąpić. Gdy wyłożył kartę na blat, Griks wykonał zamówienie i cała trójka ruszyła do stolika pod antresolą. Wkrótce pojawiła się przy nich kelnerka z czterema niemal przeźroczystymi butelkami na tacy.
Naazin z każdą szklanką robił się coraz weselszy i z coraz większym zaangażowaniem uczestniczył we wspominkach z dziecięcych lat. Prym wiódł Griks, który z żywiołową gestykulacją rąk przywoływał kolejne sceny przeszłości, co wywoływało częste wybuchy śmiechu. Po więcej niż godzinie Tejryn oparł się na wygodnej sofie i spojrzał na ostatnią butelkę.
— Panowie, kończy nam się prowiant, więc proponuję pomyśleć o zaopatrzeniu — zauważył.
Griks spojrzał na niego z lekkim zezem i podnosząc wskazujący palec, przytaknął gorliwie:
— Ja zawsze lubię te twoje propozycje.
Naazin opróżnił szklankę i sięgnął po kartę.
— Na mój koszt — mruknął.
Tejryn uniósł dłoń i zmarszczył gniewnie brwi.
— Naazin, ty już kupiłeś. Ja teraz płacę.
Griks patrzył to na jednego, to na drugiego i wtrącił w końcu:
— Panowie, nie kłóćcie się, obaj przecież możecie wziąć po butelce. — Oni spojrzeli na niego i pochyliwszy się nad blatem, parsknęli zgodnie śmiechem. — No co? — zapytał niezadowolony. — Złe rozwiązanie?
Naazin uspokoił się i włączył menu. Wybrał jeszcze dwie butelki tranku, po czym uiścił należność. Schował kartę, a siedzący niedaleko Griks poklepał go po plecach.
— Zuch chłopak — pochwalił.
Tejryn rozlał każdemu z ostatniej butelki i chwyciwszy szklankę, wzniósł sarkastyczny toast:
— Za matkę korporację, dzięki której żyje Muria!
Kompani zawtórowali i wlali do gardeł po parę łyków. Griks charknął po tym i z hukiem postawił naczynie na blacie.
— Naazin — rzekł, patrząc przed siebie. — A jak to z tobą? Dalej nie możesz się doczekać przylotu floty?
Naazin oparł głowę o dłoń i mruknął z jednym otwartym okiem:
— Jak cholera.
Griks zaśmiał się i powiedział:
— Kiedyś odliczałeś lata do tego zdarzenia… Dziękuję pani ślicznie — wtrącił do kelnerki, która przyniosła zamówienie. Gdy jej pośladki zniknęły mu z oczu, kontynuował: — Tak się chwaliłeś, że na pewno odlecisz na tę… Jak się ta planeta nazywała? — zwrócił się do Tejryna.
— Daktria, nieuku — odparł obojętnie.
— Daktria — potwierdził. — Miałeś tam lecieć, pamiętasz?
— Nie pamiętam — skłamał.
— Pamiętasz — powtórzył dobitnie ze zmarszczonymi brwiami. — I co, plany się posypały? Wydoroślałeś nagle?
— Zamknij się — warknął. — Przez tę pieprzoną flotę będę miał dwa tygodnie urlopu. Nie mam ochoty o niej gadać.
Oczy Griksa zaświeciły okazją, a usta mimowolnie rozszerzyły się w uśmiechu.
— Dwa tygodnie bez pracy? Nie wiem jak ty, ale ja bym to wykorzystał na odwiedziny w kilku lokach.
Naazin prychnął głośno i rozwiał jego nadzieje:
— Niedoczekanie twoje. Na pewno nie znajdziesz we mnie sponsora.
Atmosfera z rozmownej i roześmianej przechodziła powoli w niemrawą i kontemplacyjną. Każda kolejna szklanka wydawała się pojemniejsza, a każda kolejna minuta dłuższa. Przy stoliku zapanowała cisza i nawet z żywiołowego Griksa wyraźnie zeszło powietrze.
Naazin z pierwszym ziewnięciem pomyślał o ciepłym łóżku. Siedział z przyjaciółmi jeszcze kilkanaście minut i w końcu zwlekł się z twardej sofy. Pożegnał się skąpo i ruszył chwiejnie do wyjścia. Świeże powietrze na zewnątrz okazało się zbawienne, ale nawet ono nie mogło zmniejszyć ciężaru zamroczonej głowy. Na szczęście drogę z lokalu do mieszkania miał już w nawyku, więc mógł ją pokonać intuicyjnie.